Na niezwykłą wyprawę kajakową zdecydowali się dwaj podróżnicy - himalaista Janusz Adamski i fotograf Andrzej Ziółkowski. Zamiast spokojnie popłynąć Drawą lub inną polską rzeką udali się do… południowo - środkowej części Demokratycznej Republiki Konga, by tam przepłynąć 1000 km i to zupełnie dzikimi rzekami.
Adamski i Ziółkowski byli jednymi z nielicznych białych podróżników, którzy przemierzyli te tereny łodzią. Pomimo niestabilnej sytuacji politycznej Konga, chorób tropikalnych czy sąsiedztwa niebezpiecznych zwierząt, takich jak krokodyle czy hipopotamy, ich podróż przebiegła w miarę spokojnie, a wspomnianych zwierząt nawet nie zauważyli poza jednym małym krokodylem, który się ich... przestraszył. O tym jak dokładnie przebiegła ich podróż opowiedział nam Janusz Adamski.
Łódka łódce nierówn
- Kiedy pół roku temu postanowiliśmy zmierzyć się z organizacją rzecznej wyprawy do Kongo, już po kilkunastu dniach okazało się, że wszystko jest dużo bardziej skomplikowane, niż wstępnie zakładaliśmy – rozpoczyna swą opowieść Janusz Adamski. - Pierwsze problemy ujawniły się już podczas próby zakupu środka transportu. Nikt w Kongo nie chciał pośredniczyć na odległość w takiej transakcji, a próba zakupu po przyjeździe także nie wchodziła w grę ze względu na czynnik finansowy, gdyż nagła potrzeba zakupu zawsze generuje w Afryce nagły i bezwzględny wzrost ceny. Obawiałem się, że cena za dużą pirogę (od red. - rodzaj łodzi) mogłaby sięgnąć nawet kilku tysięcy dolarów. Okazało się jednak, że nawet gdybyśmy mieli te pieniądze to z zakupu takiej łodzi nici.
Ostatecznym argumentem dla naszych bohaterów do porzucenia tego pomysłu było dokładne obejrzenie zdjęć satelitarnych portu startowego, czyli Luobo. Przy małej plaży przycumowane były tylko cztery maleńkie jednostki i duża barka transportowa, czyli nic z czego można skorzystać w takiej wyprawie. Postawieni w takiej sytuacji postanowili poszukać alternatywnej drogi. Przez moment myśleli nawet o budowie łodzi, ale finalnie zdecydowali się na pneumatyczne kajaki.
- Okazało się to strzałem w dziesiątkę – mówi Adamski. - Zaletą tego rozwiązania była przede wszystkim pełna gotowość do rozpoczęcia akcji zaraz po przybyciu na miejsce oraz duża mobilność podczas transportu. Andrzej miał już swoją dobrą sprawdzoną jedynkę, którą przemierzył Syberię i Amerykę Południową, wiec pozostał zakup drugiego kajaka. Zdecydowałem się na dwuosobowy wyprawowy kajak kanadyjskiej firmy Advanced.
Drugiego marca, razem ze „Staruszkiem” i „Rysiem” (od red. - nazwy kajaków) podróżnicy stanęliśmy na lotnisku w Kinszasie.
Crazy Jack i pierwsza woda
Na miejscu, Adamskiego i Ziółkowskiego powitało równikowe powietrze zmieszane z dymem z tysięcy ognisk i lamp naftowych oraz tłum ludzi.
- Wielomilionowa Kinszasa to też setki utykających busów, obwieszonych zdeterminowanymi podróżnymi - kontynuuje opowieść Adamski. - Oczywiście całe to drogowe nieszczęście, korki i zamieszanie powodują sami kierowcy.
W Kinszasie podróżnicy spędzili dwa dni, po czym udali się do Kanangi gdzie czekał na nich Jim, ich przewodnik, syn pierwszego gubernatora prowincji, osoby bardzo cenionej, której pomnik zdobi główny plac w mieście.
- Jim opowiedział nam dużo o Kongo, o prowincji, poznał z ludźmi „z miasta”. - Wyjaśnia Adamski. - Ciekawą postacią też okazał się również niejaki Crazy Jack. To biały Amerykanin, nauczyciel, który zajmuje się w magistracie siecią komputerową. Jack jest typowym przedstawicielem białej rasy spacyfikowanej przez klimat i realia sanitarne. Ktoś, kto podaje pod wątpliwość czystość i higienę przeciętnego czarnego Afrykańczyka, powinien poznać Jack’a.
Po tym bardziej organizacyjnym pobycie w Kanandze, obaj panowie ruszyli do miejsca swojego startu czyli Luobo.
W głównym nurcie rzeki
- Lulua, którą zaczęliśmy płynąć, miło nas zaskoczyła – snuje dalszą części historii Adamski. - Spieniony nurt szybko ustąpił, a rzeka zaczęła miękko zatapiać się w gęsty las równikowy. Ponadto nocowaliśmy na miękkiej piaszczystej mierzei. Po prostu bajka.
