To miał być zwykły turystyczny wypad do Egiptu. Wyjazd, jakich wiele – gorące plaże, ciepłe i krystalicznie czyste morze, drinki pod palmami i pełen relaks. Gdy już wszystko było zapięte na ostatni guzik, podróż zaplanowana, bilety zarezerwowane – spontaniczna zmiana planów. Egipt zamieniamy na… Chiny!
Monika Worzałła, prezes fundacji Muses TV, mówi, że była to jedna z najbardziej szalonych decyzji w jej życiu. Wyjazd planowała z koleżankami. Chciały odpocząć po intensywnej pracy. Ale ułańska fantazja zakorzeniona w słowiańskich duszach dała znać o sobie.
Egipt przegrał z Chinami
– W zasadzie to zostałam postawiona przed faktem dokonanym. Koleżanka powiedziała mi po prostu, że zmieniła plany i zamiast do Egiptu jedzie do Chin. Spytała, czy chcę jechać z nią. Odpowiedziałam, że pewnie, będąc pewna, że żartuje. Przecież miałyśmy z tym Egiptem wszystko zaplanowane. Następnego dnia, gdy zadzwoniła do mnie z prośbą, abyśmy kupiły bilety, z przerażeniem stwierdziłam, że ona nie żartowała – śmieje się Monika.
Jak się powiedziało A, to trzeba powiedzieć też i B. Państwo Środka kusiło swoją kulturą, tradycją, tajemniczością, ale wątpliwości było sporo.
– Potrzebowałam w tym czasie odpoczynku i pomyślałam, że jeśli mam wydać tyle kasy, to lepiej pojechać na moje wymarzone Malediwy. Ale z drugiej strony raz się żyje – opowiada Monika. – Do Chin poleciałyśmy same, cztery szalone kobiety. Nie kupowałyśmy wycieczki w biurze podróży, wszystko na własną rękę. Naszą przygodę z tym odległym krajem rozpoczęłyśmy od Szanghaju. Zatrzymały się u pochodzącej z Maroka koleżanki, która już od roku mieszkała w tym mieście.
Szanghaj – witamy w innym świecie
Pierwsze wrażenie po wyjściu z samolotu to ogrom. Ogrom wszystkiego. Wielki tłum, wielki pośpiech, wielkie ulice. W tym tłumie mnóstwo mundurowych. Od razu widać kontrolę władzy nad społeczeństwem. Nikogo nie dziwią kontrole dokumentów, bagaży, czasami bardzo zdecydowane, wręcz demonstracyjne. Chińczycy znoszą to z kamiennymi twarzami, są przyzwyczajeni. A turyści po prostu czują się bezpieczniej.
– Wylądowałyśmy w tym wielkim Szanghaju. Same w wielkim mieście. Na początku próbowałyśmy porównywać to co widzimy z Polską, ale szybko stwierdziłyśmy, że nie ma sensu. Pod względem cywilizacyjnym jesteśmy sto lat za Chińczykami. Pierwszy przykład to słynna kolej magnetyczna Maglev. Pociąg osiąga prędkość 431 km/h. Trasę około 50 km pokonałyśmy w siedem minut. Nie było sensu nawet patrzeć przez okno. To nie była jazda, to był lot. Inny świat – mówi Monika.
Ale i w tym innym świecie jest coś, co wydaje się zupełnie niemożliwe. Okazuje się, że w tej wielkiej światowej metropolii niewiele osób mówi po angielsku. Z tubylcami dziewczyny najczęściej dogadywały się na migi, wspomagając się rozmówkami polsko-chińskimi, a w ostateczności… pismem obrazkowym.
Spotkanie nowoczesności z tradycją
Widok, który zostanie na zawsze w pamięci, to drapacze chmur. W Szanghaju są stawiane tak gęsto, jak drzewa w lesie. Jest ich dwa razy więcej niż w Nowym Jorku. Niektóre tak wysokie, że nie widać ich końca. Majestatycznie pną się w górę, tonąc w chmurach, a w każdym z nich tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi, od których pracy, podejmowanych decyzji zależy los światowej gospodarki. Szanghaj to przecież finansowe centrum świata. W tym centrum jest jednak enklawa, która pozwala spojrzeć na to miasto z dystansu, skłaniając jednocześnie do pochylenia się nad chińską tradycją, kulturą i historią.
– To Stare Miasto Fangbang Zhong Lu. Miejsce magiczne. Piękne ogrody w stylu dynastii Ming, tradycyjna starochińska architektura. Gdy tak spacerowałyśmy, podszedł do nas stary Chińczyk i na migi pokazał, że mamy z nim iść. Zaprowadził nas do uroczej herbaciarni na dachu jednego z budynków. Zobaczyłyśmy pokaz parzenia herbaty, skosztowałyśmy też tradycyjnej chińskiej herbaty. Jest przepyszna. Pijąc tę herbatę na tarasie, wśród starej architektury, podziwiałam nowoczesną architekturę drapaczy chmur. Kontrast niesamowity – kontynuuje swoją opowieść Monika.
Dla takich widoków warto żyć
Obowiązkowym punktem wizyty w Szanghaju musi być platforma widokowa Sky Walk na budynku Światowego Centrum Finansowego. Budynek ma 492 metry wysokości. Sky Walk jest najwyższą na świecie przestrzenią dostępną dla publiczności. Usytuowane na setnym piętrze wieży, na wysokości 474 metrów, obserwatorium stało się jednym z najbardziej spektakularnych miejsc turystycznych, oferujących niezapomniany widok na Szanghaj oraz rzekę Huangpu.
