Jego przygoda ze sceną rozpoczęła się jeszcze w armii, potem Andrzej Śledź znakomicie odnalazł się na deskach Teatru Muzycznego w Gdyni. Dziś jest prawdziwą ikoną tej sceny, nie tylko świetnym aktorem i śpiewakiem, ale także bacznym obserwatorem realiów polskiej kultury. Z pasją pisze udane teksty.
Ukończył pan Studio Wokalno-Aktorskie założone przez patronkę Teatru w Gdyni. W Teatrze Muzycznym występuje pan od lat. Jak zmienił się Teatr przez ten czas?
Najważniejsze jest dla mnie to, że czas upływa mi na robieniu tego, co najbardziej kocham. Moją historię, która wciąż trwa, podzielić można na trzy etapy. Pierwszy: kiedy przychodząc jako młody student chłonąłem ciekawe informacje o geniuszu Danuty Baduszkowej. Była w niej jakaś niezwykła siła do przekonywania polskiej publiczności i całego kulturalnego establishmentu, że w Polsce musical też jest potrzebny. Podkreślała, że musicale powinny być przygotowywane w oparciu o naszą literaturę, dobrą i nie operetkową. Pamiętam oczywiście swoje fascynacje tym wszystkim, co docierało z Zachodu. W kontekście naszej siermiężnej rzeczywistości wydawało się to szczególnie atrakcyjne. Myślałem sobie jednak, że skoro tu jestem będę też mierzył się z tematem rodzimej twórczości. Historia zatoczyła koło. Wspomniałem o tym zresztą podczas otwarcia nowych przestrzeni Teatru Muzycznego, 6 września ubiegłego roku. Jednym z marzeń Danuty Baduszkowej było wystawienie „Chłopów”. Do tej archiwalnej informacji dotarłem dosłownie na kilka godzin przed prapremierą tego dzieła w reżyserii Wojciecha Kościelniaka.
Jakie są kolejne etapy?
Drugi etap to czas, kiedy zapanował tu Jerzy Gruza. To barwny i ciekawy artysta, reżyser. Przywiózł tu świetne doświadczenia z polskiej telewizji. Jeszcze zanim się tu znalazłem, zachwycałem się jego „Erykiem XIV”, „Rewizorem” i innymi tytułami. Gruza kontynuował idee i marzenia Baduszkowej, przekuwając je w konkretne realia, pomimo trudnych czasów. W latach 80. potrafił zrealizować kilkanaście fantastycznych tytułów, w tym również zagranicznych, do których wydawało się, że nie mamy dostępu. Nagle w Polsce odbyła się premiera „Jesus Christ Superstar” i to nigdzie indziej, jak w Gdyni. Wreszcie nastąpił wielki przełom - rok 1989. W kraju zachodziły wielkie przemiany, a my dotarliśmy do ekipy Camerona Mackintosha i wystawiliśmy „Les Misérables”. Ostatni etap i kolejny kamień milowy to obecność Macieja Korwina przez minione 18 lat. Z początku wyjaśniał nam, że chętnie z nami pouczy się musicalu, zobaczy jak to jest i będzie się z tym mierzył. No i tak mierzył się kilkanaście lat, a po drodze było sporo wielkich wydarzeń, także z moim udziałem. Poczułem się wielokrotnie doceniony i miałem ogromną przyjemność w tym, że mogłem zagrać np. Ebenezera Scrooge'a z „Opowieści Wigilijnej” Dickensa.
A jak zmieniała się publiczność na przestrzeni lat?
Z pewnością zmieniała się estetyka i percepcja publiczności. Jest bardziej lotna, wysublimowana i chętna do sięgania na wyższe półki. Zresztą w odbiorze publiczności każde kolejne produkcje Wojtka Kościelniaka – „Sen Nocy Letniej”, „Francesco”, „Lalka”, czy wreszcie „Chłopi” stanowią doskonały na to dowód. Nasz widz w pełni świadomie współdecyduje o sukcesie. Kiedy zaczęły pojawiać się różnego rodzaju „gadżety”, jak kasety VHS, czy płyty DVD, wydawało się, że ludzie przestaną przychodzić do teatru. Minęło parę lat i okazuje się, że powracają tłumnie, gadżety zostawiając w domu. To chyba powód do radości, czyż nie…?
Wiem, że zajmuje się Pan przekładami musicalowych przebojów. Myślę sobie, że to dość skomplikowany proces...
