Mamy jedno życie. Trzeba realizować swoje pasje i marzenia, żeby później nie żałować. O swojej miłości do motocykli i podróży, o przełamywaniu stereotypów i życiowych doświadczeniach opowiada Aleksander Olsztyński - lekarz dermatolog z zawodu, „harleyowiec” z wyboru.
Połączenie lekarza i harleyowca, czy motocyklisty w ogóle, może się wydawać dość nietypowe.
- Nie aż tak nietypowe na jakie wygląda. Jest bardzo dużo lekarzy jeżdżących na motocyklach. Istnieje nawet klub, Doctor Riders, który zrzesza wszystkich motocyklowych lekarzy.
- Wróćmy więc do korzeni. Kiedy ta przygoda z motocyklami się narodziła?
- W dzieciństwie. Tylko nie można było jej zrealizować, bo rodziców nie było stać na kupno motocykla. Ponadto była niechęć mojej mamy ku temu. Jednak cały czas gdzieś to we mnie kiełkowało. I dopiero od 2007 roku udało mi zacząć jeździć na swoim jednośladzie.
- I od razu Harley?
- Nie, kupiłem sobie wówczas skuter, gdyż nie miałem jeszcze prawa jazdy na motocykl. Kilka miesięcy później udało mi się zdobyć uprawnienia, a już następnego roku zacząłem jeździć. Najpierw testowałem się na jednośladzie pożyczonym od znajomego i dopiero trzy lata temu kupiłem mojego obecnego Harleya.
- Wybór był oczywisty?
- Raczej tak, chociaż wcześniej jeździłem Yamahą. To był właśnie ten pożyczony motocykl. Mój kolega jest chyba jeszcze większym pasjonatem niż ja. Posiada kilka motorów. Dlatego też zanim się zdecydowałem zaproponował mi, żebym zobaczył jak to jest, mógł się spokojnie zastanowić nad decyzją, przyzwyczaić do maszyny. Do końca ciężko mi powiedzieć co zdecydowało, że kupiłem właśnie Harleya. Po prostu wszedłem, zobaczyłem... To był impuls. A jak się nim przejechałem to byłem totalnie oczarowany. Zapewne też legenda tego motocykla miała wpływ na moją decyzję. Poza tym praca silnika – zupełnie inna niż u „japończyków”.
- Harley jest symbolem wolności. W związku z tym wycieczka do Stanów Zjednoczonych wydawała się oczywistym krokiem.
- Tak, to też się wiąże. Jednak zawsze chciałem zobaczyć Amerykę, od dzieciństwa o tym marzyłem. Ten kraj był taki kolorowy, bogaty... Inny od tego, w którym dorastałem. Urodziłem się w latach 60., więc jak niemal każdy młody człowiek z tamtego ustroju, chciałem zobaczyć Stany Zjednoczone. I jak już stałem się w końcu właścicielem motocykla, to poczytałem o historii Harleya, o słynnej Route 66, no i udało się to marzenie w zeszłym roku ziścić.
- Jak długo trwała wyprawa?
- Pojechałem ze znajomymi na dwa tygodnie. Ale to strasznie krótki czas, jak na tak wielki kraj. Trochę jednak zobaczyłem.
- Podążał pan tylko słynną 66?
- Między innymi, sporo nią przejechaliśmy. Arizona, Nevada, Utah i Kalifornia.
- Czyli najlepsze stany do przemierzania motocyklem. Głównie ze względu na pogodę.
- Tak też mi właśnie mówili znajomi. Poza tym według nich to najpiękniejsza część USA. I pogoda faktycznie dopisała. Jeden dzień był deszczowy i to akurat w tej słonecznej Kalifornii (śmiech). Ale to są tak naprawdę rzeczy nie do opowiedzenia. Cudowna przygoda.
- I na pewno też forma relaksu.
- Tak, oczywiście. Znajomi się czasem dziwią, że taki poważny facet jeździ na motocyklu. Że to przecież niebezpieczne. Ja dzięki temu odreagowuje codzienność. Nie muszę odbierać telefonów, skupiam się tylko na jeździe. Jednak żeby to zrozumieć, trzeba się samemu przejechać. Jadąc chociażby przez las wyczuwa się zapachy grzybów. I tak można mnożyć przykłady. W samochodzie tego się nie odczuje.
- Wracając jednak do Stanów, bo dla wielu osób to wciąż tylko świat znany z telewizji – będąc tam napotkał się pan na rzeczy, które mocno zaskakiwały?
