Czytając Świeszewskiego
Maciej Świeszewski
Artysta powinien być jak dobre wino - robić swoje i czekać aż dojrzeje. Wtedy dopiero pokazać swoje całe bogactwo. A nie od razu szukać pozycji na pierwszym miejscu, nie robiąc nic, tylko dużo krzycząc, opluwając przy tym innych - mówi Maciej Świeszewski, artysta malarz i legendarny za życia wykładowca gdańskiej Akademii Sztuk Pięknych. Autor gigantycznego płótna „Ostatnia wieczerza”, które poruszyło nie tylko środowiska krytyków.
Pisze pan dzienniki? Czytając biografię na pana stronie, napisaną w pierwszoosobowej narracji, trudno się oprzeć wrażeniu, że ma pan silną potrzebę opowiadania o sobie…
Dzienniki piszę od końca lat 60. ubiegłego stulecia. Zapiski towarzyszyły mi przez prawie całe moje czynne życie. W przyszłym roku zamierzam wydać dwa albo trzy tomy wraz z rysunkami, szkicami i zdjęciami. To są dzienniki pisane w podróży. Całe życie podróżowałem, jeśli nie dosłownie to duchowo i intelektualnie. Są to intymne wyznania na temat sztuki, także tego, co mnie spotykało – utraconych i poznanych przyjaciołach, pomyłkach, omyłkach, wzlotach i upadkach. Nigdy nie zastanawiałem się, dlaczego to robię. Jest to część mojej osobowości, która wymaga zapisania i uzewnętrznienia.
Dlaczego Maciej Świeszewski został artystą? A może artystą człowiek się rodzi pana zdaniem?
Tak chyba chciał los - urodziłem się by być artystą, a życie tak się ułożyło, że nim zostałem i jestem. Byłem wychowany w wielkim poszanowaniu dla tradycji, wśród rodziny która kochała i tworzyła sztukę przez wielkie „S” - Aleksander Świeszewski, prof. Ślewiński, Chełmoński – to wszystko moja rodzina, korzenie. Sztuka zawsze była dla mnie nieodłącznym elementem rozwoju duchowego człowieka.
Nie miał pan ani chwili zwątpienia w sztukę?
Miałem niejednokrotnie. Szczególnie w ludzi, którzy ją uprawiają i w to, co się w tzw. „sztuce” obecnie dzieje. Kryzys, o jakim się mówiło w malarstwie, nie był kryzysem malarstwa, ale raczej kryzysem ludzi, którzy się nim zajęli. Gdybym zaczął teraz grać Chopina, nie potrafiąc czytać nut, to też bym udawał nowatorskiego, ponieważ nie umiem grać.
Co pana najbardziej we współczesnej sztuce niepokoi?
Jałowość, brak metafizyki, duchowości, a także cierpliwości i pracowitości. Doskonałość i praca przerzucane są na różnego rodzaju załatwianie obopólnych interesów, koterii towarzyskich oraz finansowych. A artysta powinien być jak dobre wino - robić swoje i czekać aż dojrzeje. Wtedy dopiero może pokazać swoją prawdę wraz z całym bogactwem. Ale swoją, a nie od razu szukać pozycji na pierwszym miejscu, nie robiąc nic, tylko dużo krzycząc, opluwając przy tym innych. Polska sztuka jest sztuką niezwykłą. Jeżeli popatrzymy na Witkacego, Kantora, Ślewińskiego, Grottgera czy innych równie wielkich twórców, mamy ogromny wachlarz talentów i wspaniałych, pozostawionych dziejów. Nie ma prawie żadnego respektu dla tego, co dokonali. W Polsce nie ma ciągle jeszcze świadomego promowania rodzimej kultury i szacunku dla jej przeszłości.
