Dziś pozwolę sobie na pełną prywatę. Historia, którą zamierzam opowiedzieć, to swoisty miks absurdu i szorstkiej rzeczywistości. Wydarzenia te, choć irytujące, okazały się znakomitym materiałem na opowieść o miejscach, gdzie dramat codzienności spotyka się z groteską systemu.

Obudziłam się o czwartej nad ranem z bólem brzucha, który mógłby konkurować z wyładowaniami wulkanu. Wzięłam końską dawkę przeciwbólowego, bo przecież jestem człowiekiem czynu, nie jęków. Pomogło. Trochę. Ale ranek przyszedł szybko, a ból, jak zaproszony gość, rozgościł się na dobre. Życie jednak nie zna litości – trzeba było wstać, ogarnąć, udawać przed samą sobą, że to chwilowe. Nie było. Szybko przestałam grać twardzielkę. Decyzja: SOR. I tak zaczęła się moja odyseja w labiryncie polskiej służby zdrowia, pełna napięcia, absurdu i humoru na granicy groteski.

Pierwszy szpital przyjął mnie z podejrzeniem wyrostka. Brzmi poważnie? Owszem. Ale diagnozy brak, bo padła diagnostyka. W drugim szpitalu usłyszałam, że… nie mają SOR-u, jedynie nocną opiekę. Poprzednia placówka podała zły adres. Cudownie. W kolejnym budynku finalnie wita mnie chirurg. Miły, aż chce się wierzyć, że może być lepiej. Ale nie — tu z kolei na wyposażeniu brak USG. „Proponujemy tomografię komputerową” – mówi, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. Mija parę minut i nagle znajduję się w tubie. Czuję się jak bohaterka „Star Wars”, zaraz pewnie ktoś zaproponuje mi wejście w hiperprzestrzeń. Czekam na wyniki. Dają mi łóżko na sali segregacji. To miejsce, gdzie życie miesza się z absurdem w stopniu trudnym do ogarnięcia. Obok mnie kobieta kaszląca tak, że mam ochotę wołać egzorcystę. Za nią chłopak z gipsem, który rzuca spojrzenia mówiące „spadam stąd przy pierwszej okazji”, a dalej sześćdziesięciolatek na granicy upojenia i krwiopławu. Scena jak z „To właśnie miłość”, gdzie przeplatają się różne historie z życia kilku osób, tylko w polskiej wersji: bardziej szorstkiej, mniej romantycznej.

Nad ranem pojawia się chirurg: „obraz tomografii niczego nie pokazuje” – zaczyna spokojnie, ale zaraz wchodzi w rolę. „Ale wytniemy, co pani na to?” – oznajmia z entuzjazmem. Stoję na straży swojego zdrowego rozsądku. „A może jednak USG?” – pytam. Chirurg wzdycha, pewnie myśląc, że pacjenci to przekleństwo jego życia. Na innym oddziale robią badanie. Wynik? Nadal nic. Na dyżurze pojawia się inny lekarz i stwierdza, że absolutnie nie ma podstaw do operacji. Decyzja zapada: wypis, na którym widnieje: „pilne skierowanie do poradni ginekologii”. Wspaniale – myślę. Boli – czuję. W ruch idzie aplikacja Znanylekarz. Szybka rezerwacja wizyty, a ginekolog po zerknięciu na mnie i jednym badaniu patrzy z rozpaczą godną greckiej tragedii. „To przecież wyrostek!” – wykrzykuje z desperacją. Wracam więc tam, skąd przyszłam. Decyzja? Zabieg diagnostyczny. Brzmi… optymistycznie? „Może tak, może nie” – mówi mi moja świadomość, która w takich momentach staje się największym wrogiem.

I wtedy pojawia się głupi jaś. Ach, ten cudowny wynalazek współczesnej medycyny. Nagle wszystko przestaje być straszne, a ja czuję się tak, jakbym wybierała się do gdyńskiej Pokusy po ulubione pistacjowe ciastko. Operacyjna sala jest jak scena teatralna – wszędzie zielone stroje, błyszczące spojrzenia spod jednorazowych czepków. W głowie rozbrzmiewa Kazik: „Ja tu jeszcze wrócę…”. Dlaczego akurat ta piosenka? Tego nigdy się nie dowiem. Buch! Ciemność. A potem światło. Otwieram oczy, słyszę pierwsze słowa. „Wyrostek zapalony i wywalony”. Bingo! Cieszę się, że w końcu ktoś postawił na prostotę. Wychodzę ze szpitala bez wyrostka, ale z przeświadczeniem, że oto zakończyłam swoją osobistą epopeję w trzech aktach. Dramaturgia? Pełna. Happy end? Niewątpliwy. Polska służba zdrowia? Niezmiennie spektakularna w swoim chaosie.

W całym tym absurdzie i momentach, które ocierały się o czarną komedię, jedno staje się jasne: zdrowie naprawdę jest najważniejsze. To najbardziej pospolity z truizmów, ale gdy znikają z pola widzenia wszystkie inne problemy, zostaje właśnie ono – kruche, kapryśne, wymagające troski. I choć brzmi to jak frazes wyjęty z poradnika motywacyjnego, to jednak prawda, która staje się oczywista dopiero wtedy, gdy wszystko inne przestaje mieć znaczenie. Warto więc w tym przedświątecznym pośpiechu zatrzymać się na chwilę. Przemyśleć, czy w tej gonitwie za magią Świąt nie zapominamy o najważniejszym – o sobie. Więc w te Święta, między pieczeniem makowca a wieszaniem bombek, znajdźcie czas na odpoczynek. Bo gdy nadejdzie wieczór, gdy zasiądziecie z bliskimi przy stole, liczy się tylko jedno: byście mogli cieszyć się tą chwilą, w pełni obecni, zdrowi i zrelaksowani. Tego Wam życzę!