„Nie chcę się sprzedawać algorytmom” – mówi z uśmiechem, choć dobrze wie, że dziś samo granie nie wystarcza. Ale YANA – kompozytorka, producentka, skrzypaczka, pianistka – nie musi niczego udowadniać. Sama wymyśliła siebie od nowa i w ciągu zaledwie roku przeszła drogę z sal prób do współpracy z Ólafurem Arnaldsem, kontraktu z OPIA Community i tras koncertowych po Europie. Jej muzykę łączy się z malarstwem, a jej nazwisko trafia na międzynarodowe playlisty. Odważna, romantyczna i zdeterminowana – pielęgnuje ciszę w czasach hałasu i udowadnia, że wrażliwość to nie słabość, ale siła.

W czasach hałasu, scrollowania i tiktokowych trendów ty pielęgnujesz ciszę. Czy to pewien rodzaj przekory, czy raczej nowa definicja siły?

Ta przekora jest chyba nieświadoma i podskórna, natomiast jest to pewien rodzaj siły. Mam w sobie sprzeciw wobec wszechogarniającego hałasu i krzyku, przytłacza mnie. A przecież są w życiu takie momenty, które po prostu same proszą, by je „skomponować”. Ostatnio widziałam na przykład starszego pana łowiącego ryby nad oceanem i piękno tej chwili po prostu mnie zatrzymało. To mi grzeje serce. Jest dookoła nas tyle hałasu, zgiełku, a ja chcę pielęgnować ciszę. Czuję, że jesteśmy ostatnim pokoleniem, które jej doświadcza. Chcę zachować w sobie to piękno.

Twoja muzyka – ambientowa, neoklasyczna, melancholijna – wydaje się wyjątkowa na tle polskiego rynku. Czy widzisz w Polsce przestrzeń dla takiej wrażliwości?

Myślę, że jest, bo widzę to po słuchaczach na koncertach oraz po ich reakcjach. Natomiast rzeczywiście ta grupa wydaje się być mniejsza niż w niektórych krajach poza granicami Polski. To może wynikać z wielu czynników - edukacji, wychowania, zamożności społeczeństwa… Masowa kultura jest z definicji łatwiej dostępna. Przez wzgląd na historię naszego kraju mamy pewne zaległości, ale widzę, że staramy się je nadrabiać i bardzo temu kibicuję.

Nie każdy wie, że to właśnie Ólafur Arnalds, jedna z najważniejszych postaci współczesnej sceny neoklasycznej – pionier gatunku, dostrzegł twoją wrażliwość i zaprosił cię do współpracy z OPIA Community. Nie wierzę w przeznaczenie, ale wasze spotkanie było chyba czymś w rodzaju dziejowej konieczności. Jak myślisz, co było przełomem – muzyka, która przekonała OPIA Community, czy twoja determinacja?

Jestem zwolenniczką teorii o determinacji. Pracy, wytrwałości i pewnego projektowania przyszłości. Nie wierzę w przeznaczenie, ale wierzę w przyciąganie się energii, które prowadzi do siebie podobnych ludzi o podobnych wrażliwościach. Pamiętam, jak moja przyjaciółka pokazała mi jego muzykę. Dosłownie mnie zatkało! Pomyślałam sobie – niesamowite, jak można przy użyciu tak niewielkiej ilości środków stworzyć coś tak wspaniałego! Jesienią 2023 roku Ólafur ogłosił, że szukają do swojego wydawnictwa nowych twórców. Wysłałam swoje demo.

Jak zareagowali?

Mój utwór znalazł się na pierwszej kompilacji promującej nowy label - Opia Community. Wysłałam też demo drugiej płyty. Odezwali się bardzo szybko, bo po tygodniu. Ale potem przez kilka ładnych miesięcy było pod górkę, jakoś się rozjechaliśmy i ostatecznie wiosną 2024…odmówili mi.

Zabolało..?

