Z Michałem wśród zwierząt nie mów do mnie misiu
Surykatki to słodkie i urocze maleństwa, foki to puchate maskotki z płetwami, a lew jest królem zwierząt, któremu nic nie zagraża? Nic bardziej mylnego! Te i inne stereotypy obalamy wspólnie z dyrektorem oliwskiego ZOO Michałem Targowskim.a
Nie mów do mnie misiu to akcja WWF Polska, która przypomina, że niedźwiedź brunatny nie jest misiem do przytulania, a od naszego zachowania na szlaku zależy przyszłość tego gatunku w naszym kraju. Panie dyrektorze, jak to jest z tym naszym dokarmianiem zwierząt?
Misia kojarzymy jako coś dobrego, do przytulenia, wilka jako złego, a lisa uważamy za chytrego. To skojarzenia, które tkwią w nas od pokoleń. Tak naprawdę zwierzęta unikają ludzi i lubią utrzymywać kontakty jedynie w obrębie własnego gatunku. Do człowieka zbliżają się np. gdy są chore. Wówczas trzeba bardzo uważać, by nie zarazić się od nich jakąś chorobą. Ingerencja człowieka w środowisko naturalne jest jednak tak wielka, że zwierzęta siłą rzeczy nawiązują z nami kontakt, czego najlepszym dowodem są dziki. Od niedawna po mieście biegają łosie i niestety zwykle giną. Niedźwiedzie za to niepokoją turystów na szlakach. Sami jednak jesteśmy temu wini. To my je do tego sprowokowaliśmy. Wyrzucamy na ziemię jedzenie, czy nawet częstujemy je czymś. Te zwierzęta skojarzyły sobie ludzi jako źródło pokarmu. Potem, gdy pojawia się prawy turysta, który nie chce karmić niedźwiedzi, to taki „miś” może się zdenerwować i w konsekwencji zaatakować. Poza tym niedźwiedzie są szalenie groźne i łapą wyposażoną w ogromne pazury potrafią wyrządzić naprawdę wielką krzywdę.
Ptaków też nie powinniśmy dokarmiać, prawda?
Większość ptaków na zimę powinna odlecieć do ciepłych krajów. Części z nich jednak po prostu się nie chce, bo przecież człowiek daje im jedzenie. Co więcej, paraliżujemy ich naturalną zdolność zdobywania pokarmu. Sikory, gile, kosy, wrony, czy kowaliki zimą same powinny pod korą lub pod śniegiem znajdywać jedzenie. Tymczasem, kiedy ludzi przestają je karmić, giną. Podobnie łabędzie, które zamiast trzymać się na otwartych wodach, gdzie woda nie zamarza, podpływają aż do brzegu i czekają, aż pojawią się ludzie z chlebem. W konsekwencji przymarzają i umierają.
Wracając do stereotypów uroczych zwierzątek – większość z nich nie jest tak „rozkoszna”, jak mogłoby się wydawać...
Nie ma „słodkich” zwierząt. Surykatki to małe drapieżniki, które mają też bardzo ciekawą cechę. Żyją w stadach rodzinnych, w których prym wiedzie samica zwana samicą rodzącą, bo jako jedyna w grupie ma prawo rodzić potomstwo. Jeśli któraś z młodszych samic też urodzi młode, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że zostaną one zagryzione. Dopóki żyje królowa, nie mają prawa dostąpić zaszczytu urodzenia dzieci. Co ciekawe, samce nie rywalizują o względy samicy, a każdy z nich ma swoją funkcję. Jeden jest strażnikiem, który obserwuje teren i ostrzega przed niebezpieczeństwem. Są też piastunowie, którzy opiekują się młodymi – liżą je, tulą, bawią się z nimi. Jest też ten jeden, wyjątkowy, który dostąpił zaszczytu pokrycia samicy.
Jak sobie z tym podziałem ról radzicie w zoo?
