Z zewnątrz to betonowy bunkier, w środku – ostatnia chëcz kaszubska. Aby ją odnaleźć, trzeba się trochę zgubić… i spotkać strażnika kaszubskiej duszy, który ożywia tę przeszłość na nowo.

Na cyplu Helskim, niedaleko Kopca Kaszubów, w pierwszym stanowisku 27 Baterii Artylerii Stałej mieści się ostatnia na Kaszubach chëcz kaszubska. - Można tu wejść? – pyta niemal każdy nim przekroczy próg Izby Regionalnej „Kaszebe w Helu”. - Zapraszam – odpowiada Marcin Muża, prezes stowarzyszenia Ziemi Kaszubsko Pomorskiej i głównodowodzący muzeum. - W naszej izbie można zobaczyć wyposażenie dawnej chëczy Kaszubskiej na przełomie XVIII/XIX wieku, stroje, hafty i instrumenty typowe dla naszego regionu – dodaje.

Drzwi do tradycji

W progu Izby Regionalnej wita blond-turystkę zapach uprzejmej wilgoci i gościnnej stęchlizny. - Gdyby to była prawdziwa chëcz kaszubska, proszę pani, pachniałaby dymem z wędzarni – uśmiecha się gospodarz, Marcin Muża. - Ech, prawdziwa chëcz kaszubska… – dodaje i oddala się w świat fantazji.

Sześć metrów szerokości, dwanaście metrów długości. Na środku drzwi. Połówkowe. Bo domy kaszubskie zawsze mają drzwi połówkowe. Jest część górna i część dolna. Oddzielnie otwiera się część dolna, oddzielnie górna. Nie obie razem. Na lewo od drzwi okno, na prawo też okno. Jedno piętro. Dach spadzisty. I ten zapach, zapach wędzonej ryby. Zapach wypełniający izbę od podłogi aż po sufit. Czuć go w każdym kącie, każdej chëczy. Bo każdy kaszub ma wędzarnie.

I każdy wstaje skoro świt, pędzi na kuter, łowi. Jeśli wstaje z łózka lewą nogą, to wraca do domu bez ryby, jeśli prawą, to z rybą. Szczęśliwiec, który wraca do chaty z pełną siecią, musi tę rybę jeszcze uwędzić. A że kaszubi nie lubią się prosić o pomoc, wędzą u siebie w domu. Potem, żeby pozbyć się dymu, otwiera się jedno okno i górną część drzwi połówkowych. I tak, dym swobodnie przez całą izbę przelatuje i wylatuje na ulicę. A jak już rybak rybę uwędzi, to białka (czyli kobieta), kładzie deskę na dolną połówkę drzwi, na deskę papier, na papier rybę i turyści mogą kupić pyszną, świeżą, ciepłą, wędzoną rybę.

Czasami na dolnej części drzwi czeka nie ryba, a… panna na wydaniu. Opiera taka sikoreczka głowę o piękną haftowaną kaszubskim wzorem poduszkę i wygląda, który kawaler jest najprzystojniejszy, i który ma budink (budynek), albo kuter, albo dëtczi (pieniądze) – a najlepiej wszystkie trzy. I w ten sposób wychodzi za mąż. A jak już wyjdzie, to dalej drzwi używa, ale już w innym celu. Wówczas drzwi stają się przestrogą dla chłopa. Bo każdy chłop wie, że jak zasiedzi się w karczmie i wypije za dużo, to nie zastanie otwartych całych drzwi do izby, a tylko część. Dolną cześć. - Wchodzi taki pijaczyna do chaty na czworakach, a kobieta już czeka po drugiej stronie z patelnią albo wałkiem. Dokładnie jak na tym kuflu – mówi Marcin podnosząc z pieca kuchennego litrową szklanice i pokazując blond-turystce wyrytą na nim parkę – nieco wstawiony chłop z flaszkę w ręku, a nad nim, czerwona z wściekłości, baba wymachuje czymś ciężkim. - Druga metoda na wstrzemięźliwość to odpowiednio dobrana zastawa stołowa. Jak ta szklanica. Przy każdym kolejnym łyku chłop patrzy na ten wzór, aż mu się pić odechciewa – dodaje z uśmiechem.

