Spotkania na mieście... Mirosław Nebodajew
Kiedy w 1983 roku dołączył do zespołu Teatru Muzycznego i objął posadę montażysty sceny uważał, że znalazł się w nietypowym zakładzie produkcyjnym. Dziś o teatrze nie powie inaczej, jak moje życie, moja pasja, na końcu doda moja praca. Praca, która cieszy i daje radość. Pomimo nienormowanego czasu, pomimo tego, że do domu na obiad wraca o 22:30 i pomimo tego, że z urodzin u znajomych wychodzi o 16. I aż ciężko uwierzyć, że człowiek, który do szaleństwa zakochał się w swojej pracy to kierownik działu technicznego. W wywiadzie dla Prestiżu Mirosław Niebodajew, z którym spotkaliśmy się w restauracji F.Minga na Bulwarze Nadmorskim w Gdyni.
Udało się panu z Muzycznym. 31 lat pracy w jednym miejscu imponuje. Jak pan dołączył do zespołu?
Tak... To były lata 80. Miałem wtedy kolegę, który pracował w teatrze. Często się z nim spotykałem, dużo rozmawialiśmy. Opowiadał o swojej pracy, mówił jak tam jest. Zaczęło mi się podobać. Wróciłem wtedy z wojska, zapytałem, czy nie ma tam dla mnie jakiejś roboty. Nie ukrywam, czekałem dwa miesiące, ale się udało.
Nie od razu został pan kierownikiem...
Ależ skąd! Zaczynałem jako montażysta na scenie. Ówczesny kierownik zwrócił uwagę na moje wyczucie organizacyjne i w niedługim czasie zostałem brygadzistą sceny. Potem awansowałem na mistrza sceny, następnie kierownika sceny i bodajże w 2003 roku zostałem mianowany na kierownika działu technicznego. Mogę powiedzieć, że znam ten teatr i jego struktury od podszewki.
Kierownik działu technicznego. Co to oznacza w praktyce?
Może ja zacznę od początku (śmiech). Moja rola w głównej mierze, oczywiście, oprócz papierkowej roboty, która wynika z funkcji kierownika, to koordynacja przedsięwzięć technicznych, które się dzieją w teatrze, na scenie. Inaczej mówiąc zespolenie prac poszczególnych grup, wyznaczanie terminów wejścia na scenę, premier. Całkowita synchronizacja. Jestem kimś, kto, nieskromnie mówiąc, tak do końca nad wszystkim czuwa. Czuwa, aby założenia dyrektora czy reżysera mogły być w pełni zrealizowane. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że pięćdziesiąt procent działań to dobra koordynacja. Przygotowania do premiery polegają na zespoleniu dekoracji, zamontowania ich na scenie z wejściem oświetlenia, akustyki, wszelkich prób aktorów. Te działy i te prace trzeba ze sobą na tyle połączyć, aby reżyser czy scenograf miał poczucie, że ktoś nad tym wszystkim panuje. Że to jest poukładane.
Praca w Muzycznym to prestiż. Tu pracują dobrzy ludzie, młodość miesza się z doświadczeniem. Teatr wypełnił moje życie. I mam nadzieję, że jestem tą cząstką, która pomaga, która sprawia, że ludzie kochają ten teatr. Ludzie go chcą.
Wróćmy do przeszłości. Jest rok 1983. Jak pan wspomina swój pierwszy dzień pracy?
Pierwszy dzień. Ojej. Niesamowite zaskoczenie ilością ludzi, którzy pracowali w teatrze. Nie wyobrażałem sobie przedtem, że w teatrze jest krawiec, tapicer, szewc, garderobiany, fryzjerki. Tego nie wiedziałem. Znałem teatr jako widz. Nie zdawałem sobie sprawy, że to jest tak duża machina. I nagle znalazłem się wśród tej grupy osób, które tworzą mały zakład produkcyjny. Teatr to nie tylko aktorzy, ale faktycznie mały zakład. Wszystko było wytwarzane na miejscu. Kilkadziesiąt osób pracujących na jeden produkt. Dziś, oczywiście, jest inaczej. Część rzeczy wykonywana jest na zewnątrz, poza tym technologia się zmieniła. Ale kiedyś pracowało wielu rzemieślników teatralnych. Pamiętam to zaskoczenie...
Jak w ogóle powstaje spektakl?
