Zatrzymajmy się na chwilę przy twoich albumach, „Solace”
i „Daydreamer”. Pomiędzy tymi płytami jest jednocześnie gatunkowa spójność, ale też olbrzymi skok,
jaki wykonałaś zarówno jako kompozytorka, jak i producentka. On jest bardzo…słyszalny.
Oczywiście! Przede wszystkim proces powstawania płyty jest bardzo skomplikowany. Kiedy
kończyłam nagrywać „Solace”, miałam już wymyślony materiał na kolejną płytę. Nie chciałam, żeby za
długo leżał w przysłowiowej szafie, ale jednocześnie wiedziałam już, co zrobiłam źle za pierwszym
razem, wszystko chciałam ulepszyć, udoskonalić. Do tego czułam, że nie byłam do tego „skoku”
przygotowana, że pewne rzeczy mnie przerastają.
Akademia nie
przygotowuje chyba do praktycznego „wejścia” na muzyczny rynek..?
Niestety
nie. Wiele osób się z tym zmaga, zwłaszcza po ukończeniu wokalistyki i innych bardziej
„rozrywkowych” kierunków. Moja pierwsza płyta była dla mnie swoistym badaniem gruntu. Kolejna jest
już zupełnie inna – to były inne doświadczenia i inny poziom świadomości.
Czy
to prawda, że masz słabość do starych syntezatorów?
Mam, i to
ogromną! Kupiłam sobie nawet taki analogowy sprzęt, syntezator Korg z lat 80-tych, nazywam go
pieszczotliwie Korgusiem. Fascynują mnie możliwości, jaki daje, sama nauczyłam się z niego
korzystać, on mnie bardzo inspiruje.
Analogowo wydałaś też swój
album.
Tak! Spełniłam marzenie o wydaniu swojej muzyki na winylu.
Jestem też bardzo zadowolona z jego oprawy wizualnej, która opiera się przede wszystkim na zdjęciach
wykonanych przez niezwykle utalentowaną fotografkę Dorotę Szulc. Za tą sesją kryje się też fajna
historia, bo zupełnie się nie znając, pojechałyśmy na tydzień do malowniczej szwedzkiej mieściny
Loshult. Zostałam tam zaproszona przez gospodarza Raphaela Bartke na tygodniową rezydencję
artystyczną. Rozkoszowałyśmy się więc urokami lokalnej przyrody i robiłyśmy zdjęcia. Wymarzona
konfiguracja.
Tworzysz muzykę, do której się maluje obrazy, przy
której się płacze, ale i medytuje. Czego ty szukasz w muzyce jako słuchaczka?
Emocji. Wierzę, że jeśli jest tworzona z serca, autentyczna, to ta wrażliwość przechodzi na
słuchacza. Po prostu nie może być inaczej. Dla mnie źródłem tych emocji są przede wszystkim
instrumenty – to one pozwalają wydobyć z siebie wszystko, co niewypowiedziane.
To
który z nich – skrzypce czy fortepian – pozwala ci mówić najpełniej?
Patrząc
na proporcje, zdecydowanie więcej w moim życiu było skrzypiec. Grałam na nich w sumie kilkanaście
lat. Najpierw w Szkole Muzycznej w Kętrzynie, potem w Olsztynie. Już na studiach w Gdańsku zaczęłam
intensywnie „eksplorować” pianino – ale to był w pewnym sensie powrót, bo to właśnie pianino było
moim pierwszym w życiu instrumentem. Było w moim rodzinnym domu i tata uczył gry na nim mnie i moje
rodzeństwo. W domu były też skrzypce, mandolina i inne instrumenty. Jak byłam mała, pasjami
oglądałam w telewizyjnej „Dwójce” klasyczne koncerty, to był mój niedzielny rytuał. Orkiestra
fascynowała mnie do tego stopnia, że sama poprosiłam rodziców o zapisanie mnie do szkoły muzycznej.
Ewenement! Zwykle to inicjatywa rodziców.
Tak,
w większości przypadków. Ale to była moja decyzja i teraz … cóż, ponoszę jej konsekwencje.
Miałaś kiedyś wątpliwości, że to jest właściwa dla ciebie ścieżka?
Przed samymi egzaminami na studia na Akademii Muzycznej miałam potężny kryzys, bałam się,
że nie jestem dość dobra technicznie. Na studia się dostałam, ale coś mi podpowiadało, że nie będę
do końca życia skrzypaczką w orkiestrze.
Ufasz swojej intuicji?
Zawsze. To jest bardzo silny wewnętrzny imperatyw, wprowadza mnie w stan niepokoju,
refleksji. Poczułam to wyraźnie na Akademii Muzycznej, wiedziałam, że muszę odbić z tej drogi, że ta
klasyczna ścieżka nie jest do końca dla mnie. Moje marzenie o byciu muzykiem poniekąd się spełniało,
zaczęłam nawet grać w orkiestrach…I mimo, że docelowo nie chciałam być w orkiestrze na stałe, to
było super doświadczenie, bardzo trudna szkoła.