Choć maksymę tą przypisuje się wielu osobom to jednak z dużym prawdopodobieństwem powiedział to również Oskar Wilde: „Gdy bankierzy spotykają się to rozmawiają o sztuce, gdy spotykają się artyści rozmawiają o pieniądzach”.
Przyszła mi do głowy, gdy kilka tygodni temu, podczas wydarzenia organizowanego przez redakcję tego zaszczytnego magazynu w murach naszej ASP, wyświetliła się reklama banku. I nagle sztuka nabrała dostojnego znaczenia, a bank – artystycznego splendoru. Zestawienie z pozoru nieoczywiste, niczym gorzka oliwka w słodkim drinku, Eminem w operze czy Dragan w teledysku Quebonafide. A dalej było tylko ciekawiej: zamożni mieszkańcy Sopotu i okolic dopytywali Rektora, dlaczego nie wygląda jak siwowłosy starzec z brodą, a my – razem z Filipem Ignatowiczem – żartowaliśmy, że to po prostu przyszło nowe. Nasze. Lepsze. Wybornie.
Ale potrafi być też inaczej, choć o tym samym napiszę lecz z innej strony.
Swoją przygodę ze sztuką zaczynałem jako malarz – to wtedy po raz pierwszy poczułem smak większych pieniędzy i ich inspirującą moc. Do dziś pamiętam rynek w Lille: siedziałem tam z rozstawionym, drewnianym kuferkiem, malując za ostatnie euro, które wydałem na espresso i pain au chocolat. Były to chwile proste, a zarazem pełne – francuskiej ulicy, muzyki, przypadkowych znajomości i szczerości. I właśnie wtedy fortuna się do mnie uśmiechnęła: podeszła właścicielka butiku z ekskluzywną bielizną i zapytała: „How much?”. Zamarłem, próbując zachować kamienną twarz. Chciałem negocjować chłodno, choć zapewne wyglądało to komicznie w wydaniu dwudziestoletniego chłopaka z niepewnym wąsem.
Dziesiątki razy później słyszałem te magiczne słowa: „how much” – i za każdym razem wiązały się one z ekscytacją po obu stronach. Pisząc te słowa, aż tęsknię za tamtym momentem – przy nim moje obecne negocjacje wydają się mdłe, formalne i powierzchowne. A już na pewno nie towarzyszy im widok francuskiego jedzenia. Tak było wtedy. A jak pięknie było świętować: biorąc kuferek pod pachę, szedłem jak król do jednej z restauracji i zamawiałem w ciemno wszystko, co tylko przyszło mi do głowy, udając, że nie patrzę na ceny. Sprzedaż obrazu była niebywałym triumfem – oczekiwanym, a jednocześnie zawsze niosącym ze sobą nutę niedowierzania.
Powiem Wam jedno: nie wyobrażacie sobie, jak bardzo powyższa historia jest historią wielu artystów – wielu z nas. Myślę o tym za każdym razem, gdy mijam ulicznych malarzy w Brugii czy w Gdańsku. Myślę też o tym, wspominając chwile, kiedy razem z Łukaszem Patelczykiem mieszkaliśmy na trzech metrach kwadratowych w akademiku w Domu Angielskim na Chlebnickiej. Choć wtedy mieliśmy wspólne kapcie, pędzle i koleżanki, dziś Łukasz jest artystą światowego formatu. To ogromna droga – od marzeń, by kiedyś malować nie tylko dla pustych ścian i chwiejnych wyobrażeń o niepewnej przyszłości, aż po miejsce, w którym jest teraz. Wtedy mogłem kupić wczesne Patelczyki, dziś już mnie na nie nie stać.
Sztuka w swoim najwyższym wydaniu jest niezwykłe ciekawą inwestycją. Ostatnio pewien bogaty człowiek, mający w zasadzie wszystko, powiedział mi, że na niczym nie zarobił tyle, ile na dobrze trafionych zakupach artystycznych dzieł. I choć rynek sztuki w Polsce jest inny niż we Francji to jednak takie wydarzenia jak wystawy fundacji Omeny Mensah dają nadzieję na to, że Oskar Wilde mówił nie tylko prawdę, ale mówił także z sensem.