Zaczyna się od pomysłu zrobienia spektaklu, który wychodzi od dyrektora, reżysera lub propozycji od agenta, tak jak np. w przypadku „Shreka”. Dla nas, w dziale technicznym, pierwszą najistotniejszą informacją, takim zalążkiem budowania spektaklu jest przyjazd scenografa, który będzie daną produkcję tworzył. Po zatwierdzeniu wizji scenografa przychodzi czas na nas. Zbierają się pracownie i odbywa się narada techniczna, czasem też, dodatkowo, kostiumologiczna. To jest kolejny etap. Gdy mamy już projekt pada pytanie, czy jesteśmy w stanie wykonać dekoracje, czy musimy wspomóc się kimś z zewnątrz. Kiedy i ta decyzja zapadnie czekamy na scenerię. Stopniowo wszystko, co jest nam potrzebne dociera na scenę. I w końcu przychodzi ten moment, kiedy cała dekoracja jest na scenie i można zacząć próbować. Ten pierwszy etap prób polega na dopasowywaniu dekoracji i miejsca dla aktorów. Zgranie wszystkiego. Później wchodzą już oświetleniowcy, następnie orkiestra. Oczywiście do orkiestronu, bo oni wcześniej już próbują, tylko nie na scenie. Na samym początku wszyscy otrzymują swoje zadanie i je realizują. Aż w końcu przychodzi czas na pełne próby.
Teraz pracujecie nad Przygodami Sindbada Żeglarza.
Tak. Oprócz prób wokalnych, choreograficznych jesteśmy już na etapie budowania dekoracji na scenie. W spektaklu jest jedna scena, gdzie Sindbad zostanie wrzucony do wody. Czekamy na przyjazd kaskadera, który podpowie jak to bezpiecznie zrobić. Jeszcze troszkę czasu potrzebujemy, żeby to wszystko się dotarło. Ale myślę, że będzie to bardzo kolorowy spektakl. Tak jak przy Shreku Smoczyca była postacią „do robienia sobie zdjęć”, tak teraz mamy słonia. Piękny, baśniowy, ogromny. Dzieciaki oszaleją! Zapraszam gorąco, to będzie spektakularne i barwne przedstawienie.
Zna pan każdy spektakl od podszewki. Czy oglądając premierę już jako widz jest pana coś w stanie zaskoczyć?
O, tak! Jak najbardziej! Posłużę się przykładem „Chłopów”. Pracuję w trakcie spektaklu za sceną, ale jest jeden moment, kiedy mogę wyjść. I za każdym razem wychodzę! Tylko na tę jedną scenę, ale to jest tak dobrze zagrane, że ciągle znajduję w tym coś nowego. Dlaczego ludzie przychodzą po raz któryś z kolei na dany spektakl? Bo im się podoba. Ale dlaczego się podoba? Bo składa się na to muzyka, scenografia, choreografia. Jeśli całość jest dobra, to ludzie przychodzą! A co dziwne w „Chłopach” jest taka prostota wszystkiego. Te wszystkie zwierzęta to worki. Świnia to worki. Ale to wszystko jest tak zrobione, że zachwyca!
Czy na scenie, ale w rozumieniu technicznym, realizatorskim, nie aktorskim, jest miejsca na improwizację? Na przykład, gdy coś nie zadziała, coś się zepsuje? Pamięta pan może takie przypadki?
W założeniu nie ma miejsca na improwizację, każde działanie techniczne jest rozpisane od A do Z, ale zdarzają się sytuacje awaryjne, na które trzeba błyskawiczne reagować, nie przerywając spektaklu. Pamiętam, jak podczas Evity, kiedy na scenie obrotowej stały duże podesty ze schodami, nagle przestała działać obrotówka. Natychmiastowa reakcja polegała na tym, że część montażystów pobiegła na podscenie pod obrotówkę, kilku następnych wbiegło z tyłu na scenę i na komendę inspicjenta zaczęliśmy ręcznie przesuwać kilkutonową maszynerię. W zasadzie widzowie nie zorientowali się i akcja trwała dalej. Tak już do końca spektaklu zmienialiśmy położenie obrotówki. Po zakończeniu awarię usunęliśmy.
Jaką pracę wykonuje pan w trakcie spektaklu za sceną?
Niedługo w Muzycznym premiera Przygód Sindbada Żeglarza. Oprócz prób wokalnych, choreograficznych jesteśmy już na etapie budowania dekoracji na scenie. Dzieciaki oszaleją! Zapraszam gorąco, to będzie spektakularne i barwne przedstawienie.