Tak, bardzo wtedy liczyłam na tę współpracę, chociaż w międzyczasie rozmawiałam z innymi wytwórniami zagranicznymi, więc nie straciłam całej nadziei na wydanie tej płyty. Byłam bardzo uparta, chciałam skończyć produkcję w 2024 roku, miałam już nowe pomysły na kolejny materiał. W najgorszym wypadku chciałam wydać płytę sama – zaczęłam już wszystkie przygotowania, zrobiłam profesjonalną sesję zdjęciową. No i w sierpniu zadzwonił telefon, Opia zaprosiła mnie na rozmowę.

Wiedziałaś, że dzieje się coś ważnego?

Jasne, moja intuicja nie zawiodła i tym razem. W końcu zaproponowali mi wydanie płyty, a ja powiedziałam, że to…przemyślę (śmiech)!

Manipulacja!

Oczywiście wiedziałam, że się zgadzam, ale chciałam troszkę zagrać na ich cierpliwości, bo moją już nieco nadwyrężyli (śmiech). Poznałam w końcu maestro Ólafura. To było naprawdę coś!

Spotkania z idolami bywają rozczarowujące…

Nie tym razem. To jest bardzo serdeczny człowiek, na maksa wspierający.

Dostałaś potrzebne wsparcie w procesie wydania drugiej płyty.

Tak, choć oni wkroczyli dosłownie na ostatni etap, ja już bardzo dużo wniosłam od siebie. W materiał weszli praktycznie bez komentarza.

I ruszyło, prawda? Wydałaś płytę, koncertujesz. Niedawno wróciłaś z Lizbony, w międzyczasie Berlin, Warszawa, niebawem Londyn… Bardzo intensywny czas.

Zdecydowanie tak! To wsparcie wytwórni jest mi teraz bardzo potrzebne, bo czasy są dla muzyków trudne. Sztuczna inteligencja, boty wrzucane na playlisty tylko po to, żeby na nich zarabiać…Są opłacani przez serwisy streamingowe „producenci”, którzy robią taką muzykę pod 10-cioma różnymi pseudonimami, algorytmy falują, wszystko się dzieje ekstremalnie szybko, na Facebooku i Instagramie nie ma przestrzeni na skupienie uwagi. Wiesz, że dziś średni czas oglądania teledysku to są dosłownie jakieś sekundy? Oczywiście istnieją odbiorcy uważni, ale jest coraz większy problem z dotarciem do nich. Jest ogromna masa muzyki, ciężko się przebić na jej powierzchnię. Nie można odpuszczać, trzeba cały czas przeć do przodu. Tym bardziej cenię sobie momenty, w których mogę pracować w zupełnie innym rytmie – jak wtedy, gdy tworzyłam muzykę do wystawy sztuki.

Masz na myśli projekt z Sylvią Ong? Opowiedz więcej o tej współpracy – zwłaszcza że, jak wspominałaś, to obrazy powstały po muzyce, a nie odwrotnie.

Malezyjska malarka Sylvia Ong zaprosiła mnie do współpracy przy jej autorskiej wystawie „The Light Between Us”. Chciała, żebym stworzyła sześć kompozycji do jej obrazów. To, co jest w tej historii dość nietypowe, to kolejność działań na osi czasu. Najpierw bowiem powstała muzyka, a potem inspirowane nią obrazy. Miałam dużą dowolność twórczą i ten proces był przyjemną odskocznią po zakończeniu prac nad albumem Daydreamer.

Jesteś kompozytorką, producentką, instrumentalistką, menedżerką – w ilu osobach musi dziś być jedna artystka, żeby przebić się ze swoją muzyką? Sam talent już chyba nie wystarcza?

Niestety nie. Dziś musisz być wszystkim dookoła, managerem, wizjonerem, specjalistą ds. social mediów, marketingu. Nie chcę się sprzedawać algorytmom – chcę, żeby to muzyka mówiła za mnie, ale nie mogę odwracać się od socjali. Jestem tam aktywna, bo inaczej po prostu mnie nie będzie. Ci, którzy zbudowali swoją wielkość przed erą social mediów, może mogą sobie pozwolić na ignorowanie ich zasięgów, na to, żeby w nich nie istnieć. Dla nowego pokolenia to jest po prostu niemożliwe.

