Jeszcze kilkanaście lat temu organizowała eventy i pracowała z ekskluzywnymi markami alkoholi. Potem choroba i kryzys sprawiły, że całe jej życie się zatrzymało. To właśnie wtedy Nitya odkryła coś, co nazywa przewrotem kopernikańskim: że nie jest tym, co myśli i emocje próbują jej wmówić. Od tamtej pory podąża zupełnie inną drogą – pisze książki, prowadzi odosobnienia i kanał na YouTube, a jej przekaz trafia do tysięcy ludzi. Dziś uczy medytacji bezpośredniej, przekonuje, że niedualność wcale nie jest ezoteryczną teorią, ale praktyką, która może przynieść ulgę każdemu z nas.

Kim jest Nitya?

Jestem takim samym człowiekiem jak każdy. Prowadzę zwyczajne życie. Pomagam ludziom wyjść z psychologicznego cierpienia wskazując na wolność wewnętrzną, który każdy z nas ma. Wskazuję na wspólną wszystkim ludziom Świadomość, która jest esencją naszej jaźni. Nazywają mnie “nauczycielem duchowym”, choć sama za kogoś takiego się nie uważam, ponieważ nie dzielę życia na duchowe i świeckie. Dla mnie życie jest jedno i dzieje się ono tu i teraz.

Czytając o pani, niemal od razu natrafia się na pojęcie niedualności. Dla wielu osób brzmi ono jak coś tajemniczego, dostępnego tylko nielicznym. Sama mam trudność, by znaleźć odpowiednie słowa, a tym bardziej odnieść je do własnego życia.

Niedualność mówi o tym , że w rzeczywistości nie istnieje w nas samoistnie coś takiego jak odrębne , indywidualne “ja” - byt oddzielony od całości egzystencji. Większość cierpienia, którego doświadczamy, bierze się z dualizmu, czyli stąd, że w pewnym momencie życia przyjęliśmy za fakt, iż jesteśmy wyłącznie jednostką odpowiedzialną za wszystkie myśli pojawiające się w naszej głowie, a nawet że to my je tworzymy. To obciążenie rodzi ogromne poczucie odpowiedzialności i stres. Tymczasem już sam język, którym się posługujemy, jest uwarunkowany kulturowo, a ani nauka, ani duchowość nie potwierdzają istnienia tego indywidualnego bytu.

Innymi słowy świat dualny to świat zinterpretowany przez pojedyncza percepcję jednego człowieka a świat niedualny to szersza perspektywa świadomości. Na tą szerszą perspektywę świadomości wskazuję w swoim przekazie.

A nie jest tak, że myślenie jest istotą naszego człowieczeństwa?

Oczywiście myślimy – i można powiedzieć, że to właśnie myślenie jest ważną częścią ludzkiego doświadczenia. W pewnym sensie jednak to nie my myślimy, lecz raczej „myśli się” w naszej głowie – myśli po prostu płyną. Kiedy zatrzymamy się w medytacji albo po prostu w codziennym życiu, możemy zauważyć, że ten proces myślowy również jest widziany . Co więcej, myśl pojawia się zazwyczaj po fakcie, chwilę po tym, coś już i tak się wydarzyło. Tymczasem współczesny człowiek to myślenie traktuje niezwykle poważnie i zaczyna ten cały świat myślowy i emocjonalny przypisywać sobie, uważając że on sam to robi.

A nie jest tak?

To jest tylko i wyłącznie prawda jednej osoby w danym momencie. Jeśli się na niej fiksujemy, to po chwili zaczynamy cierpieć, bo często mamy nieprzyjemne myśli, którymi się biczujemy. Natomiast każdy człowiek, gdy się na moment zatrzyma, zobaczy, że myśli „myślą się” same, że nie ma w środku indywidualnego podmiotu, który je specjalnie tworzy.

Co się dzieje, gdy to sobie uświadomimy?

Odpada duża presja odpowiedzialności, obaw, poczucia krzywdy, dumy czy wstydu związanego z myśleniem o sobie. W ciszy odkrywamy, że działa w nas inteligencja życia – świadomość obecna w każdym człowieku i istnieniu. To ona operuje wszystkim, a nie tylko nasz pojedynczy mózg.

Jakie wartości możemy wynieść z tego rozpoznania?