Po dwóch dniach wiosłowania, spokojna Lulua, zmieszała swój nurt z jasno - piaskowymi wodami Kasai, rzeką, która towarzyszyła podróżnikom przez następne 750 km.
- W trakcie podróży do wiosek zaglądaliśmy tylko w ciągu dnia i to tylko do tych najmniejszych. Duże wioski zawsze witały nas nadpobudliwym gwarem, wręcz histerią - ciągnie dalej Janusz. - Dziesiątki krzyczących dzieciaków i natarczywych dorosłych, praktycznie uniemożliwiało nawiązanie rozmowy, czy próbę zakupu jedzenia. W małych osadach witało nas tylko kilka osób. Zaraz zjawiał się szef wioski, organizowano krzesełka, jakiś stolik. Mogliśmy spokojnie porozmawiać, opowiedzieć o Nowaku, potargować się o owoce.
Obaj bohaterowie wyprawy ustalili sobie stały rytm dnia, który pomagał im realizować bez zakłóceń plan podróży.
- Wstawaliśmy o 6.30, rozpalaliśmy ognisko, filtrowaliśmy wodę i składaliśmy biwak. Po tygodniu każda czynność i każda rzecz, miała swoją kolejność i miejsce. Często porozumiewaliśmy się bez słów, bo każdy z nas dokładnie wiedział co robić. Działaliśmy jak dobrze naoliwiony podróżniczy team. Drobnym wybiciem z rytmu, był jedynie moment kiedy zmienialiśmy się przy przygotowywaniu posiłków.
Rzeka niosła ich z prędkością 4 – 6 km/h, a dokładając wiosłowanie, uczestnicy wyprawy osiągali średnio 9km/h. Dziennie przepływali około 40 – 50 km.
Diamenty jak owoce
Ciekawym odcinkiem podróży dla tej dwuosobowej wyprawy okazał się Swinborn, wąski odcinek rzeki z dziesiątkami przerobionych na platformy piróg, z których nurkowie wydobywają z dna rzeki bogaty w diamenty piasek.
- Tak jak robotnicy na barkach witali nas serdecznie, tak obsługa „lądowa” dawała nam wyraźnie do zrozumienia, że nasza obecność jest bardzo niemile widziana – wyznaje podróżnik. - Wydobycie diamentów to setki milionów dolarów rocznie, więc jestem pewien, że dwóch tylko odrobinę zbyt ciekawskich podróżników, zaginęłoby bez śladu.
Wydobywaniem diamentów w tej części Afryki zajmują się na ogół międzynarodowe korporacje, wpierane na miejscu przez białych awanturników, najemne wojska i rebeliantów, którzy praktycznie opanowali północno-wschodnie tereny Kongo. Poza diamentami, małe awionetki wywożą tony złota, platyny, czy bezcennego koltanu. Większość trafia do Antwerpii, do rąk żydowskich lub rosyjskich szlifierzy. Przyglądając się przez chwilę temu jak zdobywa się ten bezcenny kruszec podróżnicy dalej kontynuowali swoją podróż.
Bogactwo bez przyszłości
Po trzech tygodniach kajaki podróżników wpłynęły do ostatniej z rzek, czyli Kongo.
- Trudno opisać co dzieję się kiedy te dwie potężne rzeki łączą swoje wody – zamyśla się Adamski. - Kilkudziesięciometrowe wiry potrafią rzucać dużymi barkami jak papierowymi stateczkami. Przewrotnie nasze lekkie kajaki sprawiły się bardzo dzielnie, nie dały się ponieść kipieli, tylko przeskakiwały dzielnie z jednej fali na drugą.
Kilka dni przed dotarciem z powrotem do Kinszasy, dwuosobowej wyprawie zaczęło kończyć się jedzenie. Wbrew pozorom zakup np. owoców w tej części Afryki nie był łatwy...
- Niestety przeciętny Afrykańczyk koncentruje się głównie na korzyściach doraźnych, namacalnych i jest to wielki problem tego kontynentu. Wszystko tkwi w mentalności, bo ziemia tu żyzna i bogata w minerały. Czarny brat, nie sadzi drzew, bo pierwsze owoce będą dopiero za parę lat i wtedy, o zgrozo, może zjeść je ktoś inny – kończy opowieść Janusz Adamski. Po czym dodaje z zadumą: - W wielu afrykańskich językach nie ma czasu przyszłego i ktoś kto się bacznie przygląda Afryce widzi to na każdej ulicy, na każdym podwórku. To są bardzo pracowici ludzie, pracujący dużo ciężej niż byłby w stanie pracować jakikolwiek biały. To wszystko jest jednak doraźne, brakuje innowacyjności, organizacji, chęci planowania i rozwoju. Można Afrykę zaakceptować z jej ułomnościami, ale można także próbować jej pomóc. Pomóc zmieniać wszystko co niesie nieszczęście i łzy. Próbować tak zmieniać świat, by wszystkie dzieci chodziły do szkoły, by wojny nie pustoszyły ich ziemi, by w końcu zaczęli żyć przyszłością…