Utrata pamięci to utrata samego siebie
Jacek Dehnel
Poeta, tłumacz i przede wszystkim prozaik. Zanim wydał głośną "Lalę" i został doceniony Paszportem Polityki w kategorii literatura ukończył V Liceum Ogólnokształcące im. Stefana Żeromskiego w Gdańsku Oliwie i Międzywydziałowe Indywidualne Studia Humanistyczne na Uniwersytecie Warszawskim. Chociaż wychował się w Gdańsku dziś chodzi po naszym mieście jak turysta, a nie swojak. Jak mówi w wywiadzie dla Prestiżu, punkt ciężkości życia przeniósł się do stolicy, ale i tak ciężko mówić o tzw. własnych miejscach, bo one przestały istnieć. Została pamięć, której utrata jest utratą samego siebie. Została też "Matka Makryna"- najnowsza książka , która wzbudza spore kontrowersje i emocje wśród czytelników? Dlaczego? Odpowiada autor Jacek Dehnel...
Kim zatem jest tytułowa Matka Makryna?
To 60 letnia kobieta, która w latach 40-tych XIX wieku stała się obiektem fascynacji i uwielbienia europejskiej prasy i polskiej Wielkiej Emigracji z Mickiewiczem i Słowackim na czele. Podawała się za przeoryszę klasztoru unickich zakonnic w Mińsku, które odmówiły Rosjanom konwersji na prawosławie. Za to skazano je na katorgę, stały się niewolnicami prawosławnych mniszek, które biły je bez litości. Tortury miały trwać przez siedem lat, w ich efekcie wiele zakonnic miało umrzeć. Matce Makrynie udało jej się uciec, dotrzeć do Poznania, gdzie opowiedziała o tej gehennie. Po latach wszystko okazało się konfabulacją.
Pana książka zawiera opisy wyrafinowanych tortur. Czy to jest wpisanie się w to, czym na co dzień bombardują nas media? Im większy sadyzm, tym większe przykucie uwagi? Czy pisząc powieść zastanawiał się pan nad tym?
Oczywiście. Makryna, w sensie zmyślonej tożsamości, była produktem nie tylko własnej fantazji, ale i mediów. Znamy przynajmniej trzy wersje jej zeznań: pierwszą z Poznania, drugą ze spisanego w Paryżu poematu Słowackiego, trzecią z Rzymu. Każda kolejna jest nie tylko obszerniejsza, ale i okrutniejsza. Tortury stają się bardziej wyrafinowane, trup ściele się gęściej, opisy są coraz bardziej przejmujące. Jest dla mnie zupełnie oczywiste, że Makryna poszerzała je, bo największe zainteresowanie widziała właśnie kiedy opisywała lejącą się krew i łamanie nosów pięścią, a nie nabożne pieśni. Budowała swoją historię wokół tego, co najbardziej fascynowało emigrantów i dziennikarzy. Dostarczała im „kontentu”, jak to się dziś mówi.
Dzisiaj mam wrażenie, że to bardzo aktualna powieść, w tym sensie, że mamy do czynienia z całą masą takich emocjonalnych wampirów... Co pan o tym myśli?
Prawdę mówiąc, nie sądzę. Owszem, jest cały gatunek książek, które moje koleżanki z wydawnictw nazywają „zgwałcona, zabita”: a to jakaś pani poślubiła Irakijczyka, a on ją potem strasznie traktował, a to że inna wydostała swoje dzieci od ojca psychopaty, i tak dalej. Mamy też przypadki historii fałszywych, na przykład zmyślone autobiografie holocaustowe Binjamina Wilkomirskiego, Jerzego Kosińskiego, czy wreszcie Mishy Defonseca, która twierdziła, że jako mała żydowska dziewczynka uratowała się, żyjąc w lasach z wilkami. Amerykanka Margaret Seltzer zadebiutowała wspomnieniami dzieciństwa spędzonego w rodzinach zastępczych i kalifornijskich gangach: udawała pół-Indiankę, na spotkaniach autorskich mówiła slangiem, ale w istocie okazało się, że wychowała się w dobrej dzielnicy, we własnej, zdecydowanie białej rodzinie. Wszystko to są jednak rzeczy marginalne, ciekawostki, tymczasem Makryna była w centrum uwagi. Myślę, że aktualność jej historii dotyczy zupełnie innych spraw: domowej przemocy wobec kobiet, z którą nadal mamy ogromne problemy, stosunku społeczeństwa do tych, którzy są na dole hierarchii jako „obcy” i „bezwartościowi” oraz emancypacji tych jednostek. Wszystko to są sprawy obecne w naszym życiu.
Zawsze interesowało mnie to, jak pan rozumie słowo pamięć? Czy pamięć w ogóle jest ważna?
