Jeden z najbardziej cenionych i rozchwytywanych muzyków sceny jazz - rockowej i improwizowanej. Niezwykle twórczy i piekielnie utalentowany lider zespołów Pink Freud i Wojtek Mazolewski Quintet. Współtwórca sceny yassowej. Komponuje muzykę do filmów, spektakli teatralnych i audiobooków. Prowadzi programy radiowe, zdobywa nagrody, koncertuje po całym świecie, nieustannie tworzy, a niebawem zaskoczy nas kolejnym nietuzinkowym projektem.
Czy Gdańsk to dobre miejsce do tworzenia?
- Inspirujące. Trójmiasto ma pozytywną energię i dobre towarzystwo. To moje miejsce. Kocham je. Gdańsk to miasto, w którym się urodziłem i żyję, mam rodzinę, przyjaciół, którzy są dla mnie dużą inspiracją. Wielu ludzi, których tu znam, robi wspaniałe rzeczy, co dla mnie jest motywacją, by wciąż się rozwijać. Wprawdzie Trójmiasto nie ma tylu atrakcji kulturalnych, ale ma to też swoje dobre strony, bo dzięki temu mam więcej czasu na to, żeby się skoncentrować, wyciszyć, skupić na robieniu muzyki. Pobyt nad morzem daje mi dużo energii. Takie krótkie, kilkudniowe lub weekendowe momenty, gdzie mogę po prostu wsłuchać się w rytm ziemi, w dźwięki natury, dają mi dużo siły i motywacji do pracy.
- Wspominałeś kiedyś, że masz duże szczęście do ludzi, z którymi grasz. Jak ich znajdujesz?
- Jestem otwartym człowiekiem. Gotowym na nowe znajomości i przygody. Wierzę w to, że wszystko co robisz i to wszystko co dajesz, wraca do ciebie. Podobnie jest w związkach międzyludzkich. Staram się być pożytecznym partnerem i uważnym obserwatorem. Kiedy wyczuwam bratnią duszę, uruchamia mi się intuicja i wyobraźnia, zaczynam działać. Czasami to jest takie wewnętrzne przeczucie, wrażenie, że znasz tę osobę dłużej, że coś cię z nią łączy, że coś możesz dobrego z nią zrobić. Staram sie wykorzystać ten potencjał. Kiedy tworzę nowe projekty, nowe płyty, zmieniam składy, staram się to robić bardzo delikatnie i powoli, tak by się nie spieszyć. Czasem warto poczekać by to, co chcemy przekazać, miało jak najwięcej głębi i najwyższą jakość.
- Jesteś bardzo aktywnym, niezwykle płodnym artystą. Lista formacji, w składzie których pojawia się nazwisko Mazolewski, zdaje się nie mieć końca. Do tego prowadzisz programy radiowe, komponujesz muzykę do filmów, spektakli teatralnych i audiobooków, angażujesz się w wiele muzycznych projektów, jak chociażby ostatnia płyta Shaman w kooperacji z Dennisem Gonzalezem. Obserwując Ciebie podczas koncertów, widząc, co robisz i w jaki sposób to robisz, dochodzę do wniosku, że masz twórcze ADHD. I nie sposób oprzeć się wrażeniu, że im więcej tych projektów, tym bardziej cię to nakręca.
- Taki już mam temperament. Wyrażam siebie poprzez granie. To moja naturalna aktywność. Uwielbiam grać próby, koncerty, nagrywać w studio - traktuje to jako swój zawód, moją życiową drogę. Granie muzyki daje mi mnóstwo energii.
- A co robi Wojtek Mazolewski kiedy nie gra?
