Urodził się w Gdańsku, choć od dziecka mieszka w Sopocie. Zna to miasto jak własną kieszeń. Tak jak w dzieciństwie, tak i dzisiaj lubi przemierzać kameralne ulice i zaglądać na miejskie podwórka. Jacek Karnowski, prezydent Sopotu, skończył właśnie 50 lat. W przyszłym roku świętować będzie ćwierćwiecze pracy w magistracie.
Jak to się stało, że został pan sopocianinem?
Stało się to wyłącznie przez determinację mojej mamy. W 1939 roku, po wybuchu wojny, z całą rodziną została wypędzona z Gdyni. Po wojnie nie miała już tam do czego wracać, ponieważ jej domu już nie było. Za to w Sopocie wciąż były wolne mieszkania, na które w maju 1945 roku rodzice dostali przydział. Później na chwilę przenieśli się do Gdańska, gdzie się urodziłem, jednak mama zawsze chciała wrócić do Sopotu. Tym bardziej, że mieszkali w nim dziadkowie i liczne rodzeństwo. Postawiła na swoim, kiedy miałem pięć lat.
Gdy mały Jacek biegał wtedy po sopockich podwórkach, przyszło mu do głowy, że może zostać prezydentem tego miasta?
Obawiam się, że nie miałem pojęcia kto to jest prezydent. Natomiast bardzo szybko dotarło do nie, że Sopot to miasto turystyczne. Moi rodzice wynajmowali pokoje letnikom, a dziadek się nimi opiekował. Przyjeżdżało do nas bardzo dużo gości, często z Czechosłowacji, NRD czy z Węgier, a potem z Francji. Moja matka chrzestna pracowała w Grand Hotelu, była tam pokojówką.
Czyli to, czym się zajmowała rodzina, niejako pozwalało panu na głębsze poznawanie miasta?
Tak właśnie było. Sopot mojego dzieciństwa był latem kolorowy. Wtedy wiele osób przyjeżdżało tu na festiwal. Ja, tak jak inni, żyłem tą imprezą, czasami oglądając ją zza płotu. Zdarzało się też, że ukradkiem udawało mi się wślizgnąć na teren Opery Leśnej. W latach socjalizmu festiwal to było prawdziwe okno na świat. Sopot co roku miał inną dekorację, wyglądał niesamowicie, udekorowany setkami lampek. Miasto było barwne też dzięki marynarzom, którzy tu mieszkali.
Kiedy się pan dowiedział kim jest prezydent tego miasta?
Chyba w liceum, kiedy zacząłem być mniej pokorny, szczególnie w stosunku do władz. Chociaż wtedy głównym objawem niechęci była milicja, partia i wszelkiego rodzaju służby.
Później jako niepokorny i walczący, postanowił pan działać na rzecz Sopotu?
W 1990, podczas pierwszych wyborów samorządowych w Polsce, postanowiłem startować do Rady Miasta. Miałem wtedy 26 lat. Dostałem się z największą liczbą głosów i zostałem najmłodszym radnym. Może stało się tak dlatego, że pierwszy miałem ulotki, nie bałem się ludzi, zaczepiałem ich na ulicy i rozmawiałem o problemach. Miałem też program, który pomagał mi pisać ojciec. Chciałem zmienić Sopot gospodarczo, nie tylko wydawać pieniądze, ale nauczyć się je zarabiać dla miasta. Sopot był w pewnej zapadłości. Zamknięte plaże i hotele nie napawały optymizmem. Wesołe i radosne miasto bardzo wtedy zszarzało i wyglądało jak poindustrialny przylepek do Gdańska i Gdyni. Nowa Rada Miasta od razu wybrała mnie na wiceprezydenta. Byłem tym przerażony, bo nie chciałem nic ponadto, żeby dostać się do Rady Miasta. W końcu się zdecydowałem, bo miałem wspaniałych starszych kolegów, od których wiele się uczyłem.
Skończył pan gdańską Politechnikę.
Tak, to prawda. Zresztą można powiedzieć, że ciągle jestem z tą uczelnią związany. Studiuje tam teraz troje moich dzieci.
Bywa pan tam?
Bywam, choć oczywiście nie na wywiadówkach. Obecnie wykładam na studium podyplomowym dla architektów i urbanistów z zagospodarowania przestrzennego. Wykładam też politykę regionalną i politykę społeczną w Sopockiej Szkole Wyższej.
Chętnie się pan spotyka ze studentami?
Owszem. Są to inspirujące spotkania, które sprawiają, że muszę ciągle się dokształcać w zakresie polityki gospodarczej, regionalnej, czy społecznej oraz zagospodarowania przestrzenią.
Obserwując młodych ludzi, przypomina pan sobie swoje czasy studenckie?
Och… to były bardzo fajne, choć trudne, czasy. Przypadły na początek stanu wojennego. Więcej więc było działalności politycznej niż typowego życia studenckiego. Byłem wiceszefem parlamentu studentów, dopóki nie został rozwiązany. Poza tym działałem w kilku organizacjach, powiedzmy, nielegalnych.
Nielegalnych do tego stopnia, że zabrano panu paszport?
