Do wielkiej, mierzącej prawie dwa kilometry długości szczeliny w ziemi, wpadają potężne masy wody ogromnej afrykańskiej rzeki Zambezi. Tak tworzą się Wodospady Wiktorii o największej kurtynie spadającej wody na świecie. Ten, jeden z siedmiu naturalnych cudów świata obserwujemy z lądu, z wody i z powietrza, w Zimbabwe i w Zambii. Za każdym razem, zaskakują nas swoją potęgą, siłą i dzikością żywiołu. I za każdym razem inaczej.

Płynąca przed milionami lat przez Afrykę spokojnym nurtem Zambezi, skierowała swój bieg do Oceanu Indyjskiego. Z geologicznych dziejów wynika, że pękający kontynent afrykański, na terenie dzisiejszej granicy Zimbabwe i Zambii utworzył w płaskowyżu szczelinę. Z jednej, szerokiej na prawie dwa kilometry jej krawędzi, rzeka spada z impetem ponad sto metrów w dół, a z każdą sekundą ubywa jej prawie dziewięć tysięcy metrów sześciennych wody. Wielki huk wodospadów i powstająca nad nimi mgła, są słyszalne i widoczne z odległości wielu kilometrów. Stąd, pochodzi ich lokalna nazwa - „mgła, która grzmi”, nadana przez żyjące tu plemię Kololo.

W rankingu najwspanialszych wodospadów świata uznano je, za największą spadającą kurtynę wodną. Są dwa razy wyższe i dwukrotnie szersze od Wodospadu Niagara. Zostały odkryte 170 lat temu, przez szkockiego misjonarza i badacza Czarnego Lądu doktora Davida Livingstone’a, podczas pierwszej, udanej próby przebycia przez Europejczyka Afryki Południowej w poprzek. I to on, nadał majestatycznej kaskadzie imię panującej wówczas brytyjskiej monarchini. Dziś, koło jego pomnika, który stale roszony jest rzeczną mgłą, grzmią nieprzerwanie biało-zielone, spadające wody Zambezi. Spatynowany pomnik szkockiego „doktora Livingstne’a, jak mniemam”, stoi po stronie Zimbabwe z widokiem na wodospad. W rzeczywistości, pierwszy raz odkrywca spojrzał na niego z drugiej strony, z wysepki pomiędzy kaskadami, nazywanej współcześnie jego imieniem i będącej dziś po stronie Zambii. Spienione, spadające masy wody miał wówczas niemal pod stopami.

Tęcza w księżycowej poświacie

Drogą od pomnika Livingstone’a idziemy przez deszczowy las, skrajem bazaltowej szczeliny, do której wpada Zambezi. Dziś, ten teren to park narodowy, którego roślinność spowita ustawiczną mgłą i roszona powstającym lokalnie deszczem jest niezwykle bujna, wilgotna i błyszcząca. Wśród zwisających gałęzi i lian dostrzegamy pierwsze spienione wody po drugiej stronie szczeliny. Z gigantycznej kaskady z ogłuszającym łoskotem spada biała, wzburzona rzeka. To pierwsza po stronie Zimbabwe część wodospadu nazywana Devil’s Cataract, wąska, ale najbardziej chyba rwąca, którą od dalszej części oddzielają bazaltowe skały Cataract Island. Idziemy przez dżunglę, co jakiś czas wyłaniając się z zielonej gęstwiny, żeby popatrzeć na kolejne białe warkocze wodospadu po drugiej stronie. Ich rwąca ściana, to zespół kilku wodospadów nazwanych kolejno: Main Waterfalls, Livingstone Island, Rainbow Waterfall i ostatni Eastern Waterfall, wiszący nad pełnym wirów i piany zakrętem rzeki zwanym „Wrzącym kotłem”.