- Czas wolny od muzyki spędzam z najbliższymi. Z synem Stasiem staram się nadrabiać chwile kiedy jestem w trasie. Ponadto staram się rozwijać swoje horyzonty, spędzać czas z przyjaciółmi, od których mogę się wiele uczyć i którzy są dla mnie inspiracją. Moją wieloletnią pasją jest film. Jak tylko mam trochę czasu – relaksuję się oglądając filmy. Poszerzam swoją wiedzę z zakresu muzyki filmowej. To mi się później przydaje chociażby w pomniejszych produkcjach filmowych, ale przede wszystkim w dużych projektach, jakie robię dla Audioteki. Za chwilę po naszej rozmowie muszę zabrać się za komponowanie muzyki do nowej, dużej produkcji z reżyserem Krzysztofem Czeczotem. Będziemy udźwiękowiać powieść Jo Nesbø z Norwegii. Realizujemy jego powieść, której akcja toczy się w Bangkoku. Dlatego też wybieramy się tam z ekipą dźwiękową i filmową, by nagrać to wszystko w takich warunkach w jakich toczy sie akcja książki. Będę mógł więc tworzyć w prawdziwym otoczeniu z powieści i przy okazji nagramy detale potrzebne do udźwiękowienia audiobooka.
- Współpracujesz z wieloma ważnymi muzykami. Czy wśród nich jest ktoś, z kim wypracowałeś wyższy poziom muzycznego porozumienia?
- Mogę powiedzieć, że z większością muzyków wypracowałem bardzo silne związki na poziomie pracy i życia. Każda z tych relacji czegoś mnie nauczyła. Zawsze też starałem się w tych relacjach dać dużo z siebie; nauczyć też moich partnerów jakichś nowych możliwości i pokazać nowe horyzonty. Wydaje mi się, że miałem duże szczęście do tej pory do muzyków z którymi przyszło mi grać, ponieważ większość z nich to wspaniali ludzie i wybitni instrumentaliści.
- A jak doszło do Twojego spotkania z Dennisem Gonzalezem. On faktycznie jest szamanem?
- Tak, Dennis Gonzalez jest prawdziwym szamanen. Jest też pisarzem, malarzem, nauczycielem, ale przede wszystkim jest wspaniałym człowiekiem. I co dla mnie jest niezwykle istotne – jest też bardzo dobrym muzykiem, trębaczem. Mamy bardzo dobrą relację, także osobistą. Bardzo fajnie nam się rozmawia, wiele się od niego uczę. Poznaliśmy się kilka lat temu za pośrednictwem Internetu. Wysłałem do niego maila i tak nawiązała się nasza współpraca. Zawsze czułem, że chciałbym współpracować z ludźmi o innej wrażliwości, pochodzących z innych kultur, posiadających odmienne doświadczenie życiowe. Właśnie po to by poszerzać swoje horyzonty muzyczne, doświadczyć czegoś nowego. Wraz z Markiem Pospieszalskim i Jerzym Rogiewiczem postanowiliśmy zderzyć nasze słowiańskie dusze i tradycje polish jazzu z meksykańskim temperamentem muzyki Gonzaleza. Dennis mieszka w Stanach Zjednoczonych, jeździł po całym świecie, pracował z najlepszymi. Współpracował m. in. z Oliverem Lakem, Reggiem Workmanem i Henrym Grimmesem. Uczę się od niego umiejętności robienia różnych rzeczy, ale wkładania w nie tej samej pierwotnej najważniejszej energii, która jest czysta, emanuje prosto z ciebie.
- Płyta Shaman jest chyba najodważniejszym Twoim projektem. Na warsztat wziąłeś dwa utwory Krzysztofa Komedy – „Astigmatic” oraz „Pushing the Car” i zinterpretowałeś je po swojemu, w nowoczesnych wersjach. To nie lada odwaga wziąć się za utwory tak wielkiego kompozytora. Zastanawiałeś się czasem, co by Krzysztof Komeda powiedział, jakby zareagował, gdyby usłyszał Twoje wersje jego utworów?