Przede wszystkim ogromne uwolnienie. Cała presja oczekiwań – własnych i tych nakładanych przez świat czy kulturę – po prostu puszcza. Kiedy do mnie to przyszło, presja runęła w jednej chwili. Pojawiła się wolność, spokój i brak pretensji – do świata, do siebie, do życia. Bo zrozumiałam, że nie mogłam być w innym miejscu niż to, w którym byłam.

Z czym to się wiąże w codziennym życiu?

Z lekkością, poczuciem szczęścia i zgodą na moment, w którym jesteśmy. To zrozumienie przyniosło mi ulgę, jakiej nic wcześniej nie dało – i trwa ona już kilkanaście lat.

I tę ulgę przekazuje pani innym?

Na prowadzone przeze mnie odosobnienia co roku przyjeżdżają setki osób i wielu z nich doświadcza podobnego odpoczynku i uwolnienia, jakiego ja sama kiedyś doznałam. Nie trzeba nawet rozumieć, dlaczego pojawia się spokój – on po prostu przychodzi, bo nasza głębsza inteligencja jest wspólna i rozumie ten przekaz.

Czy trzeba mieć jakieś szczególne predyspozycje czy po prostu otwartość, by tego doświadczyć?

Nie jest nam potrzebne żadne specjalne przygotowanie. To potrzeba głębszego zrozumienia, o co w życiu naprawdę chodzi, i zazwyczaj rodzi się ona w momentach kryzysu, gdy dotychczasowe strategie przestają działać. Kiedy wszystko układa się dobrze, taka motywacja pojawia się rzadko. Natomiast kiedy przyciskają nas własne emocje albo umysł, który nas nieustannie sabotuje, wtedy rodzi się pragnienie, by to ustało. Temu pragnieniu towarzyszy otwartość – i wówczas na naszej drodze pojawiają się książki, nauczyciele czy ludzie, którzy pokazują, jak spojrzeć na to z innej perspektywy. W tym sensie potrzebna jest zarówno determinacja, jak i gotowość do zakwestionowania norm i tez, które większości wydają się oczywiste. Dziś nawet nauka, nie znajduje w człowieku odrębnego, indywidualnego bytu – widzi raczej, że całe myślenie dzieje się samo, bez autora. Niedualność dotyka właśnie tej podstawowej rzeczywistości, a nie interpretacji, które często stają się źródłem cierpienia.

Zastanawiam się, jak wyłączyć to interpretowanie, którego uczymy się od najmłodszych lat?

Istnieje na przykład prosta technika samoobserwacji. Kiedy doskwierają nam myśli czy sabotujące umysłem stany, których nie jesteśmy w stanie uciszyć, to zatrzymujemy się na moment, by zobaczyć, co się dzieje, bez interpretacji. Możemy odkryć, że myślenie i zmieniające się stany nie są tożsame z przestrzenią w nas, która je widzi. Dla mnie to rozpoznanie było przewrotem kopernikańskim. W rezultacie zaczęłam sobie zadawać pytanie: czym jest we mnie to, co widzi myśli, obrazy i doświadczenia?

I do jakich wniosków pani doszła?

Że muszę być w jeszcze innym miejscu, które nie należy do myślenia i które to zaczęłam badać. Doszłam do wniosku, że nie jestem w stanie tego zobaczyć, ale i temu zaprzeczyć, że w każdej sekundzie ta przestrzeń dla zjawisk musi być, bo inaczej nie miałabym żadnego doświadczenia. To nieskończone, niewidzialne i niedotykalne. A ja nie jestem moim chwilowym stanem, przelotnym doświadczeniem, które właśnie minęło. Jest we mnie również aspekt…

Wieczności? To byłaby odpowiedź na to, czego od wieków szukają religie, które starają się nas oswoić z lękiem przed tym, co dalej. Tylko, że te wizje, które przed nami roztaczają, są dość naiwne i ciężko je odnieść do siebie.

I tam jest bardzo dużo alegorii, opowieści, które potrafią mącić ludziom w głowach. W rezultacie myślą, że to jest od nich oddzielone, albo że należy do specyficznych ludzi typu Jezus Chrystus, Budda czy Mahomet. W każdej kulturze badano ten temat i dochodzono do identycznych wniosków, że wszyscy mamy tę przestrzeń świadomości i widzenia w sobie. Dla mnie to ogromna ulga.

