To lud, który żyje na skraju górskich przepaści, szczyci się głęboką wiarą i naprawdę lubi się bawić
Niebotyczne szczyty, barwne Indianki w charakterystycznych kapeluszach, najsłynniejsze miasto Inków Machu Picchu i wszechobecny kult rewolucjonisty Che Guevary. Oto wyprawa przez Peru i Boliwię.
Miesiąc czasu trwała podroż Anny Momot po dwóch sąsiadujących ze sobą państwach. Jej przygoda zaczęła się w Peru.
—Peruwiańczycy to lud, który żyje na skraju górskich przepaści, szczyci się głęboką wiarą i naprawdę lubi się bawić — opowiada Anna Momot.— Są otwarci i przyjaźni turystom, ale ci, którzy nie znają języka hiszpańskiego mogą mieć kłopoty z porozumieniem się, ponieważ język angielski używany jest właściwie tylko w lepszych hotelach i biurach lotniczych.
Śladami dawnych kultur
W Peru spełniło się marzenie Anny, zobaczyła Machu Picchu – najpiękniejsze i najlepiej zachowane miasto Inków. Położone w południowym Peru w otoczeniu andyjskich gór, zrobiło na niej niesamowite i tajemnicze wrażenie.
—Zagubione pośród niedostępnych gór, opuszczone przed wiekami bez żadnego wytłumaczenia wydaje się istną siedzibą duchów. Czy było to sanktuarium religijne, ośrodek badawczy czy po prostu ekskluzywne mini-miasto dla inkaskiej elity? Nie wiadomo, ale ta niewiedza historyków działa na korzyść tajemnicy Machu Picchu — wspomina.
Kolejnym etapem podróży było Nazca, które jest słynne na cały świat za sprawa gigantycznych rysunków, które można zobaczyć zarówno z wysokiej wieży jak i z lotu ptaka. Tylko dla nich zlatują się do Peru tysiące turystów. Największe ze znaków to 180-metrowa jaszczurka, 80-metrowa małpa i 620-metrowa postać człowieka! Rysunki wykonane są niezwykle starannie, co świadczy o tym, że zabrały ich twórcy wiele czasu. Czym są i jaką funkcję spełniały? Dla kogo powstały? Niewiadomo.
Po Peru przyszedł czas na Boliwię. Pierwszym etapem była Copacabana tuż przy granicy, którą udało się turystce przekroczyć bez najmniejszych problemów.
—Sama Copacabana ma niesamowity klimat. Miasteczko, w ciągu dnia nieco nudnawe, ożywia się wieczorami — opowiada Anna Momot.—Turyści z całego świata przesiadują wtedy w licznych klubach z niesamowitą muzyką na żywo. Jest naprawdę kosmopolitycznie i trochę hippisowsko. Tutejsze mojito czy caipirinha smakują wyjątkowo, a ceny są naprawdę niskie. W dodatku Happy Hours trwają tu do późnego wieczora. Przysmakiem jest tu pstrąg z jeziora Titicaca serwowany na wiele sposobów.
Magia i rewolucja
Z Copacabany wraz z wycieczką wybrała się do La Paz – najwyżej położonej stolicy na świecie – 3800 m n.p.m., która ze względu na niedogodności związane z chorobą wysokościową, stanowi spore wyzwanie dla każdego turysty.
—Zachwyciły mnie tradycyjnie ubrane Boliwijki Niemal każda miała na głowie -cholitas, charakterystyczny dla tego państwa melonik- wspomina Anna Momot. -Co ciekawe na sukniach często można było dojrzeć wizerunek Che Guevary, którego kult jest niezwykle silny w tym kraju. Podobizny Che można zresztą zobaczyć wszędzie: na ubraniach, ścianach domów, samochodach.
La Paz jest zatłoczone i tętni życiem do późnych godzin nocnych. Na ulicach kwitnie handel. Można tu zaopatrzyć się we wszystko. Największe wrażenie robią stoiska z magicznymi amuletami, a wśród nich charakterystyczne suszone płody lam, które przynoszą szczęście w nowych domach. Zgodnie z tradycją należy je zakopać w miejscu budowy.