To może cię fantastycznie nieść, ale z drugiej strony możesz w tym…utonąć. Dziś każdy może nagrywać, pokazywać coś. Każdy może nazwać się artystą.

To słowo jest wytarte, nadużywane, nie lubię go w swoim kontekście.

Co to znaczy?

Myślę, że na to miano trzeba sobie zapracować swego rodzaju jakością, szlachetnością tego, co się robi. Chodzi o pewien szacunek, który stopniowo budujesz sobie u odbiorcy, jeśli jesteś wierny swojej estetyce i pracujesz „jakościowo”.

Jesteś romantyczką totalną.

Jestem i staram się być. Choć czasami dosłownie okupuję to zdrowiem. Czasami muszę sobie zrobić detoks od bodźców, zwłaszcza od socjali. Łatwo tam wpaść w wir porównywania się. Codziennie ktoś wydaje jakiś album, można oszaleć od myślenia, zastanawiania się, czy na pewno jestem wystarczająco aktywna? Możesz przecież robić wielkie, wspaniałe rzeczy, ale jeśli one się nikomu nie „wyświetlą”, to koniec, tak jak w przypadku Jamesa Blake’a, który ma przecież ogromne zasięgi, a sprzedawał jakiś czas temu solową trasę i algorytmy go „zjadły”. Tego nie da się zrozumieć, to nieustannie ewoluuje, zmienia się. Bardzo trudno za tym nadążyć i to jest męczące. Wiesz, że w internecie najlepiej sprzedają się…zdjęcia twarzy? A kiedy jesteś muzykiem, czasami po prostu nie chcesz tak się „sprzedawać”!

…i dlatego na okładce płyty umieszczasz zdjęcie siebie od tyłu, w wysokim golfie (śmiech).

Jestem z tego zdjęcia bardzo zadowolona! To jest okładka płyty „Daydreamer”, takie zdjęcia lubię najbardziej, one pozostawiają jakąś przestrzeń dla wyobraźni… Ale wiem, że kiedy chcę przekazać coś bardzo ważnego, muszę się w mediach społecznościowych „ujawnić”, nie zawsze mogę chować się w swetrze…

Zatrzymajmy się na chwilę przy twoich albumach, „Solace” i „Daydreamer”. Pomiędzy tymi płytami jest jednocześnie gatunkowa spójność, ale też olbrzymi skok, jaki wykonałaś zarówno jako kompozytorka, jak i producentka. On jest bardzo…słyszalny.

Oczywiście! Przede wszystkim proces powstawania płyty jest bardzo skomplikowany. Kiedy kończyłam nagrywać „Solace”, miałam już wymyślony materiał na kolejną płytę. Nie chciałam, żeby za długo leżał w przysłowiowej szafie, ale jednocześnie wiedziałam już, co zrobiłam źle za pierwszym razem, wszystko chciałam ulepszyć, udoskonalić. Do tego czułam, że nie byłam do tego „skoku” przygotowana, że pewne rzeczy mnie przerastają.

Akademia nie przygotowuje chyba do praktycznego „wejścia” na muzyczny rynek..?

Niestety nie. Wiele osób się z tym zmaga, zwłaszcza po ukończeniu wokalistyki i innych bardziej „rozrywkowych” kierunków. Moja pierwsza płyta była dla mnie swoistym badaniem gruntu. Kolejna jest już zupełnie inna – to były inne doświadczenia i inny poziom świadomości.

Czy to prawda, że masz słabość do starych syntezatorów?

Mam, i to ogromną! Kupiłam sobie nawet taki analogowy sprzęt, syntezator Korg z lat 80-tych, nazywam go pieszczotliwie Korgusiem. Fascynują mnie możliwości, jaki daje, sama nauczyłam się z niego korzystać, on mnie bardzo inspiruje.

Analogowo wydałaś też swój album.

Tak! Spełniłam marzenie o wydaniu swojej muzyki na winylu. Jestem też bardzo zadowolona z jego oprawy wizualnej, która opiera się przede wszystkim na zdjęciach wykonanych przez niezwykle utalentowaną fotografkę Dorotę Szulc. Za tą sesją kryje się też fajna historia, bo zupełnie się nie znając, pojechałyśmy na tydzień do malowniczej szwedzkiej mieściny Loshult. Zostałam tam zaproszona przez gospodarza Raphaela Bartke na tygodniową rezydencję artystyczną. Rozkoszowałyśmy się więc urokami lokalnej przyrody i robiłyśmy zdjęcia. Wymarzona konfiguracja.