– Przechodząc przez barierki, człowiek czuje się jak w kosmosie. Obsługa przy wejściu ubrana jest w takie właśnie kosmiczne kostiumy, zaczynają migać wszystkie światła, magnetyczne windy poruszają się bezszelestnie i błyskawicznie. Z góry widok szokujący. Olbrzymie miasto, które tętni życiem, całe miga, intryguje milionami świateł, kolorów, zachwyca spektakularnymi iluminacjami. To co zwróciło moją uwagę, to historia Szanghaju wyświetlana na ekranach. Pokazywane są różne etapy budowy tego miasta. Z tych prezentacji wynika, że taki dynamiczny rozwój miasta przypada na ostatnie 20-30 lat. Nieprawdopodobne, że w tak krótkim okresie można zbudować tak imponujące miasto. A w Polsce jedną autostradę budują 20 lat. I wybudować nie mogą. Polska to jednak dziwny kraj – mówi Monika Worzałła.
Komercyjna twarz legendy
Z kosmopolitycznego Szanghaju dziewczyny pojechały na prowincję. Trafiły do miasta Luoyang. Celem podróży były Groty Longmen – unikalny zespół około 2300 grot i nisz, 70 buddyjskich pagód, w których znajduje się ponad sto tysięcy posągów Buddy oraz inskrypcji wyrytych w skale i na kamiennych tablicach. Buddyjskie figury stanowią świadectwo rozkwitu buddyzmu w Chinach w drugiej połowie pierwszego tysiąclecia. Następny punkt programu to legendarny klasztor Shaolin.
– Mocno się rozczarowałam. Spodziewałam się jakiegoś mistycyzmu, a tu pełna komercja. Tysiące mnichów, tysiące turystów, ciągły ruch – wspomina Monika. – Na szczęście zagłębiłyśmy się trochę w zakamarki klasztoru i trafiłyśmy do krypty z grobowcami wielkich mistrzów klasztoru. Tam spotkałyśmy dwóch mnichów ćwiczących kung-fu, którzy specjalnie dla nas zrobili fantastyczny pokaz. To niesamowite, co człowiek potrafi zrobić ze swoim ciałem.
Po rozczarowaniu Shaolin był zachwyt nad Xiang i odkrytą niedaleko tego miasta Terakotową Armią. Świat dowiedział się o niej w 1974 roku, kiedy została odkryta przez rolnika kopiącego studnię. Prace wykopaliskowe trwają po dzień dzisiejszy i trwać będą pewnie jeszcze dziesiątki lat, ponieważ odkopano dopiero niewielką część tego, co na odkopanie czeka. Szacuje się, że armia liczy ok. 8000 żołnierzy wykonanych z palonej gliny. Każda figura posiada cechy indywidualne, każda twarz jest inna i przedstawia inne emocje. Żołnierze ukazani są w różnych pozycjach, posiadają różne uzbrojenie i fryzury.
– Nie dziwię się, że Terakotowa Armia określana jest mianem ósmego cudu świata i że znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Niesamowity kunszt.
Podróż do przeszłości
Ale to co najlepsze w czasie podróży miało dopiero nastąpić. Ale niewiele brakowało, a by nie nastąpiło. Okazało się, że w Chinach, gdy pada deszcz, ciężko jest złapać taksówkę. Tak było właśnie w Xian. Dziewczyny spieszyły się na pociąg, a tu żaden skośnooki kierowca nie raczy się zatrzymać. I tu po raz kolejny dała znać o sobie ułańska fantazja.
– Zatrzymałyśmy taką silnikową rikszę i na migi poprosiłyśmy o jak najszybszy kurs na dworzec. Facet miał jeszcze więcej ułańskiej fantazji niż my. Pod prąd, na czerwonych światłach, po chodnikach. Od tamtej pory słowo „szybko” nabrało dla mnie zupełnie innego znaczenia – wspomina Monika.
Na dworzec zdążyły. Po pięciu godzinach były w Pingyao. W mieście zachowała się doskonale utrzymana, tradycyjna architektura chińskiego ludu Han, co stało się przyczyną wpisania miasta na listę światowego dziedzictwa UNESCO. W mieście znajduje się około 400 budynków z okresu dynastii Ming i Qing, w których znajdują się liczne muzea, prezentujące codzienne życie dawnych mieszkańców, hotele, sklepy, warsztaty, a nawet domy mieszkalne.
– Ci ludzie jakby się zatrzymali w czasie kilkaset lat temu. Dalej jeżdżą rozwalającymi się wozami, do których zaprzęgają osiołki, kobiety noszą dzieci na plecach, w tych pięknych budynkach klimatyczne zakłady rzemieślnicze. Na każdym kroku wiszą czerwone lampiony, które zapalają się wieczorem. Człowiek czuje się jak w bajce – Monice aż świecą się oczy z wrażenia.
Ja tu jeszcze wrócę
Po Pingyao już nic tak nie zrobiło na niej wrażenia. Nawet Pekin, choć wizyta we wiosce olimpijskiej i na obiektach olimpijskich pozwoliła poczuć ducha igrzysk. Tego ducha Monika czuje do dzisiaj. I wie, że do Chin jeszcze wróci. I choć nie będzie to już tak spontaniczna wycieczka, to pewnie równie udana.
Izabela Pek