Pewnego dnia – jakieś dwa lata temu – przeżyłem kryzys. Było bardzo niefajnie. Pamiętam ten dzień, gdy wyszedłem z biura i poszedłem do samochodu. Siedziałem i nie widziałem ciągu dalszego swojego biznesu. Po prostu łzy napływały mi do oczu, bo czułem się bezradny. Nie wiedziałem, co zrobić, by było lepiej. Mogłem albo się wycofać i zamknąć wszystko, albo coś wymyślić. Było tragicznie.

Dobrze pamiętam ten dzień – nowa pracownia w centrum Stoczni, świeżo po występie w Dzień Dobry TVN. Po raz kolejny okazało się, że tylko sobie wyobrażałem sukces. Tylko wyobrażałem. Tym razem los był na tyle okrutny, że po Dzień Dobry TVN dostaliśmy kilka zapytań o świetne światowe konkursy, więc można było założyć, że czeka nas wzrost. Pomyślałem wtedy: czas na rozwój pracowni – więc urośliśmy do dziesięciu osób. Był to rozwój na kredyt, oparty o pewną prognozę sukcesu. To był czas kryzysu i porażek.

Oczywiście, żeby było trudniej, dezorientacji dokładało to, że po drodze dostawaliśmy masę nagród: międzynarodowe – w dużej ilości – tytuł Designera Roku i inne. Ale to nie zmieniało faktu, że system, który budowałem, był chory, nieefektywny i źle zarządzany. Nikt nie wiedział, że za idealnym wizerunkiem kryły się dramaty. Ale był to dramat samotnego człowieka, który prowadzi firmę.

Było jeszcze trudniej, bo rodzina widziała we mnie złotego Midasa – zawsze spadającego na cztery nogi, któremu wszystko się udaje. Wizerunek publiczny oczywiście nie ujawnia problemów, bo jest narzędziem marketingu. Liczy się hype i pozytywny przekaz.

Pracownicy? Wiecie, jak to jest: gdy ktoś się zwalnia, zespół jest po jego stronie. Gdy ty zwalniasz – również. Było ostro. Ogromne napięcie. 8:00 – dzieci do szkoły, w samochodzie telefony, łatanie dziur, deszcz, pełna koncentracja, wpadanie do biura, spotkanie z kimś przypadkowym, sukces – informacja o nagrodzie, nie chcę odpuszczać. Rozpędzam się, zwalniam, idę ulicą i się relaksuję. Telefon od niezadowolonego klienta. Równolegle muszę myśleć o nowej wizji. Nie poddaję się. Poddaję się. Idę. Stoję. Śpię. Nie śpię. Piszę felieton. Zachowuję spokój. Jest pieniądz – nie ma pieniądza. Chwila z dziećmi, dłuższa chwila z dziećmi. Jest dobrze. Znów poranek – napięcie. Odwożę dzieci do szkoły. Czas na wakacje – nie jadę na wakacje. J***ć, wszystko nabiera tempa. Wierzę w siebie, nie wierzę, idę, nie idę. Trwa wojna, trwa inflacja. Będzie wojna? Lecą drony. Covid się skończył – zacznie się coś nowego? Giełda szaleje.

Siedziałem więc w samochodzie, dziesięć lat po założeniu firmy, i tonąłem. Byłem wściekły, pełen żalu. Byłem w porażce. Co zrobić? Zamknąć firmę czy wszystko przedefiniować od podstaw?

I tu zaczyna się nowa historia. Nowy ja. Opadłem na dno, położyłem się na nim, przytuliłem do miękkiego piasku i wybiłem się z pełnym impetem do góry. Nigdy nie czułem takiej siły. Walczyłem o życie.

Pewnie zapytacie: jaka droga od tego momentu wiedzie do firmy, która rozwija obecnie trzy nowe gałęzie – w tym projekty deweloperskie? Po dwóch latach od tego pamiętnego momentu w samochodzie mam cudowny zespół, około 20–30 osób. Wszyscy uśmiechnięci, samodzielni i wolni. Z dumą siedzę w pięknym, 300-metrowym biurze i cieszę się z dobrych decyzji, patrząc na pięknych ludzi.

Jeśli ktoś zapytałby mnie, jaką mam radę dla kogoś, kto siedzi zrozpaczony i nie wie, czy da radę – jak ja wtedy w samochodzie – czy mu się uda, albo gdy dopiero startuje ze swoim biznesem, powiedziałbym jedno: nie przestawaj walczyć. Zaciśnij zęby i walcz, bo jesteś małym człowiekiem wobec swojej siły i losu. Daj im szansę. Wiara to najwyższa forma pokory.