—Tu także okazję skosztować tradycyjnego przysmaku : pieczonej świnki morskiej (zwanej tutaj Cuy) — opowiada Anna Momot.—Ta andyjska potrawa jest do dziś popularna w Boliwii, Peru i Ekwadorze. Serwuje się ją z głową, łapkami i podrobami, także w najbardziej wykwintnych restauracjach. W smaku przypomina nieco królika. Na tradycyjnych targach można kupić też wędzone w całości świnki morskie, które stanowią nieco makabryczny widok.
Fiesta, fiesta!
Niezwykłym wydarzeniem odbywającym się rokrocznie w La Paz jest Fiesta del Gran Poder. Kolorowa parada tancerzy przemierza zatłoczone ulice miasta. W fieście bierze udział kilkadziesiąt grup z różnych regionów kraju, każda w innych strojach i z własną orkiestrą. Szacuje się że łącznie to ok. 20-30 tys. tancerzy.
—Szaleństwo trwa do późnego wieczora. Aż trudno uwierzyć, że to święto ma charakter religijny. Podczas Gran Poder pije się głównie piwo. Zresztą ze spożywaniem alkoholu związana jest pewna ciekawostka. Pierwsze krople alkoholu wylewa się na ziemię. To ofiara dla Pachamamy, inkaskiej matki ziemi współcześnie identyfikowanej z Maryją. Synkretyzm kulturowy i religijny jest tu na porządku dziennym. Połączenie elementów religii prekolumbijskich i wiary katolickiej tworzy niezwykle interesujące dziedzictwo kulturowe tego kraju.
Dla miłośników adrenaliny
—Downhill, czyli szaleńczy zjazd rowerowy mrożącą krew w żyłach drogą, zwaną drogą śmierci, był dla mnie główną atrakcją, która przyciągnęła mnie do Boliwii — mówi Ania.
Droga śmierci łącząca La Cumbre z Coroico opisywana jest jako najniebezpieczniejsza droga świata. Ciągnie się ona wzdłuż ściany kilkusetmetrowego urwiska. Większość dystansu to szutrowa, bardzo wąska, stroma i kręta dróżka i nie posiadająca żadnych zabezpieczeń w postaci barierek. W spadających w przepaść pojazdach zginęły już setki osób (statystyki mówią o około setce pojazdów spadających w przepaści rokrocznie). Downhill także pochłonął kilka ofiar śmiertelnych. Pierwszy etap to zjazd normalną asfaltówką.
—Tutaj można sobie jeszcze pozwolić na nieużywanie hamulców. Temperatura jest naprawdę niska, a księżycowe widoki – niebywałe, choć przy rozwijanych tu prędkościach trudno obserwować cokolwiek. Następnie przejeżdża się na drugą stronę pasma, gdzie robi się iście tropikalnie: upalnie i soczyście zielono. Ten fragment wymaga już większej koncentracji. Pył, kamienie i wodospady, z których woda spływa wprost na drogę, utrudniały jazdę.
Jak mówi Anna Momot, Boliwia to bezpieczny kraj, pod warunkiem, że zwiedza się ją w zorganizowanej grupie pod opieką profesjonalnego przewodnika. Nie należy jednak zapominać, że ze względu na niski poziom życia Boliwijczyków i ogromne bezrobocie, często dochodzi tam do protestów i demonstracji. I choć mają one głównie charakter pokojowy, to mogą znacznie utrudnić przemieszczanie się. Turystka doświadczyła tego na własnej skórze próbując ponownie przekroczyć granicę peruwiańsko – boliwijską w drodze powrotnej do Peru. Droga na granicy była zablokowana, a ruch samochodowy niemożliwy. Jej przewodnik, obeznany z miejscowymi realiami, zorganizował alternatywny powrót łodzią, przez jezioro Titicaca. Wielu turystów podróżujących na własną rękę spędziło jednak kilka dni koczując na granicy.
—Mimo prymitywnych warunków, jak spanie w zbiorowych salach, elektryczność wyłączana po godzinie 9 wieczorem (własne latarki są niezbędne), pranie na tarkach, brak jakiejkolwiek komunikacji ze światem zewnętrznym (żadne sieci nie mają tu zasięgu) –spędzonego tu czasu nie da się porównać z niczym. To totalny relaks- podsumowuje swoją podroż Anna Momot.- Ponadto we wszystkich moich wspomnieniach przewija się jeden wątek: zachwyt nad tutejszą kuchnią. Tutaj można było naprawdę dobrze zjeść!