Dotknij, spróbuj, doświadcz

Tutaj eksponaty nie są ani przyklejone, ani zabezpieczane. - Nam zależy, żeby turyści mogli pokręcić sobie maszynką do mięsa, czy krajalnicą. Niczego nie bronimy – mówi Marcin odkładając kufel na piec kuchenny, tuż obok niebieskiego dzbana na świński smalec i żółtego na gęsi. - Kradzieży, od pukać, nie zauważyłem, ale szkody i owszem – dodaje.

Rok 2019, kuchnia. Pomieszczenie, wyjątkowo w tym roku, ogrodzone jest linką – z jednej strony przywiązaną do stołu, z drugiej do pieca. Wchodzi rodzina z dziećmi. Dziewczynka spokojna, chłopiec… półdiablę weneckie. Buja się, buja, na lince, ten hultaj, aż stół przewraca. Wydmuszki pobite, dynica (do ucierania tabaki) pobita, a pośladki łobuza… całe! - Nic nikomu się nie stało. Dynicy szkoda… Dwieście lat, porządna, z kamionki. Sześć części z niej zostało. Teraz jest sklejona, ale do ucierania tabaki już się nie nadaje. Glina może się odszczerbić, a byśmy nie chcieli, żeby jakiś turysta miał kawałek gliny w nosie – uśmiecha się kustosz Izby Regionalnej.

Najwięcej przygód jest z maglem. - Słuchaj, wsadź palce miedzy wałki do magla, ja będę kręcić – brat podpuszcza brata. Kręci, kręci, dalej kręci. Dźwięk rozchodzi się po całej izbie. - Stop! – nadbiega w ostatniej chwili Marcin. Bierze kawałek kija, wsadza do magla i demonstruje potęgę maszyny. W Izbie Regionalnej miejsc do wkładania palców nie brakuje. Maszynki, magle, krajalnice. Jest w czym wybierać. - Tu jest wszystko na chodzie. Jeśli ktoś, nie daj boże, zrobi sobie krzywdę. Odetnie palca, skręci palca, zmiażdży palca… to nie odpowiada rodzic, tylko my. I to nam się zarzuca, że eksponaty nie są odpowiednio zabezpieczone. Są ludzie, którzy chodzą po restauracjach, sami się oblewają gorącą wodą i żądają odszkodowania. Są takie ananasy! – tłumaczy z przestrogą Marcin przed przejściem do następnej części muzeum.

Sypialnia. Kaszubska komoda zastawiona bibelotami. Ceramika, porcelana, haft i oczywiście Jezusek. - Kaszubi są bardzo religijni, ale na wszelki wypadek dla diabła też palą z tyłu świeczkę – uśmiecha się szelmowsko Marcin. - Wiem, co mówię, 10 lat byłem ministrantem. Choć z wykształcenia jestem krawcem. Poduszki, stroje, meble… sam zrobiłem. Tę kołyskę też – dodaje. - I działa? – nie dowierza jedna z turystek i wkłada 7-miesięczne dziecko do środka. Kołyska się chwieje, Marcin drży. Po chwili okazuje się, że mebel działa bez zarzutu. - Oczywiście – odpowiada z dumą (i ulgą) Marcin.

Sala koncertowa. Na żelbetowej ścianie, wisi drewniana, ręcznie malowana tabliczka „Kaszëbsczé nótë”, czyli najpopularniejsza pieśń kaszubska, zwana też alfabetem kaszubskim. Uśmiechniętym turystom, tym, którzy nie narzekają, że sufit za nisko, że ciemno jak w…, że pachnie nie tak, Marcin odśpiewuje, po kolei, każdy obrazek. Spod tablicy łypią złowrogo diabelskie skrzypce, czyli instrument, który ma każda szanująca się kaszubska kapela. - Widzę, że zastanawia się pani skąd ta „diabelska nazwa”. Kto da się nabrać i smyczkiem pociągnie za druciane druty, tego uszy zabolą – parska ze śmiechu Marcin. - Legenda głosi, że panna, która odważy się pocałować diabła, w ciągu pół roku wyjdzie za mąż. Ale czy się której udało… Chyba nie, bo żadnego zaproszenia na ślub nie dostałem – dodaje z iskierką w oku.

Zakątek rybacki. Ostatnie „pomieszczenie”. Sieci, boje, wiadra, papierowe ryby i ogrom przedmiotów, których nazwy zna tylko ten, kto je przyniósł. Jest nawet specjalna machina do łapania mew (o demonstrację lepiej nie pytać). - Proszę spojrzeć, maszyna do szycia, mała, rybacka. Kaszubi wierzyli, że kobieta na kutrze to pech i marny połów. Więc sami musieli spodnie na morzu cerować – opowiada Marcin.