Jakiś czas temu rozmawiałam z Krzysztofem Musiałem, który zauważył, że wielu studentów i absolwentów ASP wstydzi się dziś uprawiać malarstwo…
Wstydzą się ci, co nie potrafią malować, a całe studia spędzili na zabawach i bełkotach różnego rodzaju, wmawiając sobie, że są super nowocześni. Są oni po prostu powiatową awangardą.
Jest coś złego w nowoczesności?
Ależ nie. Nowoczesność jest wspaniała, o ile jest autentycznie odkrywana. Jeśli jednak ktoś znajduje fotografie w internecie i zaczyna kopiować cudzą, duchową własność, tworząc pod niego i uważając, że jest przez to nowoczesny to jest to ewidentna bzdura. Artyści, którzy żyjąc w Polsce tworzą pod aborygenów, czy naśladują inne prymitywne kultury, śmieszą mnie. Ta inna sztuka jak i te nacje są wspaniałe, ale ich sztuka i ich prawda wynikają przecież z innej tradycji oraz duchowości – zupełnie odmiennej od naszej.
Może są tacy, którzy to czują?
Nie wierzę, że ktoś, kto mieszka w Pcimiu Dolnym będzie autentycznie malował tak, jak się maluje np. na wyspach Oceanii, z takim światłem i takim odczuciem formy. To są inne geny, inna kultura, zupełnie inny świat. W swoim życiu mnóstwo podróżowałem po świecie. Zwiedziłem Oceanię, Australię, Amerykę Południową, Afrykę. Starałem się poznać te wielkie kultury, zobaczyć jak to wszystko wygląda od podszewki. Może dlatego mam do tego aż tak sceptyczny stosunek.
Które z odwiedzonych na świecie miejsc, zrobiło na panu największe wrażenie?
Hawana. Gdy wyjechałem z Polski w latach 60. i zobaczyłem tam tak inny, barwny świat – pełen kolorów, muzeów, sal koncertowych i niezwykłej przyrody. Ten kraj mnie zafascynował, a także dogłębnie zmienił. To było coś niezwykłego.
A które z życiowych doświadczeń najbardziej wpłynęło na pana twórczość?
Myślę, że obok wyjazdu w szalony tropik, był to wypadek, który przeżyłem jako dziecko. Półtora roku leżałem w szpitalu, walcząc o życie. Naoglądałem się wtedy sporo śmierci, a także nasłuchałem wiele narzekań na zmarnowane życie. Szybko zrozumiałem kruchość życia oraz tego świata, a także to, że większość ludzi goni za bzdurami. Życie jest czymś niezwykłym i niepowtarzalnym. Nie warto go tracić na pozory i zbędne gonienie. Wystarczy pójść na cmentarz, żeby zobaczyć jaki jest nasz ostateczny koniec.
Nie myślał pan czasem o tym, żeby wyjechać z Polski na stałe?
Niejednokrotnie, ale zawsze powtarzałem i powtarzam, że takiej dozy szaleństwa dla mojej twórczości żadne społeczeństwo mi nie dostarczy, chyba, że znajdę się wśród ludożerców i wyjdę stamtąd cały.
W jaki sposób trafił pan do Luwru, gdzie pracował pan przy konserwacji dzieł Coberta i Delacroixa?
Zaprosił mnie przyjaciel, który był tam konserwatorem. Dzięki temu spędziłem tam jedne z najciekawszych chwil swojego życia, bo miałem możliwość zobaczenia tego wszystkiego na spokojnie od podszewki. Miałem przepustkę do Luwru, więc mogłem nawet w nocy zostać tam i obcować z dziełami sam na sam. Wtedy nastąpiło u mnie pewne przewartościowanie, choć zawsze uważałem, że tradycję trzeba cenić. Należy stawać na jej barkach, żeby zobaczyć nowe horyzonty. Pobyt w Luwrze nauczył mnie też pokory dla sztuki tych, którzy pozostawili po sobie wielką spuściznę.
Które z obrazów ze zbiorów Luwru zrobiły na panu największe wrażenie?