- Chciałbym, żeby Komeda żył i chciałbym móc go poznać i posłuchać jego wywodów na temat muzyki w ogóle, a już na temat swojej własnej, pewnie byłbym wniebowzięty, nawet gdyby miała to być druzgocąca krytyka. Wybierając te utwory starałem się poprzez nie pokazać i wyrazić swój szacunek dla polskiej tradycji grania jazzu, która w swoich początkach miała dużo wewnętrznej mocy i prawdy. Zagraliśmy też dwie kompozycje Dennisa i dwie moje. I co ciekawe, wydaje mi się, że wszystkie te utwory na tej płycie brzmią w stylu starej szkoły polskiego jazzu. Wyczuwałem to w muzyce Dennisa i dlatego go zaprosiłem. Staram się tu pokazać swoje związki z tą tradycją i mam nadzieję, że to słychać i że to nam wychodzi.
- Jesteś zwolennikiem czy przeciwnikiem szkół stricte jazzowych? Według Michała Urbaniaka takie szkoły kształcą rzemieślników jazzu, którzy potrafią tylko odtworzyć jazz.
- Muzykę trzeba przede wszystkim czuć. Czuć, że grając przekazujesz energię, emocje. Jako że nie lubię żadnych zakazów więc może nie zakazywałabym uczenia jazzu, ale taka szkoła nie gwarantuje, że zostaniesz muzykiem. Robienie muzyki to sprawa powołania. To musi wynikać z ciebie.
- Twoje kompozycje nie należą do najłatwiejszych w odbiorze, ich adresatami nie są tzw. masy. Kto jest Twoim zdaniem odbiorcą Twojej twórczości? Co chcesz przekazać słuchaczom, publiczności, tworząc?
- Mam nadzieję, że dobrzy ludzie (śmiech). Na widowni widuję bardzo różną publiczność. Co najważniejsze, jest ich coraz więcej i mają wspaniałe cechy, takie jak: otwartość, ciekawość, zaangażowanie. Robię muzykę z przeświadczeniem, że to jest coś najlepszego, co mogę dać od siebie dla świata. Kiedy tworzę muzykę, czuję, że się spełniam, że coś ważnego przeze mnie przepływa, że jest w tym jakaś siła. Chciałbym to przekazywać ludziom, dawać inspirację do tego, żeby robić to, co się kocha. Bo ja to robię i wtedy kiedy to robię, jestem szczęśliwy i czuję, że idę we właściwym kierunku. Swą twórczością daję jasny przekaz: róbcie to, co lubicie, a wtedy świat będzie wam sprzyjał i będziecie szczęśliwi.
- Niedawno oglądałam w telewizji dokument o Jerzym Kukuczce. Dziennikarz zadał mu pytanie: po co mu kolejny szczyt, skoro praktycznie wszystkie ośmiotysięczniki już zdobył . Kukuczka odpowiedział, że nie wspina się dla laurów, nie robi tego na pokaz, by coś udowodnić. Wspina się bo po prostu to kocha. Tyle. I analogicznie porównałam jego słowa do tego, co Ty robisz. Jakiś dziennikarz zapytał Ciebie kiedyś: po co Tobie Wojciech Mazolewski Quintet, skoro masz świetnie grający Pink Freud. W serwisie trójmiasto pl. rozgorzała zaś dyskusja pod tytułem: po co artysta wydaje parę płyt w ciągu roku?
- Po pierwsze w dyskusjach, czy polemikach nie ma nic złego, one pozwalają czasem tym, którzy czegoś nie wiedzą bądź nie czują - pomóc w zmianie opinii na dany temat. Polemiki w dobrym tonie są jak najbardziej potrzebne i pożyteczne. Po drugie - dziękuję za porównanie z wielkim himalaistą, nie czuję się godzien. Aczkolwiek zgadzam się, że nie dla ambicji a z potrzeby wynika taka pasja. Muzykiem jestem z powołania. Osobiście bardzo poruszyły mnie ostatnie wydarzenia, kiedy połowa naszej ekspedycji na Broad Peak nie wróciła do domu. Poczułem wówczas, że człowiek musi całe życie zadawać sobie pytanie jak sam by się zachował w tak trudnej sytuacji, co by zrobił. W wywiadzie jeden z himalaistów, który przeżył, opowiadał że on musi żyć z pytaniem, co zrobić, kiedy masz tylko kilka minut na to by zdecydować, czy zostajesz z umierającym kolegą by razem z nim... umrzeć, czy schodzisz. Zadanie sobie realnie takiego pytania pobudza w nas bardzo ważne struny. Momentalnie w tej całej historii poczułem wielki szacunek do tych ludzi, wielką pokorę wobec tajemnicy życia i śmierci, naszych pasji; tego, że szybkie oceny i krytyka w tej sytuacji nie są za bardzo na miejscu. Należy z takich historii czerpać wiele nauki i pokory. Kończąc trzecią część pytania – a propos tego, że ja cały czas staram się wspinać i robić kolejne płyty, zdobywać kolejne szczyty wtajemniczenia muzycznego. To moja pasja. Nie potrafię bez tego żyć. Robię to z powołania i wewnętrznej potrzeby.
