Mógł być informatykiem albo... księdzem, ale od dzieciństwa ciągnęło go do śpiewu i tańca. Jak miał 8 lat zobaczył w szkolnym teatrzyku swoją koleżankę z klasy i zdecydował, że chce być aktorem. Łukasz Dziedzic, aktor Teatru Muzycznego w Gdyni, gra nieprzerwanie od końca studiów na scenach wielu teatrów w Polsce. Ma na swym koncie m.in. rolę w "Tańcu Wampirów" pod okiem Romana Polańskiego, "Nędznikach", "Upiorze" w Operze, a ostatnio w "Shreka". Marzy mu się opera.
Jak wygląda droga z technikum samochodowo - budowlanego do solisty scen teatrów muzycznych w Polsce?
To technikum to nie do końca przypadek. To był zespół szkół, a ja chodziłem konkretnie do liceum o profilu informatycznym, a informatyka i komputery to zawsze była jedna z moich pasji. To też była moja alternatywa zawodu, jeszcze kilka lat temu. Miałem do wyboru, jeśli nie dostałabym się na studia aktorskie, miałem zagwarantowany indeks na Politechnice Częstochowskiej na wydziale budowy maszyn.
Inżynierem pan jednak nie został...
Są takie chwile, że czasem żałuję, iż nie wybrałem innej drogi. Zawód aktora "nietelewizyjnego", jest zawodem bardzo trudnym. Chociaż domyślam się, że dla tych grających w serialach i filmach, też nie jest łatwy. Jest bardzo zależny od czynników, na które tak naprawdę nie mamy żadnego wpływu. Na przykład od szczęścia... Czasem jeden pozytywny casting może zmienić całą drogę artystyczną aktora i otworzyć mu wiele drzwi, a czasami zupełnie odwrotnie. Jeśli zostaniemy negatywnie przyjęci, może taki jeden casting wszystko zaprzepaścić.
Ale pan chyba nie może narzekać?
Generalnie jestem chyba urodzony pod szczęśliwą gwiazdą. Od skończenia szkoły jakoś tak los mi sprzyja i szczęście dopisuje, że ta ciągłość zawodowa jest zachowana. Nie miewam dłuższych przestojów między jedną a drugą rolą. To utwierdza mnie w słuszności moich wyborów.
A gdyńska szkoła była dla pana jedynym słusznym wyborem, kiedy jako nastolatek podejmował pan decyzję co dalej?
Jedyna. Byłem związany, nie tyle z profesjonalnym teatrem, ale już od drugiej klasy szkoły podstawowej współpracowałem z młodzieżowym domem kultury w Częstochowie. Tam też brałem udział w różnych przedstawieniach. Później pojawiły się m.in. festiwale piosenki kościelnej. Od dziecka bardzo bliski był mi śpiew. A taniec pojawił się w szkole średniej. Postanowiłem pójść na zajęcia tańca współczesnego. Zapisałem się na zajęcia do Teatru Tańca Włodzimierza Kucy na Politechnice Częstochowskiej. To były piękne czasy. Do dziś wspominam tę naukę i doświadczenie, które tam zdobyłem.
Spotkał pan na tym etapie kogoś, kto dostrzegł w panu talent i doradził, żeby rozwijać się w tym kierunku?
Cała rodzina zawsze mówiła mi, że będę albo aktorem albo księdzem. To częste w naszym środowisku, bo koledzy mają podobne doświadczenia. Byłem ministrantem, lektorem, czytałem w kościele Pismo Święte i podobno byłem w tym dobry, więc wróżono mi karierę księdza. Podejrzewam, że gdybym wybrał tę drogę, to też bym się w niej odnalazł.
Rodzina była wsparciem, kiedy postanowił pan zostać aktorem?
Tak, właściwie od początku. Nawet pamiętam, jak na początku szkoły podstawowej poszedłem na przedstawienie, w którym udział brała moja koleżanka z klasy. I po obejrzeniu tego spektaklu, wróciłem do domu i powiedziałem - mamo, tato ja też chcę mówić wiersze. I już wtedy coś zaskoczyło. Z opowiadań rodziców, czy babci wiem też, że od małego chłopca śpiewałem. Dziś rodzina często bywa na moich przedstawieniach w różnych miastach.
A w rodzinie były jakieś talenty aktorsko, tanecznie czy wokalnie uzdolnione?
Mój tata kiedyś brał udział w teatrze kukiełkowym, a moja babcia do niedawna jeszcze występowała i śpiewała w zespole folklorystycznym. Jakieś tam korzenie są, może nie duże, ale od dziecka ocierałem się o kulturę. Mój wybór zawodu nie zaskoczył więc rodziny.
I rodzice nie wymagali, żeby syn został prawnikiem lub lekarzem?
Na szczęście nie. Chociaż faktycznie pamiętam z dzieciństwa, że moje zainteresowania znacznie odbiegały od pasji kolegów. Mnie jakoś nigdy nie ciągnęło do zbierania kart z samochodami. Jakoś obeszło mnie to bokiem. Może to i dobrze, bo dziś jestem tu gdzie jestem.
