Chiny fascynują ludzi od wielu lat, ale szczególnie ostatnie zmiany, będące wynikiem niezwykłego skoku gospodarczego, przyciągają turystów z całego świata. Wielu z nich zmienia swoje nastawienie i obala stereotypy. Dotyczy to także państwa Jadwigi i Józefa Szylaków, dla których podróż do Państwa Środka była od dawna marzeniem.
Przygotowania do wyprawy rozpoczęli od znalezienia profesjonalnego biura, które spełni wszystkie ich oczekiwania. Udało się to dzięki znajomej osobie, która działa w Towarzystwie Przyjaźni Polsko-Chińskiej. Podpowiedziała im, żeby szukać takiego organizatora przez Chińską Ambasadę w Warszawie. Znaleźli biuro turystyczne działające przy Polsko-Chińskim Towarzystwie Godspodarczo-Kulturalnym. I są z jego usług bardzo zadowoleni.
Lewostronne Chiny
Wszystkie sprawy, takie jak przeloty wewnętrzne czy bilety na różne wycieczki, były opłacone przed wylotem. W wyprawie brały udział jeszcze dwa inne małżeństwa i wszyscy mieli do dyspozycji przewodniczkę, znającą język chiński. Dopiero na miejscu okazało się, że jest to wręcz niezbędne. Chińczycy na ogół nie mówią w żadnym innym języku poza swoim, także oznaczenia miejsc publicznych są wyłącznie po chińsku. I mimo że mogłoby się wydawać, że taka zorganizowana wycieczka to laba i słodkie nieróbstwo, to pobyt był bardzo pracowity. Dni zaczynały się pobudką o 6 rano i cały dzień był zaplanowany niemal co do minuty, aż do wieczora. Podobnie niezwykła jest punktualność chińskich pociągów – wszystkie dotarły do celu co do minuty. Także, co może nie dziwić, najszybszy pociąg świata, który mknie po chińskich szynach z prędkością ponad 300 km/h. Robi kolosalne wrażenie.
Podróż po najbardziej zaludnionym państwie świata, rozpoczęła się od lądowania w Hongkongu. Nie było tu zaskoczenia, jeśli chodzi o wysoki standard życia, w końcu miasto budowało swoją pozycje wiele lat przed jego włączeniem do Chin.
- Bardzo urokliwe jest stare miasto z bardzo wąskimi uliczkami, gdzie życie trwa całą dobę – opowiada pan Józef. - Trafiliśmy do miejsca gdzie sprzedaje się ptaki. Chińczycy nie wyprowadzają psów na spacer, ale chodzą do parków czy innych miejsc publicznych z ptakami w klatkach. Klatki zawisają na drzewach, a ich właściciele toczą ze sobą rozmowy. Ale i w takim nowoczesnym mieście mogliśmy zauważyć, że zaplecza niektórych eksponowanych miejsc wyglądają jak z XIX wieku. Tak właśnie wygląda zaplecze jednej z restauracji, które widzieliśmy podczas płynięcia wynajętą łódką – kończy Szylak.
Hongkong, zgodnie z umową po przejęciu miasta przez Chiny, przez czterdzieści lat ma być administrowany na starych zasadach, ale ekspansja Chińczyków jest tak duża, że zajmują oni każde zwalniające się miejsce, więc miasto stanie się w pełni chińskie zapewne dużo wcześniej. Miasto ma wielki problem komunikacyjny. Na czterech pasach ruchu widać samochód przy samochodzie. Gdy zdarzy się jakiś wypadek, policja i pogotowie ma bardzo poważny problem z dotarciem na miejsce zdarzenia.
Kolejnym przystankiem jest dawna kolonia portugalska czyli Macau i jej stolica o tej samej nazwie. Wróciła do Chin 13 lat temu i jest obecnie specjalnym regionem administracyjnym. Co ciekawe, oprócz chińskiego, urzędowym językiem jest tam nadal portugalski.
- Mimo iż jest to region chiński, to przed przepłynięciem przez 50 minut promem, jesteśmy poddani kontroli celnej i sprawdzeniu dokumentów – mówi pani Jadwiga. - To co tam zobaczyliśmy było niesamowite. Wszystko wyglądało tak, jakby przed chwilą zostało perfekcyjnie wyczyszczone i wysprzątane. Pełna sterylność ale i zarazem prawie brak ludzi na ulicach – dodaje Szylak.
Jedną z większych atrakcji Macau jest wielkie kasyno gry, do którego przybywają turyści, także z Chin aby wygrywać i przegrywać. Jednorazowo może pomieścić ponad 500 osób. W tej samej hali znajduje się całkiem nowe miasto, którego wygląd zainspirowała Wenecja. Są kanały, gondole, a nad głowami niebo z przesuwającymi się chmurami. A samo Macau to 8-milionowe miasto na wyspie.
Hongkong ma z Macau dwie rzeczy wspólne. Walutę, której można używać tylko w tych miastach i ruch lewostronny.
Zabobony i wyobraźnia
Po powrocie do pierwszego miasta na trasie, państwo Szylakowie wyruszyli do głównej części Chin. Jako pierwsze odwiedzili małe, jak ich poinformowali gospodarze, miasteczko Guilin. Małe jak na warunki chińskie, bo liczące zaledwie milion sześćset tysięcy mieszkańców.
