Sam o sobie mówi, że jest raczej mrukiem, ale im dłużej z nim rozmawiam, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, jak bardzo się myli. Fakt, profesor Krzysztof Łukaszuk jest nieco zamkniętym w swoim świecie naukowcem, ale wystarczy kilka pytań o pasje, by jego oczy zaczęły błyszczeć zwielokrotnioną mocą. Bo pasja kieruje całym jego życiem - w pracy, w domu, nie zapomina o niej nawet podczas urlopu. Od czternastu lat w stworzonej przez siebie i żonę firmie, pomaga niepłodnym parom. Dziś znana w całej Polsce Invicta to często dla pacjentów ostatnia szansa na potomstwo. Dla profesora to niekończące się marzenia, by móc ciągle więcej… pracować naukowo, leczyć, pomagać.
Kim chciał być pan w dzieciństwie?
Lekarzem.
To chyba żart. Przecież chłopcy chcą być zwykle strażakiem, policjantem, może jednym z czterech pancernych… A pan w wieku kilku lat chciał być lekarzem?
Myślę, że to dlatego, że nie znałem innego życia. Moi rodzie byli lekarzami – mama reumatologiem, a tato ginekologiem. Dla mnie czas bez książek, czy naukowego rozwijania się, był czasem zmarnowanym. I tak musiałem wyrywać sobie te chwile i jeździć na działkę oraz zajmować się pszczołami.
Pszczołami?
No tak. Moim rodzicom trudno było utrzymać się z medycyny. I choć leczyli, tak naprawdę żyli z hodowli pszczół. Chciał nie chciał, musiałem jeździć z nimi i zajmować się pasieką. Do dziś wspominam to fatalnie, bo się pszczół po prostu bałem. Chodziłem cały spięty, żeby ani jedna nie wdarła mi się pod ubranie. Zupełnie inaczej zachowywał się mój tato, który, nawet jak go żądliły, nie zwracał na to uwagi.
Lubi pan teraz miód?
Nie cierpię. Nie mogę na niego patrzeć. Gdy dostaję go od rodziców, zawsze oddaję komuś w prezencie.
Nie lubi pan też opowiadać o sobie. I choć fora internetowe pękają od pytań pacjentek "jaki jest profesor Łukaszuk", tak naprawdę niewiele o panu wiadomo.
Z tego co wiem, opinie na forach są podzielone. Być może dlatego, że ze mną się fajnie rozmawia ludziom, którzy chcą rozmawiać. Natomiast trudno przebiega rozmowa z osobami, którym wydaje się, że to ja będę domyślał się, czego ode mnie oczekują. To dlatego często spotykam się z wypowiedziami, że jestem mrukiem i że się nie odzywam. A tak naprawdę chodzi o to, że jak mi się pytań nie zadaje, nie wiem o czym mam ludziom opowiadać. Tak jest ze mną w każdej dziedzinie życia.
Domyślam się, że często spotyka się pan z ludźmi zestresowanymi.
To prawda. W moim gabinecie bardzo często pojawiają się pacjenci, którym czas na posiadanie dziecka szybko się kurczy, w związku z czym frustracja narasta równie szybko. Wiele z tych osób przychodzi do mnie po wsparcie, ale ja przecież powinienem im przede wszystkim przekazywać wiedzę i wskazywać możliwości działania. Zawsze szczerze staram się mówić, jakie kto ma szanse, aby nasza wspólna praca zakończyła się sukcesem. Bywa, że nie mam dobrych wiadomości.
Emocje, jakie te osoby zostawiają w pana gabinecie, przekładają się na pana?
Często przychodzą do mnie moje pacjentki z narodzonymi już dziećmi. Staram się nie wchodzić za bardzo w kontakt z tymi maluchami, bo są to dla mnie bardzo wzruszające chwile. Myślę, że mógłbym się w takim momencie rozpłakać, a przecież mi nie wypada.
To wielkie szczęście móc oglądać właśnie takie efekty swojej pracy. Kiedy pan studiował, w grę wchodziła tylko ginekologia?
Nawet przez myśl mi nie przeszło, że będę ginekologiem. Chciałem być przede wszystkim naukowcem. Od pierwszego roku studiów byłem w kółku immunologicznym. Zajmowałem się tam różnego typu doświadczeniami. Miło wspominam tą pracę, do momentu, gdy mój opiekun wyjechał na stypendium do USA. Później przez chwilę miałem zamiar zająć się patomorfologią. Jednak ten pomysł wybiła mi z głowy Dorota, moja przyszła żona. Na piątym roku postanowiłem więc zostać ortopedą. Zajmowałem się tym nawet jakiś czas, jednak na końcu wygrała ginekologia. Ciągnęło mnie do nauki, a najbardziej do kwestii in vitro. Nie myślałem, że będę miał kontakt z pacjentami. Widziałem siebie za to w laboratorium. Z czasem zrobiłem specjalizację, a potem za własne pieniądze wyjechałem na szkolenie do Białegostoku, potem do Hamburga. Był rok 1998, a ja byłem zachwycony tym, co zobaczyłem w niemieckiej klinice. To mnie motywowało do dalszego działania. Na początku pracowałem w gdańskiej Akademii Medycznej, jednak z czasem okazało się, że jest sporo trudności z pozyskaniem środków na badania, odpowiednich pomieszczeń etc. Postanowiliśmy z żoną pożyczyć od rodziny pieniądze i zaryzykować, zakładając własną firmę.