Czternaście lat temu przeprowadził się pan z Częstochowy do Gdyni. Jak pan wspomina tamten czas?
Ciężko było, nawet bardzo. Na wariata to wszystko trochę przebiegało. Nie znałem tu nikogo. Ale pamiętam, że jak przyjechałem do Gdyni pierwszy raz, jeszcze z mamą, powiedziałem jej wtedy: tu chcę być, na pewno tutaj chcę być. Nie miałem wątpliwości. I tak mam do dziś. Podczas spacerów po Bulwarze Nadmorskim jestem pewny, że dobrze wybrałem. Chociaż początki nie były łatwe. Student pierwszego roku nie ma lekkiego życia. Nie wiem jak jest teraz, podobno trochę się zmieniło. Kiedyś mieliśmy "fuksówkę", teraz jest "gwiazdówka". Nawet nie chcę tego wspominać, bo szkoda komentować, jak to wyglądało. Myślę jednak, że jeśli ktoś jest skupiony na pracy i na rozwoju - z innym podejściem nie ma sensu tu przychodzić - to może dużo osiągnąć.
Pierwszą rolę dostał pan jeszcze podczas studiów.
Na trzecim roku otrzymałem propozycję zagrania roli Piotra w "Jesus Christ Superstar". Nie była to duża rola, ale dla mnie ważna. Tym bardziej że musicale "Jesus Christ Superstar" i "Hair" są tymi, po obejrzeniu których wybrałem studia wokalno - taneczne w Gdyni. Wcześniej myślałem raczej o szkole aktorskiej, ale po obejrzeniu tych dwóch filmów wiedziałem już z całym przekonaniem co chcę robić. Wiedziałem, że musical jest tą formą sztuki, która chcę się zajmować.
Dużo większe wyzwanie aktorskie przyszło bardzo szybko...
Pod koniec studiów dostałem kolejną propozycję i tym razem była to już główna rola w spektaklu "Taniec wampirów". Pieczę nad spektaklem sprawował Roman Polański. Czułem wtedy ogromną presję i była to dla mnie prawdziwa nauka zawodu. Żadne kolejne przedstawienie nie było aż tak miażdżące psychicznie. No może jeszcze rola we "Francesco" w reżyserii Wojciecha Kościelniaka, która wymagała ode mnie użycia wachlarza wszystkich możliwości, od śpiewu rockowego przez klasykę po taniec. To były trzy godziny spektaklu, niemal cały czas na scenie.
Z którąś z ról pan się utożsamia. Wybór jest ogromny, od Upiora w "Upiorze w Operze" po Shreka.
Nie utożsamiam się z żadną z nich. Na pewno do każdej muszę się gruntownie przygotować. I nie mam tu na myśli nauki tekstu czy tańca. Każdą z tych postaci muszę zbudować sam, w swojej głowie. To trwa wiele godzin. Bez tego żadne dzieło nie powstanie i nie może też być mowy o dobrze wykonanej pracy.
A to najważniejsze dzieło dotychczas w pańskiej karierze?
Dla każdego aktora chyba najważniejsza jest ta pierwsza, która dała mi start. Ja miałem to szczęście, że moja była pod okiem Romana Polańskiego, co mnie ukształtowało i otworzyło kilka drzwi. "Taniec wampirów" jest też do dziś moją ulubioną rolą.
Na tamtym etapie, pod koniec studiów, spodziewał się pan, że nadejdzie taki moment, w którym fani będą przychodzili na przedstawienia tylko ze względu na pana? Że będzie miał pan grupę tak oddanych widzów, którzy będą jeździli za panem po całej Polsce?
To jest bardzo miłe i przyznam, że dużo czasu zajęło mi przyzwyczajenie się do tej myśli, że mam fanów. Nigdy bym się tego nie spodziewał. Tym bardziej, że ja nigdy taki nie byłem. Nigdy nie miałem pierwiastka fana w sobie. Bardzo szanuje tych ludzi, że przyjeżdżają często z innych miast, oddalonych nawet o kilkaset kilometrów, żeby zobaczyć i posłuchać swojego ulubionego aktora.
To może zdradźmy, w czym w tym roku będzie można pana zobaczyć?
Ten rok jest dla mnie jedną wielką niewiadomą. Jak wiadomo mamy nowego dyrektora, Igora Michalskiego. Obecnie trwają próby do "Sindbada Żeglarza", premiera planowana jest na marzec. W międzyczasie mam nadzieję, że będę mógł nadal grać w teatrze w Białymstoku w "Upiorze w Operze". Dochodzą mnie słuchy, że Teatr Muzyczny w Łodzi przymierza się do wystawienia "Jesus Christ Superstar", więc pewnie tam też chciałbym spróbować swoich sił i zagrać w tym przedstawieniu, może już niekoniecznie Piotra (śmiech).
A marzenia na ten 2014 rok?
Na pewno nie są one związane ze sceną, dotyczą w większości życia osobistego. W maju urodzi się moje drugie dziecko. I to jest dla mnie najważniejsze.