Ruska armata, czyli losy bunkra

- Dlaczego kaszubska chata mieści się w sowieckim bunkrze? – pyta blond-turystka. - To miejsce ma długą historię. Do 2005 roku był to teren wojskowy. Kawałek dalej, koło kutra, stał płot z szyldem: „Cywilom wstęp wzbroniony” – odpowiada gospodarz.

Bateria powstaje w 1957 roku jako część systemu baterii artylerii nadbrzeżnej. Władzom PRL-u marzy się wówczas silna linia obrony wybrzeża – budują schrony torpedowe, minowe, baterie przeciwlotnicze i przeciwdesantowe, budują też 27 Baterie Artylerii Stałej. Do jej głównych zadań należą: zwalczanie kutrów torpedowych nieprzyjaciela, zwalczanie środków desantowych nieprzyjaciela, wzmacnianie ognia przeciwlotniczego rejonu Helu i Gdyni. Szybko okazuje się jednak, że jej nadrzędną funkcją jest stać i się kurzyć. W 1974 baterię rozformowano, a ciężar obrony przerzucono na Wojska Lotnicza. Choć nie jest wykorzystywana, nadal stoi na terenie wojskowym, niedostępnym dla cywilów. W 2005 roku wojsko opuszcza Wybrzeże Helskie. Czas mija, bateria niszczeje.

Aż do 2014 roku. - Marcin, zobacz jaki fajny obiekt – mówi podchorąży, teraz już może podporucznik Marek Lazurek, przyjaciel z Wrocławia i członek Związku Strzeleckiego „Strzelec”. - Może byś się nim zajął? – dodaje. - Marek, to jest ruska armata, sowiecki produkt… chyba nie – odpowiada Marcin. Koniec końców, Marcin udaje się do burmistrza Helu, Mirosława Wądołowskiego. Za 3 dni dzwoni telefon. - Proszę przyjść podpisać dokumenty – obwieszcza głos w słuchawce. Marcin otrzymuje bunkier. Najpierw na trzy lata.

Przez pierwsze parę lat w bunkrze mieści się Muzeum Obrony Półwyspu Helskiego, czyli „Sala 1939”. Mundury, bandery, flagi. Marcin znosi do pierwszego stanowiska 27 baterii Artylerii Stałej wszystko, co związane z kampanią wrześniową. Wszystko, co dotyczy takich formacji jak: korpus obrony pogranicza, marynarka wojenna, żandarmeria wojskowa, łączność, centrala. Pomagają kumple. Na przełomie 2016/2017 zakłada grupę rekonstrukcyjną - Czwarty Batalion Korpusu Obrony Pogranicza Helu. W 2019 śmiercią naturalną grupa umiera. Helska młodzież po ukończeniu gimnazjum opuszcza Hel. Nie ma tu ani szkoły zawodowej, ani porządnego liceum, ani wyższych uczelniach. Żeby zachować bunkier Marcin musi wymyślić coś nowego.

I wymyśla. Co rusz jakiś odwiedzający gnębi go pytaniem: „Wszędzie, gdzie nie pójdę, trafiam na militaria. Wojsko tu, wojsko tam. Czy w Helu nie może, w końcu, powstać coś innego?”. Marcin, nieco podirytowany częstotliwością pytania, odpowiada w końcu: - Może. Szybko po tej deklaracji grupa rekonstrukcyjna przekształca się w Stowarzyszenie Przyjaciół Ziemi Kaszubsko Pomorskiej, a Muzeum Obrony Półwyspu Helskiego („Sala 1939”) w muzeum kultury kaszubskiej („Izbę Regionalną”). Nowy regulamin, statut, nazwa i członkowie. - Jeszcze mnie na prezesa wybrali. Myślałem, ze ktoś inny pałeczkę przejmie – kręci głową dyrektor. Stowarzyszenie liczy dwanaście osób. Wszyscy są Kaszubami. Co jakiś czas się spotykają, żeby pogadać o nowych pomysłach. Po kaszubsku.