W ten sposób powstał pierwszy gabinet i laboratorium?
Tak. Wynajęliśmy pomieszczenia tuż przy dworcu w Gdańsku. Nie było łatwo. Na początku laboratorium umiejscowiliśmy na drugim piętrze budynku. Jednak, gdy postawiliśmy mikroskopy i przejechało kilka pociągów, okazało się, że nie było to najlepsze miejsce. Wszystko się trzęsło. Trzeba było zrobić reorganizację, laboratorium przenieść do piwnicy, a nogi stołów przy pomocy specjalnej wylewki przytwierdzić mocno do podłoża. Takie były początki w 2000 roku.
Teraz Invicta to ogromna firma, która ma pięć oddziałów w całej Polsce i która zatrudnia ogromną liczbę osób.
To wszystko zasługa mojej żony, która na dobrą sprawę sama wykonuje pracę osób szczebla wyższego i średniego. Przy tak dużej firmie, jest to bardzo wyczerpująca praca. Bo mimo tego, że działamy w pięciu oddziałach, jest to tak jakby kilka firm, w których pracuje łącznie blisko 300 osób.
Pan też prężnie działa. Potrafi pan sam wymyślać urządzenia, które służą do różnorakich, bardzo poważnych badań w laboratorium przy procesie in vitro.
To wynika z tego, że nie lubię sprzętu komercyjnego, w którym naciska się jeden guzik, i który ma myśleć za człowieka. Mając taką maszynę nie można nazwać się naukowcem, czy diagnostą. Gdy nie wiem jak coś działa, a całe moje zadanie w badaniu to naciśnięcie właśnie tego guzika, jestem ubezwłasnowolniony. Na takie działanie się nie godzę.
Czyli jest pan dociekliwy w swojej pracy?
Zdecydowanie. Gdybym nie był, musiałbym czekać latami aż ktoś coś wymyśli, bym ja mógł tego używać. Moja wrodzona ciekawość każe mi konstruować takie urządzenia. Oczywiście pomagają mi w tym bardzo zdolni ludzie. Mam jednak cały czas niedosyt. Czuję, że powinienem więcej publikować albo wnioskować o wsparcie finansowe, by dawać ludziom możliwość lepszej pracy i rozwijać się dla pacjentów.
Jak pan się relaksuje?
Na co dzień chodzę na siłownię. Półtora roku temu namówił mnie na nią mój syn. Teraz chodzę ćwiczyć z żoną, Dorotą. Ma naprawdę silny charakter, potrafi zbudzić mnie na trening już o godzinie 5.30. Jesteśmy tam czasami nawet pięć dni w tygodniu. Na szczęście w walce wspomaga nas wyjątkowy trener, Łukasz Płóciennik, z którym świetnie się dogaduję. No i rzecz najważniejsza – rewelacyjnie się czuję.
A wybiegając poza pracę i codzienne treningi na siłowni, jak pan wypoczywa?
Całą rodziną uwielbiamy podróżować, chociaż i do tego tematu mamy różne podejścia. Moja żona jest zdania, że pracę od wypoczynku należy oddzielić, a ja wolę pojechać w jakiś odległy zakątek, zobaczyć tam np. klinikę in vitro i przy okazji coś zwiedzić. Kiedy byłem w Japonii musiałem przecież przyjrzeć się, jak funkcjonuje tamtejsza, największa klinika in vitro na świecie. Cieszyłem się, że rodzina zwiedza egzotyczny kraj tak samo, jak radość sprawiało mi przyglądanie się funkcjonowaniu świetnej firmy z mojej branży. Jestem zachwycony, że mogę zobaczyć coś innego, wyrobić sobie zdanie na ten temat, czy przyglądać się pracy innych. Ale z drugiej strony jest to też dla mnie forma wypoczynku.
Lubicie państwo dalekie kierunki?
Owszem, często zwiedzamy inne kontynenty, choć dwa lata temu wrażenie zrobiła na nas północ Europy. Objechaliśmy samochodem Finlandię, Szwecję i Norwegię, a do tego trafiliśmy na genialną pogodę. To naprawdę bajkowy świat ze wszechobecną naturą. Zresztą mnie bardziej pociąga przebywanie wśród natury niż w zatłoczonych miastach.
Jest pan spontaniczny?
Z moją rodziną nie mogę być spontaniczny. Moja żona i moje młodsze dziecko, z którym mieszkamy, bo starszy syn studiuje medycynę poza Trójmiastem, są wyjątkowo poukładani i usystematyzowani. Jeśli zapowiem im, że coś zrobimy za pół roku, możemy tak zrobić. O innej spontaniczności nie ma mowy (śmiech).
A może pozwala pan sobie na jakieś szaleństwa?
Lubię zjeść coś smacznego i wypić kieliszek dobrego wina. A szaleństwa… Chyba kupuję zbyt dużo książek.