Nadal kojarzy mi się to z religią.

Można powiedzieć, że to jest jądro religii, tylko, o ile 2000, 1000 czy 500 lat temu ludzie używali adekwatnego na swoje czasy języka. Mówili na przykład o niebie i piekle. Dziś takie sformułowania mają już trochę mniejszy sens i nie są konieczne do kontemplacji świadomości czy boga.

Czy pani tego szukała?

Byłam otwarta od dziecka, choć nie wiedziałam na co. Do mnie zrozumienie przyszło poprzez cierpienie. W 2008 roku, w wieku 30 lat, zachorowałam na gruźlicę. To był kryzysowy moment – rzuciłam pracę, której nie chciałam, i przez pół roku leżałam w łóżku, sama ze swoimi myślami i bardzo trudnymi emocjami. Czułam się samotna, zagubiona, miałam momenty, gdy mówiłam sobie: „ja już nie dam rady, nie chcę tak żyć”.

To brzmi jak ostateczność.

Pewnej nocy, gdy znów obudził mnie mój utyskujący umysł, nagle uświadomiłam sobie, że te myśli i stany widzę. Skoro na nie patrzę, to znaczy, że jestem gdzieś jeszcze. Nie wszystko we mnie należy do umysłu, emocji, czy ciała. Ta świadomość była punktem zwrotnym – lęk przed śmiercią i chorobą zaczął mnie opuszczać, pojawił się spokój i stopniowe uzdrawianie.

Jak dalej potoczył się ten proces?

Poczułam, że chcę pojechać do Indii, by przyspieszyć rekonwalescencję. Trafiłam do Tiruvannamalai, gdzie żył Ramana Maharishi. Tam usłyszałam o satsangach i spotkałam ludzi, którzy dzielili się tym samym wglądem. Poszłam na jedno spotkanie i mimo bariery językowej czułam, że znalazłam to, czego szukałam. Zaczęłam słuchać satsangów Mooji i przypomniałam sobie to, co przeżyłam tamtej nocy: że nie jesteśmy tylko tym, co przemija, lecz świadomością, przez którą przepływają wszystkie doświadczenia. To przyniosło lekkość, a po kilku latach sama zaczęłam prowadzić satsangi.

Czy tam też otrzymała Pani imię Nitya?

Nie, imię dostałam w Londynie podczas jednego z odosobnień. W kulturze hinduskiej używa się wielu określeń, które mają skierować naszą uwagę ku prawdziwej jaźni. Nitya oznacza źródło i wieczną esencję – to, czym każdy człowiek i każde stworzenie jest u swojego początku. Dla mnie to imię było potwierdzeniem i umocnieniem na drodze.

Czy ta wewnętrzna przemiana wiązała się z jakimiś stratami?

Ceną zrozumienia było niezrozumienie ze strony otoczenia – i to nie było łatwe. Ludzie znali mnie z wcześniejszych ról, a ta duża zmiana początkowo spotykała się z odrzuceniem i ocenami. To było 15 lat temu, kiedy w Polsce właściwie nie mówiło się o przebudzeniu. Po dwóch, trzech latach zaczęłam jednak prowadzić spotkania u siebie w domu i z roku na rok grono uczestników rosło – także wśród znajomych i rodziny. Początkowo sceptyczni, z czasem przekonali się, że nie jestem nawiedzona, że nie chodzi mi o teorię czy wiarę, ale o praktykę doświadczenia.

W jaki sposób zaczęli pojawiać się pierwsi uczestnicy pani spotkań?

Początkowo zapraszałam do siebie nauczycieli niedualności z zagranicy i tłumaczyłam ich satsangi. To przy okazji pozwoliło mi bardzo szybko nauczyć się angielskiego. Równolegle od czasu do czasu publikowałam wpisy na Facebooku, które zaczęły docierać do coraz większej liczby osób. Przez pierwsze lata głównie odpowiadałam na zaproszenia, prowadząc medytacje i wykłady. Z czasem zaczęło to jednak przybierać coraz większe rozmiary i poczułam, że potrzebuję wsparcia w organizacji spotkań. Miałam szczęście – pojawiło się grono osób, które rezonowały z moim przekazem i zaczęły nagrywać moje wykłady, założyły kanał na YouTube i go prowadziły. I tak stopniowo wszystko zaczęło się popularyzować.