- Tak, głównie ludzie mnie zaskoczyli. Jak się ogląda chociażby filmy to widać, że w różnych stanach są inne prawa, inne zwyczaje, zachowania, które nam, Polakom, wydają się dziwne czy śmieszne. Będąc w Stanach zobaczyłem, że to jest faktycznie wszystko dla ludzi. Bardzo mnie ujął ten kraj. Zwłaszcza życzliwość i bezpośredniość ludzi.
- Fakt, tam wszystko zawsze jest alright, pewnie stąd to się bierze.
- Zapewne też, taka mentalność. Ale z tak dużą życzliwością nie spotkałem się ani w Polsce, ani też w Europie. Tam ludzie są uśmiechnięci, chętni do pomocy. Któregoś razu stałem w centrum Phoenix i chciałem sobie zrobić zdjęcie, ujęcie z drogi. W starej części miasta. Budynki jak z westernów. Ustawiłem się, kolega miał mnie sfotografować i nagle podjechała ogromna ciężarówka. Już chciałem uciekać, ale kierowca się zatrzymał, spokojnie zrobiliśmy zdjęcie i jeszcze nas pozdrowił. U nas pewnie by mnie zatrąbili albo przejechali (śmiech).
- Mówi się też, że w Stanach – jak w żadnym innym kraju – każdy jest panem swojego losu.
- Niewątpliwie. Tam uważają, że każdy człowiek, niezależnie w jakiej sytuacji się znajduje, znalazł się w niej z wyboru. W Hollywood, wracając do hotelu, idąc Aleją Gwiazd, widziałem ludzi śpiących na kartonach. I rozmawiałem wtedy z Polakiem, który wyjechał do Stanów w 1974 roku. Powiedział, że to ich wybór. Każdy jest wolny. Chcesz to masz pracę, jak chcesz mieszkać na kartonie to będziesz mieszkać na kartonie.
- Ludzie ludźmi, ale widoki też tak majestatyczne i przytłaczające jak na obrazkach?
- Tak, coś wspaniałego. Wielki Kanion chociażby robi potężne wrażenie. Jednak jak się jedzie Route 66, czy w ogóle po Ameryce to tak trochę nudno, bo drogi proste aż po horyzont. Nie to co u nas.
- I tu się nasuwa pytanie o kulturę jazdy. W Europie, w Polsce i w Stanach.
- Przede wszystkim tam nikt nikomu nie przeszkadza. Ale jak może przeszkadzać, jeśli wjazd do Los Angeles to sześciopasmowa autostrada w jedną stronę. I oczywiście cała zakorkowana. Infrastruktura drogowa jest dużo lepsza, więc też i kultura jazdy inna. No i przestrzeganie przepisów. Ale nic dziwnego. Bo jak się nie posłucha znaków, to można sobie zrobić krzywdę. Sam tego doświadczyłem. Byliśmy w górach, serpentynami zjeżdżaliśmy w dół drogi. Było to w dawnym górniczym, obecnie hipisowskim miasteczku, Jerome. Znak nakazywał jechać nie szybciej niż 15 mil. Jechałem troszeczkę więcej. Tak mnie z zakrętu wyniosło, że o mały włos, a możliwe, że byśmy dziś nie rozmawiali.
- Czyli jest to coś, co u nas brzmi jak opowieść fantasy.
- Tak, u nas tego nie ma. Kierowcy nie mają zaufania do znaków. Jest ograniczenie do czterdziestu a można często bezpiecznie jechać setką. Tam znaki są wiarygodne. I z tego co zauważyłem, to Amerykanie jeżdżą zgodnie z przepisami. Pewnie to też wynika z tego, że jest to kraj niesamowicie policyjny. Ale dopóki nie złamiesz przepisów to nikt cię nie zatrzyma. Do tego momentu, jak nam opowiadano, policjant jest najlepszym przyjacielem (śmiech).
- A są plany na inne wyprawy? Może inne kontynenty?
- Chciałbym objechać Polskę wzdłuż granicy. Bo nigdy nie byłem chociażby w Bieszczadach (śmiech). Co do innych zagranicznych wypadów, to póki co sobie odpuściłem. Był pomysł – grupa z Doctor Riders wymyśliła miesięczną wyprawę na Syberię. Syberia, jezioro Bajkał, Pustynia Gobi. Jednak to się wiązało z kupnem lub wypożyczeniem innego motocykla niż mój Harley, a póki co nie chciałem popadać w tak duże kolejne koszty. Ale kto wie, może kiedyś się wybiorę na następną wielką wyprawę. Poza tym z motocyklami nic nie wiadomo, często są to spontaniczne decyzje.
- Nie sposób nie zapytać o stereotypy dotyczące motocyklistów. Bezmózgowcy, zagrożenie na drodze, dawcy nerek... Można mnożyć w nieskończoność. Dotknęło to kiedyś pana?
