Jestem żeglarzem. To jedyny sport, który przetrwał w moim życiu. Trudno właściwie w moim przypadku nazwać to sportem. Bardziej z luksusem spędzania czasu, bo na łodzi realizuję to co sobie wymarzyłem w dawkach minimalnie ekstremalnych. Za to wiele lat temu w stopniu ekstremalnie minimalnym współpracowałem z Andrzejem Kondratiukiem. Poprosił mnie pewnego razu o nagranie krótkiej sekwencji morza o świcie. Chciał mieć do swojego filmu morze w pełnej krasie nie ruszając się z Gzowa. Nie powiedział nic więcej. Przejęty tym jedynym „zleceniem” od samego mistrza, uzbrojony w przeciętną amatorską kamerę i tani statyw, wstawałem każdego dnia o 5 rano i szedłem na plaże aby trafić ten jeden, jedyny dobry moment. Aż w końcu nastąpił ten poranek - wschodzące słońce, spokojne morze, dziecinna fala przy brzegu, skowyt mew i majaczące statki na redzie. Nakręciwszy materiał wysłałem kasetę Andrzejowi do Gzowa. Był to rok 2004.

Po wielu dniach dzwoni do mnie Andrzej i bez żadnego wstępu opieprza mnie za nagrany materiał. Dostało mi się głównie za statki, których nie chciał. Dziś się takie rzeczy gumkuje w ajfonie, ale wtedy wymagało to sporych zabiegów. Ostatecznie scena bez statków weszła jako ostatnia w ostatnim filmie Kondratiuka - „Bar pod młynkiem”. Natomiast kiedy Andrzej skończył mnie opieprzać, znienacka zapytał czy posiadam w Sopocie swoją łódź i czy na niej żegluję. Zdębiałem bo nie wiedział że jestem żeglarzem, ale zrobiło mi się nagle tak jakoś głupio. Dla niego było oczywistym, że jako mieszkaniec Sopotu mam tam swoją łódź i każdego dnia w lnianej, białej koszuli na niej żegluję. Tak mi opisał swoją wizję mnie. Te słowa siedziały we mnie ponad 15 lat i nie dawały spokoju. Aż do momentu kiedy zdecydowałem, że wymarzona łódź stanie się moją własnością. Nie jest wielka, ale jest piękna, ma 70 lat i mam z nią od kilku lat poważny romans. Dbam o nią, myślę o niej, poświęcam jej czas. I nie jestem w tym samolubny. Ale ten felieton nie jest o tym. Kiedy zgłębiłem historię mojej łodzi, która została zbudowana w latach 50-tych w szwajcarskiej manufakturze nad jeziorem Bodeńskim uświadomiłem sobie jak zdewastowanym mentalnie krajem jest Polska. Moja łódź budzi zachwyt wśród bywalców nie tylko mariny, ale też zwykłych spacerowiczów na molo. Myślę sobie ironicznie, że jest to chyba najtańsza łódka w całej marinie, a zachwyt nad nią jakbym wydał conajmniej 700 tysięcy euro. Ale do brzegu. Dziś po zaspokojeniu podstawowych potrzeb bytowych jak mieszkanie, samochód, telewizor i lodówka zaczynamy myśleć o zbytkach jakimi może być choćby niewielka łódź. Nasza izolacja od krajów zachodnich skutecznie nas jednak pozbawiła smaku oraz tego spokoju finansowego jaki przez dziesiątki lat wypracowywali sobie nasi europejscy sąsiedzi. Wszak polski departament jachtingu jest już w rozkwicie, ale wciąż na etapie raczkowania. W krajach takich jak Niemcy, Szwajcaria, Szwecja, Finlandia, Norwegia, Wielka Brytania, Francja o USA nie wspomnę - w tysiącach marin cumują dziesiątki jak nie setki tysięcy łodzi. W większości są to niewielkie jednostki, często utrzymane w nienagannym stanie. Powstały tam lokalne społeczności, kluby, stowarzyszenia klas żeglarskich po to aby pielęgnować tradycję, ale też dbać o piękno, zwłaszcza tych starszych, drewnianych konstrukcji. Te łodzie zwykle budowane były na początku ubiegłego stulecia. Ich linia oraz wykonanie to wyraz najwyższego kunsztu i piękna w najczystszej postaci. Ale dziś jestem osamotniony w swym szczęściu. Obserwując tamto życie, te setki łodzi, odbywające się niemal każdego tygodnia towarzyskie regaty, keje pełne piękności, to coś co nie powstanie w naszym kraju za mojego życia. Dlaczego? Bo przede wszystkim zawsze byliśmy ustawieni dupą do morza - to raz. Dwa - wojna, 50 lat izolacji i biedy, a potem kolejne 30 lat dorabiania się zrobiło swoje. Ledwo zaczęliśmy kolekcjonować i odrestaurowywać stare samochody. Jak Państwo myślą - kiedy nastąpi podobna moda na te piękne łodzie? Moim zdaniem nigdy. Żeglarstwo to tylko pozornie popularna dyscyplina w naszym kraju. Proszę spojrzeć na nasze morze w okolicy Trójmiasta latem. Jestem na akwenie nader często i poza okazjonalnymi regatami małych łódek to wciąż niemal żeglarska pustynia. Kameralna, butikowa marina w Sopocie jest wypełniona po brzegi nowoczesnymi łodziami. 90% tych jednostek nie wypływa. Spokojnie - podobnie jest w europejskich marinach, ale tam mariny są wielokrotnie większe i występują co kilkanaście kilometrów na całym pasie wybrzeża. Zawsze je zwiedzam jak większość zwiedza kościoły. Nie ma tam dwóch takich samych łodzi. Każda ma swój indywidualny wygląd. A kiedy trafisz na keję z pięknościami z początku XX wieku to chce się na nie patrzeć w nieskończoność. To są eksponaty. A jeśli drodzy państwo jeszcze ma się możliwość korzystania z tych piękności na pełnej dopuszczalnej mocy to trzeba o tym napisać.