Kiedy satsangi stały się pani sposobem na życie?

Przed chorobą zajmowałam się organizacją eventów i pracą z ekskluzywnymi markami alkoholowymi. Kiedy zachorowałam, poczułam, że nie chcę już tego robić, że ta praca nie daje mi inspiracji. Przez dwa lata nie miałam pomysłu na siebie – byłam fizycznie słaba, a jednocześnie miałam dwójkę małych dzieci. W Indiach dużo ćwiczyłam jogę, zrobiłam kurs i po powrocie zaczęłam ją prowadzić, uczyłam też dzieci muzyki.

Zainteresowanie moimi spotkaniami rosło, więc stopniowo ograniczyłam lekcje jogi i muzyki, a coraz większą część mojego czasu zaczęły zajmować wyjazdy medytacyjne. Od 2016 roku właściwie całkowicie się na nich skoncentrowałam.

Jak na tę zmianę zareagowała pani najbliższa rodzina?

Dla mojego męża było to ogromne wyzwanie – na tyle duże, że nasze małżeństwo nie przetrwało tej próby. Stałam się inna, wiele dawnych przywiązań przestało mnie trzymać, a trzeba było od nowa układać życie. Dziś mój młodszy syn przyjeżdża na odosobnienia i bardzo interesuje się tym, co robię – sam studiuje filozofię. Starszy syn z kolei studiuje biznes na SGH i również mnie wspiera, pozostając takim życzliwym obserwatorem.

Wydała pani trzy książki, w tym „Koniec wszystkich historii. Medytacje”. Skąd taki tytuł?

To spowiedź z mojego życia. Chciałam pokazać, że wszystkie historie, które o sobie tworzymy, w momencie rozpoznania naszej prawdziwej natury po prostu się ucinają. Druga książka to podręcznik medytacji z 52 technikami na każdy tydzień roku, a trzecia – jubileuszowe „Źródło” – to krótkie wiersze i wskazówki do zatrzymania się.

Od której warto zacząć?

Od pierwszej. Choć to moja biografia, wielu czytelników odnajduje w niej siebie. To uniwersalna historia spleciona z odniesieniami do niedualności.

A jeśli ktoś woli od razu praktykę?

Na mojej stronie dostępne są nagrania medytacji, prowadzę kanał na YouTube z ponad tysiącem odcinków i podcast na Spotify. Możliwości jest naprawdę dużo – trzeba tylko chcieć się zatrzymać.

Udostępnia pani ogrom treści za darmo. W czasach subskrypcji to rzadkość.

Przez pierwsze lata publikowałam dosłownie wszystko bezpłatnie i do dziś wiele materiałów pozostaje dostępnych dla każdego. Oczywiście część nagrań jest płatna, bo mam zespół do utrzymania, ale do sedna przekazu wystarczą treści ogólnodostępne.

Mówi się, że rozwój wewnętrzny to przede wszystkim domena kobiet. Na spotkaniach duchowych i rozwojowych to one stanowią większość. Czy pani też to zauważa?

Rzeczywiście, kobiety częściej poszukują zmiany i są w tym bardzo aktywne. Na moich wyjazdach zazwyczaj około 30–40% uczestników stanowią mężczyźni i zawsze się cieszymy, gdy przyjeżdżają, bo wtedy całość staje się bardziej pełna. To uniwersalny przekaz nie wyróżnia tu żadnej płci. Na początku może wydawać się intelektualny, a to obszar, w którym mężczyźni dobrze się odnajdują. Ale gdy wchodzi się głębiej, intelekt trzeba w pewnym momencie puścić – i to z kolei łatwiej przychodzi kobietom. Oczywiście to duże uproszczenie, bo wielu mężczyzn, którzy przyjeżdżają na satsangi, również głęboko rezonuje z tym przekazem, który w istocie jest całkowicie poza płcią.

A czego dziś życzyłaby pani ludziom, którzy dopiero zaczynają swoją drogę?

Odwagi i determinacji, by się zatrzymać. Bo wszystko, czego naprawdę szukamy, już w nas jest.