W zoo naszym zadaniem jest dopilnowanie tego, by w okresie płodnym tylko jedna samica zaszła w ciążę. Inne młode po prostu nie miałyby w stadzie racji bytu. Na obecną chwilę mamy 15 surykatek w stadzie i 3 osobniki – jedną samicę i dwóch dojrzałych samców, których musieliśmy oddzielić. Dla nich nie ma już funkcji w grupie. Gdyby nie zostały odseparowane od reszty, zostałyby one w sposób naturalny wyeliminowane przez pozostałe osobniki. W naturze albo się je przepędza i wtedy błąkają się, szukając innego stada, które je łaskawie przyjmie albo, jeśli będą miały szczęście, założą własną rodzinę. Zazwyczaj jednak tacy „wygnańcy” giną. My na szczęście mamy drugi wybieg i po wnikliwej obserwacji możemy te osobniki oddzielić. W naszej grupie już od wielu lat rodzi jedna i ta sama samica. Myśleliśmy, że jej czas już minął, ale jeszcze w tym roku wychowała nam dwójkę młodych. Muszę jednak przyznać, że jest szpetnie brzydka, bo ma odgryziony kawał ogona i krzywy zgryz, ale o gustach sie nie dyskutuje (śmiech).
W naturze foki też nie przypominają pluszowych maskotek za sklepu z zabawkami.
Foki mogą być rzeczywiście bardzo niebezpieczne. W zoo także musimy umiejętnie z nimi pracować. Stąd wiedzą, że jeżeli chcą dostać rybkę, to muszą pomachać przednimi kończynami (nie są to płetwy, pamiętajmy!). Muszą też np. zamiauczeć, czy zrobić spiralę w wodzie. Nie tresujemy jednak zwierząt „pod publikę”. Chodzi o to, by w przyszłości nie było problemu, chociażby z pobieraniem krwi. Jeśli zwierzęciem opiekujemy się w partnerski sposób, wówczas nie stanowi to żadnego problemu. Podobnie pracujemy ze słoniami i żyrafami, a nawet stosujemy te metody w stosunku do wilków. Jest cała grupa zwierząt, która lubi taki kontakt i jest bardzo ciekawska, dzięki temu opiekunowie traktowani są jak członkowie stada.
Nasze wyobrażenie o zwierzętach na wolności czerpiemy przede wszystkim z barwnych filmów przyrodniczych, czy zdjęć. Prawda jest jednak bardzo brutalna i często odbiega od pięknych widoków. Jak wygląda prawdziwe życie dzikich zwierząt?
Na wolności każdy gatunek codziennie walczy o przetrwanie. Przykładem tego jest chociażby tygrys, który wydawałoby się, że nie ma żadnych wrogów. Na wolności aż 50-70 proc. osobników nie dożywa wieku dojrzałego. Bardzo brutalnie muszą walczyć o możliwość samodzielnego życia. Często nie zdajemy sobie z tego sprawy, myśląc, że człowiek jest jego jedynym wrogiem. To jednak gatunek, który jest najbliżej całkowitego wytępienia. Tygrys jest samotnikiem, jak zresztą wszystkie koty. Ostatnio już wspominałem o dylemacie tygrysa, który rozpoczyna się w okresie rui. Samica wabi samca, a po akcie krycia, rzuca się na niego i może go nawet zagryźć. Gdy urodzi się jeden kociak, to ma duże szanse odchowania. Gdy zaś na świecie pojawi się dwójka, czy trójka, to wówczas mają one ok. 30-50 proc. szans na przeżycie. Problem nie leży w tym, że tygrysica jest złą matką. Ona opiekuje się i karmi gromadkę, ale opuszcza swoje dzieciaki, gdy te mają ok. 1-1,5 roku. Wówczas muszą uczyć się samodzielności. Najczęściej robią to na sobie. To, co nam się wydaje sympatyczną zabawą kociaków, w rzeczywistości jest wstępem do walki o przetrwanie. Ta niby zabawa przeradza się w najważniejszą walkę – o życie. Przetrwać może zazwyczaj tylko jeden z nich. Kolejny egzamin zaś to skuteczne upolowanie zwierzyny – jelenia lub łani.
Czy podobnie dzieje się u lwów?
Lwy to koty rodzinne. Ich życie jest jednak bardzo dramatyczne. Tak naprawdę to niewiadomo dlaczego jest nazywany „królem zwierząt”, skoro codziennie musi walczyć o przetrwanie. Samiec, który ma 5 samic wokół siebie, może czuć się szczęśliwym, ale musi też każdego dnia być czujny. Na obrzeżach grasują samotne samce, które tylko czekają, by odebrać mu „koronę”, wyeliminować go i zastąpić. To nieustanna walka o pozycję i pokarm.