- Zauważyliśmy tam dużo czerwieni – mówi pan Józef. - Byliśmy przekonani, że ma to związek z ustrojem komunistycznym. Ale jak się okazało Chińczycy są narodem w naszym rozumieniu zabobonnym i na przykład czerwień jest dla nich kolorem szczęśliwym. Z kolei szczęśliwa liczba jest o jeden większa niż w Polsce, bo jest to ósemka. Chińczycy bardzo chętnie płacą duże pieniądze, żeby mieć z tą liczbą do czynienia, np. kupując tablice rejestracyjne, najchętniej z kilkoma ósemkami.
Jedną z atrakcji pobytu Guilin, był rejs po rzece Li. Była jedyną rzeką, którą państwo Szylakowie widzieli w Chinach, której woda była przeźroczysta, a nie mętna czy żółta. W czasie sześciu godzin mogli podziwiać przepiękne krajobrazy i byli zachęcani przez sprzedawców, pływających wokół nich metalowymi tratwami, do kupowania różnych pamiątek. Z rzeki widać było także olbrzymie kontrasty, obok bogactwa, wielką biedę.
- Widzieliśmy także zwierzęta, które wyglądały jak skrzyżowanie bawoła z krową, które długo trzymały łby w wodzie – opowiada pan Szylak. - Okazało się, że nie chcą się utopić, tylko żywią się trawą, która rośnie w wodzie. Mogliśmy podziwiać także niezwykłe formacje skalne, które nas zadziwiały same w sobie. Chińczykom wszystkie z czymś się kojarzyły, z to z ludźmi, a to ze zwierzętami albo budowlami. Muszę przyznać, że wykazywali się niezwykłą wyobraźnią – uśmiecha się pan Józef.
Podziemna armia i Expo
Kolejnym punktem podróży było miasto Xi’an w środkowych Chinach. Jest ono słynne od lat 70. ubiegłego stulecia. W tym czasie archeolodzy rozpoczęli prace wykopaliskowe na polu kukurydzy między górami Li Shan i rzeką Wei He. Rezultat był sensacyjny: pod powierzchnią pól uprawnych stały rzędami jeden obok drugiego żołnierze z terakoty – cała armia. Te podziemne posągi należały do wielkiego mauzoleum, które wzniósł dla siebie cesarz Qin Shi Huang Di, w III wieku p.n.e.. Był to pierwszy cesarz, który nie zezwolił na zakopanie całej armii żywcem po swojej śmierci, co czynili jego poprzednicy.
- Te posągi są dość dobrze znane z telewizji, ale jak widzi się figury na własne oczy, to wrażenie jest piorunujące – ożywia się Szylak. - Odkopana jest tylko część żołnierzy, bo jak się dowiedzieliśmy, każdy z nich pomalowany był na inny kolor. Ale ta farba z nich schodzi, a nie wynaleziono dotąd żadnego zabezpieczenia przed tym. Wszystko to pod dachem, ale jak się pomyśli o tym, że armia liczy 8 tysięcy żołnierzy, to człowiek się czuje całkiem malutki – śmieje się pan Józef.
Następnym przystankiem w poznawaniu Państwa Środka jest jedno z najbardziej niezwykłych miast świata, czyli Szanghaj. Miasto kipiące bogactwem, niezwykłą architekturą, mnóstwem zieleni i brakiem zapachu spalin. To najbardziej kosmopolityczna część Chin. Młodzi, atrakcyjni ludzie mówią tu po angielsku, ale widać wpływy francuskie, niemieckie czy amerykańskie.
- Byliśmy tam w czasie światowej wystawy Expo – mówi pani Jadwiga. - Usłyszeliśmy, że ta ogromna impreza była wynikiem takiego myślenia: skoro Chińczyka nie stać na podróż do świata, niech świat przybędzie do niego. I dlatego zwiedzający stali w kolejkach po pieczątkę w swoim paszporcie. Teren był udostępniony wystawcom bezpłatnie i rzeczywiście był tam cały świat. Po terenie wystawy można się było poruszać naszymi Meleksami. Byliśmy oczywiście w pawilonie polskim, który wyglądał jak wielka wycinanka i podobno odwiedziło go ponad 4 miliony Chińczyków. To pewnie nie mało, ale czy bardzo dużo? – zastanawia się pani Szylak.
Wspinaczka po murze
Oczywiście wyjazd do Chin nie byłby pełny, gdyby nie było w nim możliwości obejrzenia słynnego muru, jednej z najznakomitszych budowli wszechczasów. Łącznie ma ponad 6 tysięcy metrów, ale podobno wcale nie widać jej z kosmosu. Jest to tylko powtórzenie tego co mówił Neil Armstrong spoglądając na Ziemię z Księżyca.
- Mur robi ogromne wrażenie, ale najbardziej chyba zdziwiła nas wysokość stopni, po których wspinaliśmy się wyżej, lub schodziliśmy w dół. Miały co najmniej pół metra. Czyżby dawniej Chińczycy byli wyżsi ? - śmieje się pan Józef. - Mur w wielu miejscach jest bardzo szeroki jak ulica, można by tam jeździć samochodem, a na pewno jeżdżono konno.
Szesnaście dni to zdecydowanie za mało żeby zobaczyć wszystkie ważne i atrakcyjne miejsca w Chinach, ale w zupełności wystarczy, żeby się nimi zachwycić i przekonać, że to naprawdę bardzo nowoczesne państwo, z którym najmądrzejsi wolą żyć w przyjaźni, mimo jego trudnej i mrocznej historii.