Czasem widok na majestatyczny spektakl natury przesłaniają i odsłaniają białe kurtyny wodnej mgły. Wędrujące w górę ze ścian i dna wąwozu, niosą ciepły deszcz, który oblewa nas jak prysznicem z każdym powiewem wiatru. Nasza odzież, poza przeciwdeszczowymi pelerynami jest całkowicie mokra, ale szybko wysycha na słońcu. W zależności od pory dnia i położenia słońca we mgłach pojawiają się kolorowe łuki tęczy. Co ciekawe, krople wody tworzą je także z księżycowego światła w nocy.

W czasie wysokiej wody

Przed kaskadą rzeka rozlewa się leniwie i szeroko, stanowiąc spokojne schronienie dla tygrysich ryb, krokodyli i hipopotamów. Za wodospadem płynie już jako wąska, szybka i rwąca rzeka żłobiąc głęboki na 100 metrów skalny kanion. W zależności od pory roku i stanu wody, jej wartkim nurtem można spłynąć pontonem. White water rafting, tutaj to duże emocje i wysoki poziom adrenaliny. Spływ po Zambezi poniżej Wodospadów Wiktorii liczy prawie dwadzieścia bystrzy, z których część sklasyfikowano jako piątej klasy, w sześciostopniowej światowej skali. W zależności od pory roku i poziomu rzeki, spływ zaczyna się albo tuż pod wodospadem, zaraz za „wrzącym kotłem”, albo niżej. Jesteśmy tuż przed sezonem najwyższej wody, stąd rafting zaczynamy od dziesiątego bystrza, kilka kilometrów poniżej kaskady. Na rzece z silnym prądem, dużym spadkiem i pełnej wirów pokonujemy spienione progi. Dotkliwie przekonujemy się, że spływ po Zambezi, to nie tylko wysiłek w wodzie. Trzeba mieć także mocne nogi, aby pokonać zejście i wspinaczkę w dół i w górę kanionu (ponad siedemdziesiąt pięter!). Kiedy po morderczej wędrówce do poziomu rzeki, wydaje nam się, że siedzenie w pontonie będzie relaksem, zaczyna się walka z żywiołem. Po ćwiczeniach i małym treningu z komendami, wiosłami i skokami do wody, rozpoczynamy spływ zieloną, w miarę spokojną rzeką, nie widząc co czeka nas za zakrętem.

W zgrzytających szczękach śmierci

Podczas przeprawy przez białe, spienione bystrze, ponton spada w dół, skacze i wiruje. Woda przelewa się z każdej strony, a otwarte w okrzyku usta zalewają fale. Całą uwagę skupiamy na zapieraniu się nogami o dno pontonu, aby na falach nie stracić z nim kontaktu. Kiedy jest możliwość z całą kilkuosobową załogą wiosłujemy i próbujemy mu nadać kierunek. Tam, gdzie wiosła są już zbędne, skipper umieszcza je na dziobie i wtedy tylko dziki nurt decyduje jak napompowany kawał gumy z ludźmi, przetacza się przez wodne, spienione góry. Określenia bystrzy nazywają trudności i towarzyszące ich pokonywaniu emocje. Tak więc płyniemy przez „Zgrzytające szczęki śmierci”, „Terminatora 2” czy „Double trouble”. Przewodnik spływu jest niezwykle doświadczony i świetnie dyryguje naszą amatorską, kilkuosobową załogą, mimo że Japończycy niemal nie rozumieją jego poleceń. Wokół pływają na maleńkich i zwinnych kajaczkach asekurujący nas ratownicy. Potrafią je niemal zatrzymać w rwącym nurcie rzeki, ale też błyskawicznie pojawić się obok załoganta, który trafił do wody. Kąpiel w Zambezi, o ile nie zdarzy się na którymś z bystrzy i tak jest w programie wyprawy. Kiedy nasz ponton „staje dęba” wpadamy wszyscy w chłodny nurt. Chwilową ciszę pod wodą, zastępuje szybko huk i szum na powierzchni w szalejącej pianie. Najważniejsze staje się dla nas, aby nie wpaść pod ponton, i w razie czego, szybko się spod niego wydostać. Wypychające w górę kapoki i opadające na oczy kaski ograniczają nam widoczność, a spienione fale zalewają twarze. W końcu udaje się nam złapać za brzeg pontonu. Tu, już załoga pomaga i wciąga nas na pokład. Pomiędzy bystrzami mamy czas, aby nieco rozejrzeć się po rzece, spojrzeć w górę na czarno-zielone wysokie ściany kanionu. Wiosłujemy, a strach miesza się z zachwytem i euforią. Patrzymy przed siebie i szukamy następnej skotłowanej wody, gdzie czeka nas kolejna przeprawa przez bystrze… A po jego pokonaniu, wznosimy okrzyk radości i stukamy się postawionymi na sztorc wiosłami.