Strażnik kaszubskiej duszy

Marcin nos poza Hel wystawia rzadko. Ma 30-parę lat. Jest Kaszubem z dziada pradziada. Cały jego ród wywodzi się z półwyspu Helskiego. Pierwsi z rodu pochodzą z Władysławowa (Kaszubi nazywają ten kawałek ziemi Szotland). Kolejne pokolenia przybliżają się coraz bardziej do Helu. Dwa pokolenia Kuźnica-Chałupy, potem Kuźnica, Jastarnia, i teraz Hel. Wszyscy pochowani są na cmentarzu Helskim. – Dziadkowie i pradziadkowie zwracali uwagę z kim się żenią. Nie była dopuszczana kobieta, która nie była z pochodzenia Kaszubką. Choć nie było aż tak jak w Jastarni – wspomina Marcin.

- W Jastarni, aż do początku lat 90., żeby zachować tradycję kaszubską, kuzyn wychodzi za kuzynkę. Szybko zaczynają rodzić się dzieci genetycznie upośledzone. Nie wiem, czy ksiądz się wziął za to, czy wyższe instytucję, ale ostatecznie musieli dopuścić obcych. To dopuszczali, ale Władysławowo, Puck… tylko odrobinę dalej. Dzisiaj Jastarnia jest tak samo wymieszana jak inne miasta Wybrzeża Helskiego. A czemu kuzyn z kuzynką? Majątek musiał być w rodzinie. Budink, kuter, kasa – tłumaczy.

Dziś Kaszubi dopuszczają obcych. Trochę. Jakiś czas temu Marcin poznaje dziewczynę. Włoszkę. A raczej Kaszubkę, która od 18-lat mieszka we Włoszech. Poznają się na Facebooku. - Przyjedź, przyjedź – prosi dziewczyna. - Nigdzie nie jadę. Do żadnych italiano-makarone! Ja jestem tu, i ja tu zostanę, i proszę mnie tu pochować – sprzeciwia się Marcin. Liczy, że ona zostawi obczyznę. - Lepiej trafić nie mogłem. Tradycje, dziadków i pradziadków podtrzymam, bo będę się żenił, jak Pan Bóg pozwoli, z Kaszubką. Tylko musi przyjechać – podkreśla.

Nawiedziny przeszłości

Marcin mówi, że spędza w muzeum 60% wolnego czasu i pewnie tak jest. Na Facebooku ma ledwo 20 znajomych, Instagrama nie ma, o Tik-Toka szkoda pytać. Telefon odbiera, ale rzadko. Większość eksponatów w Izbie Regionalnej to dary od ludzi. Inne Marcin sam robi lub wyszukuje na aukcjach. Historie, które snuje podczas oprowadzania, to spuścizna po przodkach. Inspirację do meblowania poszczególnych „pomieszczeń” czerpie ze starych zdjęć i opowieści. Co jakiś czas nawiedza żyjących jeszcze Kaszubów. Jeździ do Pucka, do Żukowa, do Jastarni i pyta o stare czasy. Czasem usłyszy zbawienne: „Pamiętam, kuchnia była mniej więcej taka, a przy piecu stało to (…)”. A czasem: „E tam, stare dzieje, idź Pan stąd”.

- I pan całe wakacje tu siedzi? Czasu nie szkoda? – pyta na odchodne blond-turystka. - „Ten kto nie szanuje i nie ceni swej przeszłości nie jest godzien szacunku teraźniejszości ani prawa do przyszłości”. Wie Pani, kto to powiedział? Marszałek Piłsudski. Kaszubi mają swoją wersję tych słów: „Kaszub, który by się zaparł swojego pochodzenia wpadłby w głąb Bałtyku bo ziemia kaszubska, by go nie nosiła” – tłumaczy Marcin.

Gościna w Izbie Regionalnej dobiega końca. - Proszę wrócić za rok! Może uda się stworzyć przynajmniej namiastkę chaty kaszubskiej z zagrodą. Wie Pani, kury, gęsi... Chociaż plastikowe! Żeby turysta, który wchodzi do muzeum, nie musiał sobie wyobrażać chaty kaszubskiej – macha na pożegnanie Marcin Muża. Blond-turystka oddala się. Po paru minutach nie jest pewna, czy wizyta, którą odbyła wydarzyła się naprawdę. Odwraca się za siebie. Patrzy. Patrzy uważnie. Patrzy z przymrużeniem oka. Jest. Bunkier stoi. - Warto się czasem zgubić – uśmiecha się w duchu i idzie dalej.