- Uchodzisz nie tylko za jednego z najbardziej utalentowanych muzyków sceny jazzowej, ale także za jednego z najlepiej ubranych mężczyzn w kraju. Czy trendy mają dla Ciebie znaczenie?
- Ubrania dobieram spontanicznie. Po prostu otwieram szafę i zakładam te rzeczy, które w pewnym sensie do mnie przemawiają. Tak samo jak dźwięki. To jest jak z pisaniem utworu. Biorę instrument i gram. Poza tym uważam, że chociażby z szacunku dla publiczności należy dobrze wyglądać. Wyjście na scenę jest szczególnym momentem, bo wiąże się ze sztuką jaką uprawiasz. Więc jeśli nawet tego nie potrafisz, to w jakimś sensie nie szanujesz ludzi, dla których grasz, nie szanujesz sam siebie. Ponadto na styl muzyka nie składa się tylko to, co ma na sobie, ale także to, jaką literaturę czyta, jakie filmy ogląda, jakie smaki lubi.
- A zdradzisz co nieco o tajemniczym projekcie Concept, w który się zaangażowałeś?
- O wszystkim dowiecie się za chwileczkę. bo na początku kwietnia. Należy zaglądać na stronę internetową mazolewski.com, na której całe okno będzie poświęcone temu projektowi. Będzie to kontynuacja mojej działalności „misyjnej”, która ma na celu szerzenie nietuzinkowych dźwięków szerszej publiczności. Uważam bowiem, że my kochamy kulturę wysoką, tylko jej nie znamy, nie mamy do niej dostępu. I ja w takim krótkim, nowoczesnym, telegraficznym skrócie wykorzystując do tego nowoczesne media, będę starał się raz na tydzień serwować wyselekcjonowaną dawkę dobrych wrażeń, pięknych dźwięków, ładnych obrazów. Chcę podzielić się ze słuchaczami moja energią i tym co mnie nakręca.
- Czy masz jeszcze jakieś niezrealizowane artystyczne cele, marzenia, plany na najbliższy czas?
- Oczywiście mam wiele artystycznych marzeń, planów i mam nadzieję, że niebawem nabiorą one realnych kształtów. Nie mogę się doczekać na poród płyty „Polka” mojego Kwintetu, nie mogę się doczekać paru tras koncertowych, które szykuję z zespołem Pink Freud. Wracamy z dużym hukiem do Ameryki Południowej, bo tym razem zagramy też w Brazylii, Kolumbii i na Kubie. Lecimy także do Azji i być może do Indii w tym roku. Rozpędu i koloru nabiera moja współpraca z Dennisem Gonzalezem i myślę, że działań międzynarodowych na poziomie muzyki improwizowanej będzie coraz więcej. W dość bliskiej perspektywie mam nadzieję wydać płytę w dobrej wytwórni europejskiej i to na pewno otworzy kolejne drzwi i kolejne możliwości ku temu, by móc się rozwijać osobiście, jako instrumentalista i poszukiwacz dźwięków. Nie tylko jako lider zespołów Pink Freud czy WMQ, ale również jako wolny elektron szukający wrażeń.