Tworzysz muzykę, do której się maluje obrazy, przy której się płacze, ale i medytuje. Czego ty szukasz w muzyce jako słuchaczka?

Emocji. Wierzę, że jeśli jest tworzona z serca, autentyczna, to ta wrażliwość przechodzi na słuchacza. Po prostu nie może być inaczej. Dla mnie źródłem tych emocji są przede wszystkim instrumenty – to one pozwalają wydobyć z siebie wszystko, co niewypowiedziane.

To który z nich – skrzypce czy fortepian – pozwala ci mówić najpełniej?

Patrząc na proporcje, zdecydowanie więcej w moim życiu było skrzypiec. Grałam na nich w sumie kilkanaście lat. Najpierw w Szkole Muzycznej w Kętrzynie, potem w Olsztynie. Już na studiach w Gdańsku zaczęłam intensywnie „eksplorować” pianino – ale to był w pewnym sensie powrót, bo to właśnie pianino było moim pierwszym w życiu instrumentem. Było w moim rodzinnym domu i tata uczył gry na nim mnie i moje rodzeństwo. W domu były też skrzypce, mandolina i inne instrumenty. Jak byłam mała, pasjami oglądałam w telewizyjnej „Dwójce” klasyczne koncerty, to był mój niedzielny rytuał. Orkiestra fascynowała mnie do tego stopnia, że sama poprosiłam rodziców o zapisanie mnie do szkoły muzycznej.

Ewenement! Zwykle to inicjatywa rodziców.

Tak, w większości przypadków. Ale to była moja decyzja i teraz … cóż, ponoszę jej konsekwencje.

Miałaś kiedyś wątpliwości, że to jest właściwa dla ciebie ścieżka?

Przed samymi egzaminami na studia na Akademii Muzycznej miałam potężny kryzys, bałam się, że nie jestem dość dobra technicznie. Na studia się dostałam, ale coś mi podpowiadało, że nie będę do końca życia skrzypaczką w orkiestrze.

Ufasz swojej intuicji?

Zawsze. To jest bardzo silny wewnętrzny imperatyw, wprowadza mnie w stan niepokoju, refleksji. Poczułam to wyraźnie na Akademii Muzycznej, wiedziałam, że muszę odbić z tej drogi, że ta klasyczna ścieżka nie jest do końca dla mnie. Moje marzenie o byciu muzykiem poniekąd się spełniało, zaczęłam nawet grać w orkiestrach…I mimo, że docelowo nie chciałam być w orkiestrze na stałe, to było super doświadczenie, bardzo trudna szkoła.

Czego się w niej nauczyłaś?

Czasu. W operze musisz nieustannie dostosowywać się do wokalistów, oni są „kosmicznymi”, bardzo odrębnymi bytami. Często ponoszą ich emocje, dlatego orkiestra musi być bardzo sprytna i reagować na to, co się z nimi dzieje. To uczy skupienia, szacunku dla ciszy, która jest „pomiędzy”. Warsztat operowy bardzo mi się później przydał.

Ale mimo wszystko, nie czułaś się dobrze w orkiestrze. Może po prostu jesteś urodzoną twórczynią, a nie odtwórczynią...?

Bycie wirtuozem skrzypiec czy fortepianu to pewien niedościgniony ideał, to budziło we mnie pewną frustrację - osiągnęłam w poziomie sprawności gry jakiś limit i to mnie nie satysfakcjonowało, nie miałam w sobie tej iskry, radości, która powinna towarzyszyć ci, gdy bierzesz instrument do ręki. Są w muzyce klasycznej pewne pola do kreacji, ale i tak musisz trzymać się jakiejś kanwy. W pewnym momencie poczułam, że jestem po prostu…nieszczęśliwa.