- Taką niefortunną opinię robi część osób jeżdżących na ścigaczach. Ale pomijając ten fakt – u nas jest po prostu brak życzliwości. Nie raz, jadąc motocyklem, widzę jak celowo kierowcy zajeżdżają drogę. Zwykła złośliwość. Bo on stoi w korku to dlaczego motocykl ma przecisnąć się między autami. Natomiast dawcy nerek... Kiedyś był taki artykuł „Idzie wiosna, będą warzywa”... Jednak większość wypadków, i to jest udowodnione w statystykach, jest z winy kierowcy samochodu. Nie patrzymy w te lusterka. Teraz, kiedy sam jeżdżę, to podczas jazdy samochodem dwa razy uważniej patrzę, czy ktoś się nie zbliża. Jadąc na motocyklu trzeba dużo poświęcić więcej uwagi niż jak się prowadzi samochód
- A zdarza się panu przyjeżdżać do pracy motorem?
- Pewnie, to bardzo wygodny sposób transportu. Można uniknąć czy trochę krócej postać w korkach.
- Ale jedzie pan w skórze czy już od razu w białym fartuchu?
- (śmiech) Nie, nie, w skórze, przebieram się w gabinecie.
- W tym miejscu muszę zapytać o image. Bo wygląd lekarza i typowego harleyowca wydaje się nie iść w parze.
- Niekoniecznie. Długie włosy czy kolczyki nie są jakimś synonimem harleyowca, jak to się może wielu osobom wydawać. Kiedyś, jak nie myślałem jeszcze, że będę miał motocykl, zrodził mi się pomysł tatuażu. I cały czas gdzieś to z tyłu głowy siedzi. Jednak jeszcze się nie zdecydowałem. Chyba też dlatego, że zdarzają się pytania czy w moim gabinecie można usunąć tatuaż. I mam wątpliwości. Jak ktoś się rozmyślił, to czy i ja się nie rozmyślę. Aczkolwiek wciąż to gdzieś u mnie kiełkuje.
- Zastanawiała mnie też zawsze relacja motocyklista – owady.
- (śmiech) Niczego nie zjadłem jeszcze. W związku z tym, że noszę okulary, to mam pełną osłonę twarzy. Po prostu było by mi niewygodnie w otwartym kasku. Nie raz oczywiście dostałem od owada, przy prędkości to się jednak odczuwa. Czy to na nodze, czy na szybie osłaniającej w kasku.
- Ma pan żonę?
- Tak.
- I jak ona się zapatruję na pańską pasję? Bo kobiety raczej niechętnie podchodzą do motocykli.
- Powiem tak – nie przeszkadzamy sobie w realizowaniu naszych pasji (śmiech). Czasami nawet udawało nam się razem jeździć, jednak żona nie złapała bakcyla i nie jest to forma spędzania wolnego czasu, która by do niej przemawiała. To już bardziej córka przejawia zainteresowanie i czasami jeździ ze mną.
- Jest wiele osób, które się wahają czy zacząć przygodę z motocyklami, albo ktoś je od tego odciąga. Jakby pan zachęcił lub przekonał, że jednak warto, że nie ma się czego obawiać?
- Ja, patrząc z perspektywy czasu, dochodzę do wniosku, że mamy jedno życie. I trzeba realizować swoje pasje i marzenia, żeby później nie żałować. Jednak to nie jest prosta sprawa. Jak byłem młody to były Komary, Romety. Moi koledzy mieli, korzystałem z uprzejmości, można było pojeździć na podwórku. W szkole podstawowej, do której chodziłem, w ramach zajęć praktycznych zbudowaliśmy miasteczko ruchu drogowego. Zostało to docenione przez ówczesne władze oświatowe. Otrzymaliśmy kilka motorowerów, jakiś motocykl... Ale to zawsze był złożony problem. Mama mówiła, że kupi mi motorower razem z trumną, mimo że sama – będąc panienką – jeździła Osą. Po prostu się bała. Ale nie ma się co dziwić. Jest to ryzykowne hobby. Trzeba być rozważnym, nie ma innego wyjścia. Jednego roku, jak się spotkaliśmy ze znajomymi na Skwerze Kościuszki, nazywanym w gronie motocyklistów Szpaner Placem, jednym z popularnych miejsc spotkań motocyklistów, rozmawialiśmy o osobach, których już nie ma. Był to rok, w którym było sporo wypadków. Sam jednak nie umiałbym z tego zrezygnować. Tak długo, jak tylko będę w stanie, to będę wsiadał na tego mojego Harleya.