Nie jestem dziadersem, ale pamiętam czasy, kiedy jesień nie pachniała dyniową matcha latte z mlekiem owsianym, tylko owocami, które wyglądały jak landrynki, a smakowały jak kara za grzechy. Zapomniane dary natury, które wracają w wielkim stylu, dla wielu były symbolem dzieciństwa, dla innych apteczką natury. Niektórzy mają traumę do dzisiaj, bo kto z ciekawości nie próbował jarzębiny z drzewa i nie przekonał się, że życie miewa cierpki smak? To była wersja demo dorosłości, zero alkoholu, sto procent kaca smakowego.

To, co przez dekady kojarzyło się z babcinym kredensem, dziś wraca w glorii i chwale. Tyle, że nie w słoiku po ogórkach, a w koktajlach, gdzie barmani w kamizelkach skrapiają drinki pipetami z głogiem i podają je na lodzie wielkości kostki brukowej. To starcie dwóch światów, babci która stoi w fartuchu przy stole z ceratą w wiśnie i słoikami schowanymi w szafie, oraz barmana z tatuażem róży wiatrów i shakerem w rękach. Jednak zarówno babcia, jak i barman wiedzą, że w dzikich owocach tkwi magia.

Dereń jest owocem z charakterem, ma swoje kaprysy, bo dojrzewa krótko i tylko wtedy, kiedy jemu się zachce. Spada z drzewa w dogodnym dla niego momencie, więc dla leniwych ogrodników to drzewo idealne. Nie zrywajcie go na siłę, nie bądźcie głupcami, on sam poprosi, aby bo wziąć. Najlepiej zbierać owoce we wrześniu, gdy same spadną. Smakuje jak cytryna w depresji, ale babcine kompoty i soki i niezapomniana dereniówka to lekarstwo na wszystko, łącznie ze złamanym sercem i kacem moralnym. I właśnie dlatego dereń przeżywa dziś drugą młodość. Hipsterzy chwalą go jak superfood, a babcie od zawsze wiedziały, że to po prostu owoc, który nie tylko cię wyleczy, ale też delikatnie oceni twoje życiowe wybory.

Z kolei tarnina czeka na mrozy, to taka cierpka dama. Wygląda jak śliwka tylko w wersji kieszonkowej. Jeżeli ktoś probował prosto z krzaka, to pamięta jak policzki zwijają się do środka… To jak pierwszy łyk taniego wina w liceum, człowiek liczył na ekstazę, a dostał prosto między oczy. Babcia wiedziała, że tarnina tylko po przymrozkach. W dzisiejszym klimacie, gdzie zimy są tak wiarygodne jak komunikaty PKP, to zamrażarka załatwia wszystko. Wrzucacie, czekacie i udajecie, że natura jednak zrobiła swoje. Dobrze jednak wiecie, że nie wszystko co wygląda dobrze, nadaje się do jedzenia. Dlatego dopiero przemrożone owoce posłużą do wielu wspaniałych przysmaków, czy hipsterskich poczynań. Taki Sloe gin, brytyjski klasyk ginu macerowanego z tarniną i cukrem. Elegancki, czerwony, ale w gruncie rzeczy dokładnie to samo, co babcia robiła w butelce po oranżadzie.

Głóg to kolejny powrót, taki apteczny romans z bartendingiem. Przez lata miał PR godny telezakupów w środku nocy. Roślina dla starszych pań i ich wyjątkowych herbatek na serce, a smak jakby ktoś zamoczył karton w herbacie. Babcia jednak była nieugięta i kazała pić, bo wiadomo, że serce podziękuje. Dziś głóg wraca w wielkim stylu. W Berlinie piłem negroni z bittersami głogowymi. Barman z pełną powagą powiedział, że to daje florystyczną gorycz i poczucie nostalgii. Owszem przeniosło mnie prosto do kuchni babci, tylko tym razem zamiast mokrego kartonu, smakowało naprawdę dobrze. Cuda się zdarzają. Karierę można zrobić, nawet jeśli całe życie wyglądało się jak krzak przy drodze.

Jarzębina piękna, ale zdradliwa, jej piękne czerwone korale to dziecięcy hit DIY. Robiłeś naszyjnik dla mamy, ona dziękowała, a potem dodawała, żeby nie jeść owoców, bo można umrzeć, taka krótka i rzeczowa lekcja botaniki i życia. Trzeba przemrozić i dopiero wtedy z trucizny robiło się coś zjadliwego. W Gdańsku piłem kiedyś Jarzębina Sour, klasyczne whisky sour z syropem jarzębinowym. Smakowało jak jesień w szklance. Cierpkie, słodkie i z nutą melancholii. Babcia zrobiłaby to samo, tylko zamiast shakera użyłaby chochli. I pewnie wyszłoby lepsze.

Rokitnik to złoto północy, który wygląda jak dekoracja świąteczna z taniego sklepu, ale smakuje jak bateria od pilota. Babcia nazywała go cytryną północy, bo zawiera tyle witaminy C, że mogłaby nią obdzielić pół miasteczka. Mawiała, że łyżka soku i i żadna grypa cię nie złapie. Grypa nie, ale radość z życia na chwilę owszem. Pamiętam, jak dolała mi sok z rokitnika do herbaty. Wziąłem łyk i byłem przekonany, że właśnie wypiłem płyn do czyszczenia sreber. Babcia spojrzała i dodała stoicko, że zdrowe nie ma być dobre, ma działać. Klasyczna szkoła medycyny ludowej, cierpisz i będziesz nieśmiertelny. W nowoczesnej wersji w Kopenhadze piłem koktajl z rokitnikiem, który smakował jak skrzyżowanie mandarynki z grapefruitem i igliwiem. Nazywał się Nordic Sour. Babcia podałaby ten sam napój w kubku emaliowanym i nazwała herbatką na zdrowie, a hipster w barze dodał pianę z aquafaby. Efekt był ten sam, ale rachunek w stylu skandynawskim, że zacząłem się zastanawiać, czy nie lepiej było kupić własne drzewko rokitnika i otworzyć bar w ogródku.

Cała ta historia dzikich owoców to starcie dwóch światów. Babcia w fartuchu, z garnkiem na kuchence, która wiedziała, że przymrozek to najlepszy kucharz. I hipster za barem, który z nabożeństwem skrapia drink pipetą z głogiem, jakby dokonywał chrztu. Ostatecznie oboje mają rację. Dzikość tych owoców to nie moda ani fanaberia, to tradycja, którą tylko inaczej opowiadamy. Raz jako lekarstwo, raz jako koktajl. Raz w słoiku po ogórkach, raz w szkle kryształowym. Morał jest prosty, jeżeli jesienią zobaczycie jarzębinę, tarninę, dereń, głóg czy rokitnik to się zatrzymajcie. To nie tylko krzaki przy drodze, ale cały katalog smaków i historii. I dowód, że babcia i hipster, choć dzieli ich wszystko, od gustu po garderobę spotykają się w jednym miejscu. W kieliszku, gdzie samo zdrowie. Zatem na zdrowie!