W zgrzytających szczękach śmierci
Podczas przeprawy przez białe, spienione bystrze, ponton spada w dół, skacze i wiruje. Woda przelewa się z każdej strony, a otwarte w okrzyku usta zalewają fale. Całą uwagę skupiamy na zapieraniu się nogami o dno pontonu, aby na falach nie stracić z nim kontaktu. Kiedy jest możliwość z całą kilkuosobową załogą wiosłujemy i próbujemy mu nadać kierunek. Tam, gdzie wiosła są już zbędne, skipper umieszcza je na dziobie i wtedy tylko dziki nurt decyduje jak napompowany kawał gumy z ludźmi, przetacza się przez wodne, spienione góry. Określenia bystrzy nazywają trudności i towarzyszące ich pokonywaniu emocje. Tak więc płyniemy przez „Zgrzytające szczęki śmierci”, „Terminatora 2” czy „Double trouble”. Przewodnik spływu jest niezwykle doświadczony i świetnie dyryguje naszą amatorską, kilkuosobową załogą, mimo że Japończycy niemal nie rozumieją jego poleceń. Wokół pływają na maleńkich i zwinnych kajaczkach asekurujący nas ratownicy. Potrafią je niemal zatrzymać w rwącym nurcie rzeki, ale też błyskawicznie pojawić się obok załoganta, który trafił do wody. Kąpiel w Zambezi, o ile nie zdarzy się na którymś z bystrzy i tak jest w programie wyprawy. Kiedy nasz ponton „staje dęba” wpadamy wszyscy w chłodny nurt. Chwilową ciszę pod wodą, zastępuje szybko huk i szum na powierzchni w szalejącej pianie. Najważniejsze staje się dla nas, aby nie wpaść pod ponton, i w razie czego, szybko się spod niego wydostać. Wypychające w górę kapoki i opadające na oczy kaski ograniczają nam widoczność, a spienione fale zalewają twarze. W końcu udaje się nam złapać za brzeg pontonu. Tu, już załoga pomaga i wciąga nas na pokład. Pomiędzy bystrzami mamy czas, aby nieco rozejrzeć się po rzece, spojrzeć w górę na czarno-zielone wysokie ściany kanionu. Wiosłujemy, a strach miesza się z zachwytem i euforią. Patrzymy przed siebie i szukamy następnej skotłowanej wody, gdzie czeka nas kolejna przeprawa przez bystrze… A po jego pokonaniu, wznosimy okrzyk radości i stukamy się postawionymi na sztorc wiosłami.
Anioły w locie
Wodną atrakcją w wodospadach z największą adrenaliną, jest kąpiel w „diabelskim basenie” na wyspie Livingstone’a po stronie Zambii. To naturalne zagłębienie rzeki na skraju kaskady, gdzie można popływać, czując prąd spadającej wody i niemal wychylić głowę za krawędź wodospadu. Taka możliwość jest tylko przy odpowiednim stanie wody, pomiędzy wrześniem a grudniem, a odważnych turystów zabiera na kąpiel doświadczony przewodnik. Jak twierdzą miejscowi, jeszcze nikt nie przypłacił tej atrakcji życiem… Ten punkt programu zostawiamy na kolejną wizytę w Vic Falls. Za to, korzystamy z bezpiecznego lotu helikopterem nad wodospadem. To niebywale emocjonujące kilkanaście minut i fenomenalne widoki.
Miękko i z gracją pokonujemy w powietrzu kilka kilometrów lotu nad wielką, płaską rudą ziemią porośniętą buszem i w końcu dostrzegamy gigantyczne rozlewisko Zambezi. Zielona rzeka przed kaskadą to wielki zbiornik pełen wysp, wysepek i wystających głazów. Jeden z jego boków, wzdłuż szczeliny pieni się i wyłania co chwilę z mgieł. Nie mogąc opanować emocji krzyczę z zachwytu do mikrofonu, a pilot kiwa głową, choć widzi taką reakcję pewnie za każdym lotem. Wykonujemy w powietrzu nad wodospadem wielką ósemkę. Oglądamy szczelinę i wodospad z każdej strony. Lecąc ze słońcem mijamy kolejne łuki tęczy, tworzące się w rzecznej mgle. Dopiero teraz widać w całej okazałości wielką szczelinę tektoniczną w ziemi, która kilkakrotnie zmienia kierunek, tworząc osiem gigantycznych, głębokich bazaltowych zygzaków. Do niej, wpada zielona Zambezi, zamieniając się w białą ścianę piany, która we mgłach wygląda jak gotująca się kipiel. I znów kolejny przechył i zwrot helikoptera, żeby zobaczyć nową perspektywę. Widok z lotu ptaka na zieloną rzekę i białe wodospady zatopione w gęstej dżungli jest spektakularny. Przypominam sobie słowa Livingstona, że jest tak piękny, że muszą się w niego wpatrywać aniołowie w locie.
Pożegnanie z Vic Falls po kilku dniach jest już mniej emocjonujące, a bardziej romantyczne i nostalgiczne. Ostatni wieczór z kolacją, spędzamy na pokładzie statku na wodach spokojnej Zambezi, ze słupami mgły znad wodospadu w tle i z wyłaniającymi się leniwie z wody hipopotamami. A rano przekraczamy granicę Zimbabwe z Zambią ponad stuletnim niezwykłym, żelaznym mostem, rozpiętym 130 metrów nad szczeliną z wodospadem. W drodze do miasta Livingstone, po raz ostatni spoglądamy na nowy i ostatni zarazem w tej podróży widok na królewski majestat natury.