Mówiąc ściślej, zatrzymano mi go i nie wydano. Powodem był fakt, iż nadmiernie angażowałem się w rozprowadzanie „bibuły”, a gdy panowie z SB przyszli do mojego domu, okazało się, że moja biblioteka jest zbyt bogata w pozycje, które znaleźć się w niej nie powinny. Zresztą zostałem za to zatrzymany. Dużo wtedy pracowałem na różnych budowach, również poza Trójmiastem. Takie zajęcia były lepiej płatne. Zarabiałem wtedy więcej, niż po skończeniu uczelni. Szybko założyłem rodzinę, więc musiałem i chciałem się usamodzielnić. Gdy studiowałem na ostatnim roku, na świecie pojawiły się bliźniaki. Była więc działalność opozycyjna, praca, ale też jakiegoś rodzaju beztroska.
Czyli czasy studenckie to też przyjemności?
Z tych najlepiej wspominam narty. Oddawałem się tej pasji w każdej możliwej chwili. Kiedy tylko mogłem, wyjeżdżałem w góry.
Wydaje się jednak dość dziwne, że człowiek znad morza został instruktorem narciarskim. Jak to się stało?
Każdy, kto pojedzie na Halę Gąsienicową szybko zauważy, że jedna trzecia przebywających tam osób pochodzi z Sopotu. Na dobrą sprawę, w Murowańcu można robić spotkania z mieszkańcami. Myślę, że po licznej grupie warszawiaków, ludzi z Trójmiasta i okolic jest tam najwięcej. Zdecydowana większość bardzo dobrze jeździ na nartach. Mnie narciarstwem zaraził Edward Wroński, założyciel Sopockiej Szkoły Narciarstwa. Pokochałem góry, bo są piękne. Szczególnie zachwycam się nimi zimą. Jeśli biorę urlop, to najczęściej jadę na narty. Poza jazdą uprawiam też skitouring, czyli wykorzystuję narty do wędrówek poza trasami. Dziś w góry jeździmy całą rodziną, a moim największym sukcesem w tej dziedzinie jest fakt, iż instruktorami narciarstwa zostali moi synowie. Trudno z nimi konkurować.
Wybieracie polskie góry?
Często, choć nie zawsze. Uwielbiam Zakopane, góralską kulturę i tamtejszą kuchnię. Mam tam wielu przyjaciół. Moim zdaniem Tatry są niepowtarzalne. To takie kieszonkowe Alpy. Jednak jeśli nie jedziemy do Zakopanego, to wybieramy Austrię. Lubimy stoki w okolicach Ischgl i Mayrhofen.
Co w górach smakuje najbardziej?
Bardzo lubię baraninę i kaszę z jajkiem sadzonym i kwaśnym mlekiem.
To ostatnie to chyba niezbyt góralskie danie?
Być może, ale je bardzo lubię. Zawsze je zamawiam, gdy docieram do schroniska górskiego w Murowańcu. Po jeździe na nartach smakuje wyśmienicie.
Jeśli nie góry to…?
Drugim żywiołem, który mnie fascynuje, jest woda… morze. Jeśli tylko mam chwilę wolnego, na jeden czy dwa dni wyskakuję na łódkę. Płynę do Helu, do Pucka, czy Jastarni. Cenię sobie taki relaks. Lato w Sopocie jest tak ciekawe i różnorodne, że właściwie można się stąd nie ruszać.
Jest pan też ratownikiem i założycielem sopockiego WOPR.
Powstanie WOPR w Sopocie było niezbędne ze względu na bezpieczeństwo nad wodą. Barcelona na przykład to piękne miasto, do którego jednak niechętnie jeżdżę, właśnie ze względu na brak bezpieczeństwa. Uważam, że Sopot to również piękne miasto, w którym każdy musi czuć się bezpiecznie. To, że nikt się nie utopił od kilkunastu lat, w czasie kiedy WOPR dyżuruje, jest wielkim sukcesem Sopotu. Musimy brać odpowiedzialność za tych ludzi, którzy tu się bawią i wypoczywają.
Jak wspomina pan pracę na stanowisku ratownika?
W życiu lubiłem zdobywać różne uprawnienia, ale gdy zrobiłem papiery na ratownika, niewiele pracowałem na tym stanowisku. Dawało mi to jednak duże wyobrażenie o sytuacji na miejskiej plaży, poznanie służby i było to też pewnego rodzaju sprawdzenie siebie. Zdarzyło mi się kilka akcji z łódki. Podczas dyżurów społecznych pomagałem, gdy komuś na łódce urwał się ster, albo komuś innemu wywrócił kajak i trzeba było go holować.
A jeśli nie ma czasu na góry czy morze, w jaki sposób wypoczywa Jacek Karnowski?
Staram się znaleźć czas na piłkę nożną, albo chociaż na rower. Niemal co drugi dzień na rowerze przejeżdżam 15-20 kilometrów. W sezonie kieruję się do lasu i miejsc odległych od centrum, a poza sezonem jeżdżę też ścieżkami rowerowymi.
Ma pan jakieś fobie, słabości?
