Nie wiem, kiedy dokładnie to się stało. Pewnie w tym samym momencie, gdy świat uznał, że selfie to forma sztuki, a pieczenie chleba na zakwasie — rodzaj duchowej terapii. Gdzieś pomiędzy globalnym kryzysem sensu życia a kolejną falą nostalgii za „slow life” narodziła się nowa religia.

Jej symbolem nie jest krzyż, półksiężyc ani mandala. Symbolem tej wiary jest papierowy kubek z brązowym rękawkiem, z którego unosi się zapach kawy, mleka i purée z dyni. Pumpkin Spice Latte — ciepła ambrozja jesiennego ludu. Święty Graal instagramowych dusz, które w październiku zaczynają myśleć w odcieniach beżu i rudych akcentach.

Jesień kiedyś była prosta. Liście spadały, babcia robiła herbatę z malin i miodu, a człowiek po prostu marzł. Dziś zamiast herbaty trzymamy w dłoni napój o konsystencji zupy krem, pachnący jak świeczka z działu „Aromaty jesieni” w Ikei. I jeszcze płacimy za to trzy dychy, bo barista z ironicznym uśmiechem i tatuażem wlewa do kubka pół litra spienionego mleka, kroplę kawy i łyżkę musu z dyni. Potem rytualny gest — posypka cynamonu jak znak krzyża — i gotowe.

Pijesz i czujesz, jak ciało wypełnia się ciepłem, a dusza pachnie melancholią. Bo jesień to przecież stan umysłu, nie pora roku. Publikujesz zdjęcie kubka na tle liści, bo to nie napój — to styl życia. Każdy łyk to potwierdzenie, że należysz do świata, w którym nie ma poniedziałków, tylko cozy vibes. Ja wolę słońce i luz w galotach, ale niech każdy ma swoje pięć minut.

Zastanawia mnie tylko jedno: czy ktoś naprawdę lubi smak dyni? Bo przecież to warzywo ma konsystencję smutku i smak rozcieńczonego entuzjazmu. Ale marketing zrobił swoje — dynia została królową jesieni, a jej wszechobecność przypomina okupację. Dynia w kawie, dynia w ciastku, dynia w hummusie, dynia w świeczce, dynia w perfumach. Jeszcze trochę i pojawi się dezodorant „Pumpkin Man” z nutą nostalgii po dzieciństwie. Nie zrozumcie mnie źle — lubię ciepłe napoje, od mocnej herbaty po kawę po irlandzku. Ale mam coś przeciwko sytuacji, w której piję coś, co przypomina zupę z pianą. Pumpkin Spice Latte nie jest kawą. To deser przebrany za napój dla dorosłych. To jak wódka bez alkoholu albo wegańska kaczka. Istnieją, ale po co? Najlepsze, że nikt nie wie, co tam naprawdę siedzi. Barista mówi o „domowej mieszance przypraw”. Ja widzę, jak sięga po słoik z etykietą sekret sezonu i miesza to z roślinnym mlekiem spice pumpkin. Pewnie w środku cukier, mleko w proszku, coś pomarańczowego i pół tablicy Mendelejewa. A jeśli myślisz, że można uciec w herbatę — zapomnij.

Jesienne herbaty też przeszły lifting. Kiedyś wystarczył plaster cytryny i łyżka miodu. Teraz to musi być napar z suszonego hibiskusa, kardamonu i jagód goji, wzbogacony o energię zen. Samo słowo napar brzmi jak coś, co babcia robiła na przeziębienie, a dziś to produkt premium za trzy dychy. Nie wiem, kto pierwszy uznał, że trzeba pić zioła smakujące jak mokry trawnik po deszczu, ale chylę czoła — udało się sprzedać las w kubku. Bo przecież to nie o smak chodzi. To o zdjęcie. O zdrowie w filtrze Valencia.

A jeśli to wszystko Was nie rusza, to mam nowość sezonu: grzybowe latte. Nie, to nie żart. Napój z ekstraktu z grzybów adaptogennych — bo przecież zwykły borowik nie ma mocy. Smakuje jak las po deszczu i obietnica detoksu. W menu napisane, że poprawia koncentrację, redukuje stres i wspiera odporność. Po trzech łykach zastanawiasz się tylko, czy nie powinno tam być dopisane: kosztem resztek godności.

Pamiętacie, jak kiedyś piło się zwykłą kawę — czarną, gorzką, z fusami? Taki napój, który mówił: życie jest ciężkie, ale idziemy dalej. Dziś każdy łyk kawy to performance z mlekiem owsianym i narracją o zrównoważonym rozwoju. Czasem tęsknię za prostotą.

Jesień to jedyna pora roku z własnym aromatem PR-owym. Lato pachnie spoconym festiwalem i spaloną skórą, zima depresją i barszczem, wiosna błotem i nadzieją. A jesień? Jesień ma markę.

Cynamon, goździk, wanilia, kardamon — nie przyprawy, tylko symbole statusu. Zaczyna się niewinnie od świeczki Jesienny poranek w Vermont, potem kubek z napisem Sweater Weather, a na koniec kawa z dynią. I bach, jesteście w klubie. Wystarczy jeszcze szalik i hasztag #cozyvibes.

Nawet rozmowy się zmieniły. Nikt już nie mówi „idę po kawę”. Mówią: „idę po coś ciepłego i otulającego”. Kiedyś ludzie spotykali się, żeby pogadać. Teraz spotykają się, żeby sfotografować parę unoszącą się nad kubkiem.

Czasem myślę, że zamiast tych wszystkich naparów i adaptogenów, powinniśmy wrócić do herbaty z prądem. Bez ziół oczyszczających, bez superfoods. Po prostu coś, co naprawdę rozgrzewa. Ale wiadomo — to nie jest fit. Hasztag #jesiennewibracje z kieliszkiem rumu nie pasuje do klimatu mindfulness. A przecież rum ma w sobie wszystko, czego potrzebuje jesień — kolor spadających liści, zapach ciepła i smak decyzji, których później się żałuje. Bo jesienne rytuały to tak naprawdę zbiorowa terapia. Tęsknimy za dzieciństwem, za sensem, za ciepłem. Dlatego trzymamy kubki z dyniowym latte jak relikwie. Każdy łyk to małe kłamstwo, które przyjemnie smakuje — że jeszcze wszystko jest dobrze, że świat jest do ogarnięcia, że życie ma smak. Tylko że, jak większość rzeczy, i to ma datę ważności. Za miesiąc przyjdzie grudzień i kubek zostanie zastąpiony wersją piernikową. Potem w styczniu — detoks Matcha Latte z kolagenem i nadzieją na lepszy rok. I tak w kółko.

Ja zostanę przy mojej czarnej kawie. Bez pianki, bez cynamonu, bez purée z dyni. Gorzka, uczciwa, jak życie. Choć ostatnio zdradziłem ją z herbatą Earl Grey — czarną damą o zapachu arystokracji w kaszmirowym płaszczu. Bo kawa to codzienność, a herbata to flirt z klasą, który nie kończy się drżeniem rąk i filozoficznym kryzysem o trzeciej nad ranem.