Rozumiem ją jednak przede wszystkim jako zapis. Niekoniecznie literami – pamięcią są słoje drzewa z zakodowanymi latami i zimami, pamięcią ludzkości są freski z Altamiry i Lascaux, pamięcią są fejsbukowe foldery zdjęć, pamięcią może być też przedmiot, który dla jego posiadacza jest kluczem do jakiejś sytuacji z przeszłości. Jest piękny wiersz Larkina, „Pieśni miłosne po latach”, w którym kobieta wybucha płaczem na widok starych zeszytów nutowych z piosenkami z czasów jej młodości, bo zdaje sobie sprawę, że to rozdział na zawsze zamknięty. Ten plik zeszytów dla tej konkretnej kobiety to też pamięć. A czy jest ważna? Wystarczy popatrzeć na ludzi, którym przepadła w wyniku choroby czy urazu: tracą mnóstwo umiejętności, prawie całe możliwości komunikacji, bo język oparty jest przecież na zapamiętanych słowach. Wreszcie: tożsamość. Utrata pamięci to utrata samego siebie.
Kim zatem pan jest? Kim pan się czuje?
Hm, no właśnie, kiedyś znałem odpowiedź na to pytanie, potem wypadła mi z głowy i szukanie jej nie wydawało mi się ważne.
Zapytałam o to jak pan postrzega siebie, ponieważ przypomniało mi się, jak znajoma powiedziała, że jest pan literatem o wielkim ego i tylko tak chce być pan postrzegany...
Nie każda opinia warta jest powtarzania, a tym bardziej komentowania.
Paszport Polityki dużo zmienił w pana życiu? Myśli pan, że nagrody mają dziś znaczenie dla artystów?
Trudno mi mówić o innych artystach, choć obserwując środowiskową falę gorzkiej krytyki i złośliwości po każdym przyznaniu nagrody, można dojść do wniosku, że mają znaczenie duże. Z pewnością miały w moim życiu – największe te dwie pierwsze, czyli Nagroda Kościelskich i rok później Paszport Polityki. To one sprawiły, że z nikomu nieznanego chłopaka tuż po studiach, stałem się w miarę rozpoznawalnym poetą i prozaikiem. Myślę, że znaczenie miał tu nie tylko prestiż i renoma tych dwóch nagród, ale i to, że są zupełnie inne, komplementarne wobec siebie: pierwsza postrzegana jest jako dość konserwatywna, akademicka, krakowska, przyznawana przez grono słynnych profesorów, druga – jako liberalna, progresywna, warszawska, przyznawana przez dynamicznych dziennikarzy. Trudno mi powiedzieć, gdzie bym był w moim życiu i w moim pisaniu, gdyby nie te dwa werdykty.
A może powróciłby pan do malarstwa? Mając zakorzenione artystyczne tradycje w rodzinie chyba nie miał pan innego wyjścia niż zostać artystą?
Miałem wyjście – mój brat wychował się dokładnie w tej samej rodzinie, a został radcą prawnym. Widać wychowanie to nie wszystko, liczą się też jakieś genetyczne predyspozycje – ja od dziecka rysowałem, on był małym militarystą i strzelał z każdego patyka. A co do powrotu do malarstwa: są takie plany od dłuższego już czasu. „Saturn”, a zwłaszcza szczegółowe opisy malowania, wziął się po części właśnie z tej tęsknoty.
Jaką rolę w pana życiu i twórczości odgrywają kobiety? W wywiadach mówił pan o mamie, babci. W książkach też nie brakuje wyrazistych kobiecych postaci. Jest pan feministą?
Jeśli chodzi o przekonanie, że ludzie powinni być równi wobec prawa i obyczajów bez względu na płeć, to zdecydowanie tak, bo to łączy się z szerszym poglądem, że powinniśmy być równi bez względu na nasze pochodzenie etniczne, społeczne, orientację, wyznawaną lub niewyznawaną religię, i tak dalej. To są, według mnie, podstawowe postulaty współczesnej cywilizacji Zachodu. Choć z ich realizacją jest różnie. Zaś co do roli kobiet w moim życiu – cóż, jest zapewne inna niż w życiu mężczyzn heteroseksualnych, bo nie patrzę na nie przez pryzmat pożądania. To zaś pozwala na pewien dystans i nieco inne spojrzenie, gdzie na pierwszy plan wychodzą inne kwestie.
Kilkanaście lat temu wyprowadził się pan z Gdańska i przeniósł do Warszawy. Często pan wraca do rodzinnego miasta? Jeśli tak, to dlaczego?
Rzadko. Moje miejsca przestały istnieć. Sportretowany w „Lali” oliwski ogród został zapuszczony, potem zniszczony – piękne, przedwojenne jeszcze orzechy włoskie i czereśnie wycięto, klomby porasta trawa. Mieszkanie po babci sprzedano, podobnie jak działkę w niedalekiej Dolinie Ewy i mieszkanie rodziców, którzy zbudowali sobie nowy dom. Otacza go ładny ogród z resztkami dawnego sadu, ale to nie to miejsce, w którym się wychowywałem, nie mam do niego osobistego stosunku. Punkt ciężkości mojego życia przeniósł się do Warszawy, tu mam dom, chłopaka, przyjaciół, książki, ulubione kawiarnie, sklepiki, szewca, kino, trasy spacerowe. Pod względem życia świadomego, dorosłego doświadczania miasta, od dawna wygrywa Warszawa.