Rzeczywiście. Zaczęło się od nieśmiałych prób jakiś czas temu. To bardziej hobby niż praca, ale mając potwierdzenie odbiorców drążę temat do dziś. Dociekam „co autor miał na myśli”. To fantastyczna zabawa. Czasami koledzy mówią – po angielsku mi się to tak fantastycznie śpiewa. A dlaczego nie po polsku…? Ja myślę, że to kwestia umiejętnego przekładu, który polega na zrozumieniu intencji autora, ale także potrzeb aktora – wykonawcy. W swoim języku musi wyartykułować prawdę za pomocą takich słów i głosek, które łatwo będą mu się układać w ustach. Nie jest to łatwe. Przy lingwistycznych łamańcach korzystam z pomocy biegłych w językach obcych kolegów. Nad niektórymi utworami pracowałem całymi tygodniami. Inne powstawały w kilka godzin. Pomaga mi w tym fakt, że sam jestem śpiewającym aktorem, więc słyszę muzykę i staram się myśleć w kategoriach wykonawcy utworu. Hobby to jedno, praca to drugie, choć czasem ta bywa pasją. Warto jednak pamiętać, żeby teatr zostawiać w teatrze. Jest wtedy czas na hobby, albo po prostu na zwyczajny reset.
Urodził się pan we Włocławku, służył pan w Ludowym Wojsku Polskim, skąd więc nagle Trójmiasto i zawód aktora?
Urodziłem się we Włocławku, krótko po tym mój ojciec, wtedy zawodowy wojskowy dostał przydział w Szczecinie. Tam dorastałem i skończyłem szkoły, potem ruszyłem w świat. Jeszcze w szkole średniej zaczęło jednak w mojej głowie coś kiełkować. Byłem zafascynowany telewizją, ale od tzw. kuchni. Chciałem stanąć za kamerą w studio TV. W wojsku nie rezygnowałem jednak z poszukiwań. A była taka możliwość, bo z nadania żołnierz musiał być zarówno bojowy, jak i kulturalny (śmiech). Więc działałem. Jeździliśmy po przeróżnych przeglądach wojskowych zespołów estradowych. Tak dotarłem tutaj, do Wrzeszcza, gdzie odbywały się przeglądy konkursowe. Po występie podeszła do mnie jedna z jurorek, jak się potem okazało ówczesna dyrektor Studio - prof. Bogna Toczyska z propozycją stawienia się na egzaminach wstępnych. W między czasie od ojca otrzymałem pocztą wycinek z prasy szczecińskiej informujący, że Studio ogłasza nabór. Zadzwoniłem i powiedziałem – „Tato, ale ja już tam jadę!”. Nabór. To było zrządzanie losu. Trafiłem tutaj i właśnie możemy o tym rozmawiać. Fantastyczne.
Wspomniany wcześniej Ebenezer Scrooge w „Scrooge", Judasz i Piłat w „Jesus Christ Superstar", Inspektor Javert w „Les Misérables”, czy Don Kichot w „Człowieku z La Manchy" to tylko niektóre z pana wielkich ról. Z którą z nich czuje się pan najbardziej związany?
To wielka rozterka. Nieprawdopodobna energia płynęła z postaci Judasza, to było dla mnie wstrząsające doświadczenie. Trudno też nie wspomnieć o emocjach i uczuciach do postaci Scrooge’a. Wszystkie postaci to moi przyjaciele i żadnego z nich nie chciałbym odrzucić w jakikolwiek sposób. Przygoda z rolą się kończy, ale przyjaciel pozostaje. Ja mam ich kilku i wszyscy ze mną mieszkają. Tymczasem aktor się jednak przeobraża, przybywa mu lat. Pewne konstrukcje ról przestają do niego pasować, ale za to pojawiają się nowe. Często są to postaci z pół-pierwszego, czy nawet z drugiego planu, ale równie ciekawe i fascynujące. Doskonałym tego przykładem jest Celofanowy Pan w „Chicago”, gdzie drugoplanowy mąż głównej bohaterki urasta do naprawdę sporych rozmiarów i wszyscy o nim mówią. Podobnie jest zresztą z rolą Tomasza Łęckiego w spektaklu „Lalka” w reżyserii Wojciecha Kościelnika. Choć wydawało się, że to postać mniej znacząca, to jednak wspólnie w Wojtkiem udowodniliśmy, że tak jest zupełnie inaczej. A na „Lalkę” zapraszam do Teatru Muzycznego - gramy ten spektakl od 28 lutego do 2 marca. To dzieło wybitne, które po prostu trzeba zobaczyć.
Na koniec chciałam zapytać, jak pan pracuje nad rolą?
Towarzyszy temu zawsze odrobina szaleństwa, ale i kilka żelaznych zasad. Otrzymuję materiał i wiadomo, że muszę dwutorowo go przepracować - najpierw rozczytać muzycznie, a potem „wojować” z literaturą, która temu towarzyszy. Z tym wchodzę na scenę i próbuję się odnaleźć za pomocą lustra – reżysera. Na koniec budujemy właściwe relacje i emocje z postacią i z partnerami. Na scenie nie wolno kłamać, bo to widza nie interesuje. Kiedyś w swojej zarozumiałości, próżności, megalomani wydawało mi się, że nikt się nie zorientuje. Nic bardziej mylnego. Dziś mamy już innego widza. Jest bardziej wymagający, zmienił się. Nie możemy próbować go przechytrzyć. Mamy mówić prawdę i tylko prawdę. To się liczy w tym zawodzie.