Bywa, że mam nadmierne ADHD, jestem niecierpliwy i choleryczny, co czasami objawia się wybuchowością.
Odbiega pan od stereotypu prezydenta, polityka czy urzędnika, który kojarzy się ze smutnym panem w garniturze, siedzącym całe dnie za biurkiem. Przeciwnie, lubi pan bywać, doglądać osobiście, przemierzać Monciak w tę i z powrotem niczym turysta, wpaść do lokalu...
W sezonie dość często robię inspekcję, nie tylko Monte Cassino. Często w czasie dnia pracy sprawdzam, czy wszystko toczy się tak jak powinno. Nie będę ukrywał, że lubię sobie pospacerować, popatrzeć, porozmawiać z mieszkańcami i gośćmi.
Można pana także spotkać w godzinach nocnych?
Spaceruję po Sopocie nie tylko w dzień, ale też wieczorami. Lubię usiąść w miłym miejscu i napić się dobrego wina. Może to jakaś słabość, ale tak już jest. Z drugiej strony trudno być prezydentem miasta i czuć miasto, nie znając go od środka. Spotykam ludzi, rozmawiam z nimi. Lubię to i dzięki temu prawdziwie czuję Sopot.
Jaki powinien być Sopot w 2020 roku. A jaki w 2050?
Z roku na rok miasto zmienia się coraz bardziej. W 2020 roku Sopot będzie jeszcze bardziej odnowiony, z nowym centrum wokół dworca, z nowymi placami miejskimi. Mocno wierzę w to, że w 2050 roku miasto będzie już miało dodatkową przystań jachtową. Mam na myśli projekt wyspy w morzu, który do tego czasu z pewnością zostanie zrealizowany. Na obrzeżach, na granicy z Gdańskiem, powstanie też nieco wyższej zabudowy. Myślę też, że główne zmiany będą dotyczyły Gdańska i Gdyni, a nie Sopotu.
Boi się pan, że Sopot utraci miano kurortu?
Sopot tego miana nie utraci, choć rzeczywiście w Polsce przepisy dotyczące kurortów są bardzo restrykcyjne. Czasami trudno pogodzić rozwój miasta z kwestiami związanymi z funkcjonowaniem uzdrowiska. Utrata miana kurortu wiąże się z pewnością z utratą stanowisk pracy i wielu środków finansowych, ale myślę, że do tego nie dopuścimy.
Wielu moich znajomych spoza Sopotu przyjeżdża tutaj, by pobawić się na słynnym Monciaku. Po zachwytach i zabawie często potem słyszę pytania - jak to możliwe, że tak dużo tutaj kebabów? Czy Monciak ewoluuje w dobrym kierunku?
W każdym, nawet najbardziej szanowanym kurorcie są kebaby. Muszą być takie miejsca, ponieważ do atrakcyjnych miast, takich jak Sopot, na wypoczynek przyjeżdża bardzo dużo młodych ludzi. Dla nich jest to najtańsze jedzenie. Podobnie jest we Francji, czy Niemczech. W Nowym Jorku natomiast jest mnóstwo tanich chińskich restauracji. Nie można się temu dziwić i nie można z tym walczyć. Dla nas jest ważne, aby gastronomia w mieście była różnorodna. Zresztą z tego co wiem, to Sopot ma tyle lokali gastronomicznych, co dużo większa Gdynia.
Podobnie jest z noclegami. W Sopocie są hotele, w których noc kosztuje astronomiczne pieniądze, ale są też takie, w których za nocleg zapłacimy kilkanaście złotych. Tak musi być. Kiedy kilkanaście lat temu pojechałem do Cannes, też nie planowałem zamieszkania w „Ritzu” i nie chciałam jeść w drogich restauracjach. Nie miałem pieniędzy, ale zależało mi na poznaniu miasta, dlatego nocowałem na campingu pięćdziesiąt kilometrów za miastem i jadłem bagietki. Kiedy po latach wróciłem już tam służbowo, a potem prywatnie, mogłem pozwolić sobie na nieco więcej. Wynika z tego, że tak jak tam, tak i w Sopocie, oferta musi być dostępna dla każdego - z pieniędzmi lub bez. Młody człowiek, który przyjedzie tu bez pieniędzy, ale gdy spodoba mu się tutaj, z pewnością do nas wróci. Być może będzie wtedy poważnym biznesmenem.
Nie uważa pan za nieco schizofreniczne, że „Rzeczpospolita” uderza w pana z grubego działa, zarzucając panu korupcję, po czym po kilku latach przyznaje panu nagrodę dla najlepszego samorządowca w Polsce?
W tym roku, w którym „Rzeczpospolita” we mnie uderzyła, również dostałem nagrodę. Ranking samorządów prowadzony był przez ten dziennik od kilku lat i muszę powiedzieć, że był i jest robiony bardzo rzetelnie. Nawet jeśli nie dostajemy nagrody, co roku jesteśmy w czołówce.
Natomiast w tym samym roku, w którym we mnie uderzyli, właśnie po otrzymaniu nagrody, zaprosiłem do Sopotu ówczesnego redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej”, jednak nie skorzystał.