„Pogrzeb w Ornans” Gustave’a Courbet i „Śmierć Sardanapala” Delacroix.
A inne obrazy, które są dla pana kultowe?
„Rozstrzelanie” Wróblewskiego i „Autobus” Linkego to moje ukochane obrazy. Podziwiam też „Guernicę” Picassa, którą widziałem w oryginale. Z wielkich mistrzów to prace Rogera van der Weydena i obraz, który powstał niedaleko Gdańska, Strobla „Uczta u Heroda i ścięcie głowy Św. Jana”.
Podczas pracy w Luwrze zrodził się pomysł na obraz „Ostatnia Wieczerza”. Jak to się wydarzyło?
Pracując przy tych wielkich obrazach, pomyślałem, że każdy malarz powinien pozostawić po sobie coś stworzonego z rozmachem, pokazującego jego własne idee. Wtedy zapragnąłem stworzyć „Ostatnią wieczerzę”. Wcześniej widziałem w Waszyngtonie „Ostatnią wieczerzę” Dalego. Ten obraz bardzo mnie zafascynował. Stworzyłem pierwszy szkic, zawieszony między niebem, a wodą, który można zobaczyć w albumie poświęconym temu obrazowi. Nad obrazem pracowałem dziesięć lat. Potem wpadłem w polskie piekło, choć pojawiły się też głosy aprobaty od osób cieniących intelekt. „Ostatnia wieczerza” to obraz z przesłaniem i kodem. W pewnym sensie fascynowały mnie te interpretacje – naiwne i głupkowate. Żeby zrozumieć ten obraz, trzeba po prostu mieć wiedzę. Nie namalowałem obrazu kościelnego, tylko płótno o tematyce sakralnej. To nie jest obraz przed którym ludzie mają się modlić. On jest moją interpretacją tego zdarzenia i moich doświadczeń.
Jaka jest pana zdaniem rola artysty we współczesnym świecie?
Jest wielka, ale zarazem świadomie i konsekwentnie niszczona przez samych artystów, a także niektórych polityków. Politycy bardzo chętnie będą popierali wszelkie wygłupy, które mogą udowodnić, że sztuka jest bez sensu, że to forma zabawy, żeby samemu błyszczeć i opowiadać swoje bajki i bzdury. W Polsce uwielbia się pogłaskiwać ludzi przeciętnych, nijakich, bo to w niczym nie zagraża tym równie przeciętnym, a nie cierpi się ludzi wybitnych, nieprzeciętnych i niezależnych. I to jest główna klęska polskiej sztuki i kultury.
Większość studentów, którzy wychodzą z pana pracowni osiąga bardzo wysoki poziom artystyczny. Jak pan to robi?
Uczę ich prawdy. To jest trochę tak, jak z muzykami. Żeby napisać wielką symfonię, trzeba umieć zapisać nuty, ale także widzieć, w jaki sposób gra pianino. Podobnie jest ze sztuką: artysta, który nie wie, co to jest barwa, nie zna zasad geometrii i matematyki, i nie wie, na jakiej zasadzie jest zbudowane dzieło sztuki, jaką rolę odgrywają natchnienie, praca i konsekwencja, stwarza rzeczy, które są banalne i nic nie warte.
Nad czym obecnie pan pracuje?
Powstają równolegle trzy moje obrazy: „Sąd ostateczny” , „Ukrzyżowania” i ogromne płótno „Śmierć Sokratesa”. Niestety moja pracownia jest za mała i nie mam gdzie go skończyć. Staram się obecnie o zamianę pracowni. Chciałbym jeszcze przed końcem życia znaleźć takie miejsce, gdzie będę mógł zestawić wszystkie moje duże obrazy. Dlatego marzę o tym, żeby ktoś przyjął mnie na rok do zarządu Orlenu, żebym dostał dwa miliony pensji i wtedy natychmiast wybudowałbym sobie pracownię, a to, co zostanie oddał na cele społeczne.