Czasem reżyser angażuje w spektakl tak wiele osób, że też coś muszę robić. Ale mi to w żaden sposób nie uwłacza. Ja się z tym wręcz bardzo dobrze czuje. Ja lubię to robić, bo wtedy jestem razem z zespołem. W Shreku jestem jednym z tych, który jeździ zamkiem. Pamiętam, jak świętej pamięci Maciek Korwin mówił zawsze „Weź, siądź za biurkiem. Ubierz koszulę, garnitur”. Ja odpowiadałem „Wiem, Maciek... Ty może byś tak chciał, ale ja nie jestem w stanie”. Teraz ubrałem koszulę, ale zaraz wracam do teatru i zakładam swoje ubranie techniczne i będę pracował. To mój żywioł. Nie mogę siedzieć za biurkiem.
Zatem co pana najbardziej cieszy w tej pracy?
Najbardziej lubię ten ostatni moment przygotowań do premiery. Kiedy wszystko ma już swój kształt. Kiedy widzę pracę swoją i pracę kolegów. Kiedy to nabiera smaczku. To najlepsza chwila.
Z tego co wiem dziś tych kolegów pracuje z panem znacznie mniej niż kilkanaście lat temu.
Ależ tak! Dziś jest nas 200, kiedyś ponad 500 osób. To niesamowita różnica. Zadania do wykonania te same, a potrzebnych było tyle par rąk do pracy! Ale teraz pomogła technika. Dekoracje, które były wykonywane w pracowniach teatralnych, dziś zleca się firmom z zewnątrz. Kiedyś istniała nawet sekcja transport. Tam pracowało kilka osób i jeździli po Polsce gromadząc różne materiały. Chociaż na dana chwilę nie były potrzebne, ale kto wiedział? Może za jakiś czas się przydadzą. Rzeczy te przechowywano w specjalnych magazynach, np. drewno, czy stal.
Nie żartuje pan? Stal?
Autentycznie w teatrze był magazyn stali. Rynek był wtedy tak ubogi, że trzeba było samemu jeździć i gromadzić to, co jest potrzebne. Dziś wystarczy internet, telefon i wszystko można zamówić. Nic się nie gromadzi, wszystkie sprawy załatwia się na bieżąco.
Ten dzisiejszy teatr na pewno jest wygodniejszy!
Tak! Dziś można więcej osiągnąć. Dzisiejszy teatr odkrywam na nowo. Są coraz to nowe wyzwania. I taki teatr bardziej mi się podoba.
Jak wygląda scena teatralna od kulis? Jaka maszyneria pomaga aktorom, realizatorom?
Sama wielkość sceny z prosceniami daje twórcom niesamowitą szansę na realizację swojego wyobrażenia o spektaklu. Jako jedyny teatr mamy dużą, a w niej małą niezależną obrotówkę (np. wykorzystywane jednocześnie w spektaklu Lalka), a dość obszerne kieszenie sceniczne dają możliwość budowania sporych dekoracji (np. zamek Shreka).
Między pracą i pasją możemy zatem postawić znak równości?
Jak najbardziej. W tym teatrze jest atmosfera tego, co się robi. Każdy pracownik zostawia tu swoje serce. My jesteśmy jak bardzo zżyty zespół. Tu pracują dobrzy ludzie, młodość miesza się z doświadczeniem. Praca w Muzycznym to prestiż. Teatr wypełnił moje życie. I mam nadzieję, że jestem tą cząstką, która pomaga, która sprawia, że ludzie kochają ten teatr. Ludzie go chcą.
30 lat w teatrze i całe mnóstwo spektakli. Które z nich darzy pan największym sentymentem i dlaczego?
Można powiedzieć że jest ich kilka. Jesus Christ Superstar z niezapomnianym Piekarczykiem. Nędznicy - wspaniała muzyka i niesamowita inscenizacja, z prawdziwymi barykadami w tle. Scrooge przepiękna, magicznie zrobiona opowieść wigilijna. Shrek - największa nasza produkcja teatralna. Ale najbardziej osobisty spektakl to Dracula. I niech tak pozostanie.
Teatr to pana pasja, ale jak wygląda pana życie poza teatrem? Znajduje pan czas na jakieś inne rzeczy?
Owszem staram się znajdować. Drugim zamiłowaniem są podróże, dalekie i bliskie. Nie tylko ukochane raz w roku Włochy, ale przede wszystkim nasze bliskie Kaszuby, kilkadziesiąt razy przez nas objechane i ciągle odkrywane na nowo. A tak na krótką chwilę, to nie zgadnie pani (śmiech) - jedziemy na lotnisko i obserwujemy starty i lądownia samolotów.