Kiedy zaczęłaś samodzielnie komponować? Od nauki gry na instrumencie do kompozycji – a więc do momentu, w którym zaczynasz „widzieć” muzykę w swoim wnętrzu - jest pewnie długa droga?

Nigdy nie uczyłam się kompozycji ani produkcji muzycznej, to są rzeczy, które w moim życiu wyniknęły z potrzeby i zwykłej ciekawości. Zaczęłam pisać swoją muzykę już na studiach - ćwicząc w salce na akademii siadałam w przerwach do pianina, które bardzo lubiłam. Zaczęłam wymyślać piosenki w przerwach od zajęć, dałam nawet ogłoszenie na jednej z grup dla muzyków z Trójmiasta i tak znalazłam pierwszy zespół. Przez jakiś czas spotykałam się z chłopakami na próbach, ale wtedy przytłoczyły mnie obowiązki na uczelni i chyba nie do końca to czułam. Zrezygnowałam.

Ale zrobiłaś pierwszy krok do „samodzielności”!

Tak, okazało się, że jest jakieś życie poza orkiestrą. Po studiach wróciłam do tego pomysłu. Tymczasem pracowałam w operze, a po godzinach „dłubałam” coś u siebie. Jednocześnie słuchałam ogromnych ilości muzyki, to mi ułatwiało proces tworzenia, otwierało w mózgu kolejne szufladki. Okazało się, że kompozycja i później – produkcja - to jest bardzo złożony, wieloetapowy proces. A ja jestem bardzo niecierpliwa i lubię szybkie efekty!

Masz obsesję doskonałości?

Rzeczywiście, mam, ale trochę ją już utemperowałam, staram się być dla siebie łagodniejsza niż kiedyś.

Byłaś dla siebie surowa?

Bywałam straszna, po prostu nie do zniesienia! Ale to przeszło, po wielu próbach, tutorialach, po miesiącach zapoznawania się ze sprzętem, a dodam, że ja jestem bardzo „nietechniczna”. Program do produkcji muzyki jest bardzo trudny, do wszystkiego musiałam dojść metodą prób i błędów. No i mój chłopak jest producentem, dużo mnie nauczył. Polubiłam ten proces, to jest dla mnie na swój sposób uzależniające i daje mi dużo satysfakcji.

Gdyby ktoś zapytał cię o to, kim dziś jesteś, co byś odpowiedziała?

To jest bardzo trudne pytanie, złożone. Ja się składam z wielu elementów, osobowości. Przede wszystkim jestem i czuję się muzykiem. Od zawsze grałam, słuchałam muzyki w domu, ona była i jest we mnie i to się nigdy nie zmieni. Po trosze jestem także…marzycielką. Gdybym nią nie była, gdybym nie była wystarczająco uparta, wiele rzeczy w moim życiu po prostu by się nie wydarzyło. No i na pewno jestem na swój sposób… pokręcona?

…?

Może niełatwo to dostrzec, ale mam w sobie dużo sprzeczności, one powodują wewnętrzne tarcia i konflikty. Dzięki temu ogólnie dzieje się u mnie dużo, ciągle mnie roznosi.

Umiesz odpoczywać?

Tak, przez 3 dni (śmiech). Potem zaczynam tęsknić za swoją pracownią, za komponowaniem i chętnie wracam do tego twórczego „kieratu”. Ale odpoczywania też się uczę!

YANA
(Joanna Bieńkowska)

Jest klasycznie wykształconą skrzypaczką, a także instrumentalistką i kompozytorką mieszkającą w Gdańsku. Z powodzeniem łączy klasyczne instrumenty z elektronicznymi teksturami. Na koncie ma dwa długogrające albumy - debiutancki, samodzielnie wydany „Solace” oraz „Daydreamer” wydany w 2024 roku w islandzkiej wytwórni OPIA Community, a także EP-kę „The Light Between Us”. YANA tworzy również muzykę do projektów wizualnych, takich jak wystawa obrazów malarki Sylvii Ong. W jej portfolio znajdują się także dwie ścieżki dźwiękowe do filmów krótkometrażowych. Obecnie koncertuje na polskich i europejskich scenach, promując swój najnowszy album „Daydreamer”.