Anioły w locie

Wodną atrakcją w wodospadach z największą adrenaliną, jest kąpiel w „diabelskim basenie” na wyspie Livingstone’a po stronie Zambii. To naturalne zagłębienie rzeki na skraju kaskady, gdzie można popływać, czując prąd spadającej wody i niemal wychylić głowę za krawędź wodospadu. Taka możliwość jest tylko przy odpowiednim stanie wody, pomiędzy wrześniem a grudniem, a odważnych turystów zabiera na kąpiel doświadczony przewodnik. Jak twierdzą miejscowi, jeszcze nikt nie przypłacił tej atrakcji życiem… Ten punkt programu zostawiamy na kolejną wizytę w Vic Falls. Za to, korzystamy z bezpiecznego lotu helikopterem nad wodospadem. To niebywale emocjonujące kilkanaście minut i fenomenalne widoki.

Miękko i z gracją pokonujemy w powietrzu kilka kilometrów lotu nad wielką, płaską rudą ziemią porośniętą buszem i w końcu dostrzegamy gigantyczne rozlewisko Zambezi. Zielona rzeka przed kaskadą to wielki zbiornik pełen wysp, wysepek i wystających głazów. Jeden z jego boków, wzdłuż szczeliny pieni się i wyłania co chwilę z mgieł. Nie mogąc opanować emocji krzyczę z zachwytu do mikrofonu, a pilot kiwa głową, choć widzi taką reakcję pewnie za każdym lotem. Wykonujemy w powietrzu nad wodospadem wielką ósemkę. Oglądamy szczelinę i wodospad z każdej strony. Lecąc ze słońcem mijamy kolejne łuki tęczy, tworzące się w rzecznej mgle. Dopiero teraz widać w całej okazałości wielką szczelinę tektoniczną w ziemi, która kilkakrotnie zmienia kierunek, tworząc osiem gigantycznych, głębokich bazaltowych zygzaków. Do niej, wpada zielona Zambezi, zamieniając się w białą ścianę piany, która we mgłach wygląda jak gotująca się kipiel. I znów kolejny przechył i zwrot helikoptera, żeby zobaczyć nową perspektywę. Widok z lotu ptaka na zieloną rzekę i białe wodospady zatopione w gęstej dżungli jest spektakularny. Przypominam sobie słowa Livingstona, że jest tak piękny, że muszą się w niego wpatrywać aniołowie w locie.

Pożegnanie z Vic Falls po kilku dniach jest już mniej emocjonujące, a bardziej romantyczne i nostalgiczne. Ostatni wieczór z kolacją, spędzamy na pokładzie statku na wodach spokojnej Zambezi, ze słupami mgły znad wodospadu w tle i z wyłaniającymi się leniwie z wody hipopotamami. A rano przekraczamy granicę Zimbabwe z Zambią ponad stuletnim niezwykłym, żelaznym mostem, rozpiętym 130 metrów nad szczeliną z wodospadem. W drodze do miasta Livingstone, po raz ostatni spoglądamy na nowy i ostatni zarazem w tej podróży widok na królewski majestat natury.