Profesor Magdalena Górska - Ponikowska

System naczyń połączonych

Karol Kacperski

Farmacja, gerontologia, kosmetologia, onkologia eksperymentalna, do tego własny biznes. Profesor Magdalena Górska - Ponikowska z Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego to żywy dowód na to, że do odważnych (i konsekwentnych) kobiet należy świat, a nieszablonowe myślenie i współdziałanie warte są w nauce więcej niż własne ambicje. Choć tych z pewnością nie brakuje ani jej, ani kierowanemu przez nią zespołowi – dzięki odkryciom gdańskich medyków przełom we wczesnym rozpoznawaniu choroby Parkinsona może nastąpić szybciej, niż się spodziewaliśmy.

Kilkanaście lat temu niektóre z moich koleżanek studiujących na tzw. technicznych uczelniach usłyszały od swoich wykładowców dziwne stwierdzenie. Podobno żartobliwie, ale jednak – zapytano je, czy przyszły na „trudne”, techniczne studia po to, żeby znaleźć sobie męża…

Na Gdańskim Uniwersytecie Medycznym (wcześniej Akademia Medyczna w Gdańsku (AMG) – przyp. red.) nigdy nie spotkała mnie taka sytuacja! Myślę, że to pytanie było, delikatnie mówiąc, bardzo nie na miejscu.

A jednak, zaledwie kilka lat temu, „żartowano” w ten sposób ze studentek. Tymczasem pani jest najmłodszą w Polsce profesorką, ma pani imponujący dorobek naukowy, prowadzi własną firmę. I jest pani kobietą, żoną, matką – czy może pani powiedzieć, że ta sfera życia nie ma absolutnie żadnego wpływu na pani karierę?

Nauka nie jest kobietą, nie jest też mężczyzną – nieważne, czy pracę wykonuję ja czy moi koledzy po fachu. Od dawna wiadomo, że płeć nie ma już na uczelni żadnego znaczenia. Ważna jest wiedza, doświadczenie, odwaga do podejmowania wyzwań i nieszablonowe myślenie. Poza tym GUMed bardzo dba o równouprawnienie. Mamy parytet na stanowiskach kierowniczych, jest na nich po równo kobiet i mężczyzn z różnymi tytułami naukowymi. Środowisko, w którym pracuję, jest bardzo przyjazne, z klasą, pomaga kobietom, które mają ambicje. Paradoksalnie o moją „kobiecość” w nauce często pytają osoby spoza „naszego” świata, często właśnie dziennikarze. „Jak pani to robi?” – pytają i koniecznie od razu chcą wiedzieć, jak organizuję sobie opiekę nad dzieckiem…

Cóż, ten wątek może nie jest najważniejszy w pracy naukowej jako takiej, a jednak istnieje…

Oczywiście, ale to pokazuje, że my, kobiety, jesteśmy w stanie efektywnie pracować mając rodzinę i małe dziecko – jak w moim przypadku. Życie po urodzeniu dziecka zmienia się, zmieniają się priorytety, gdy mamy rodzinę. Jednak zauważyłam, że wraz z ilością obowiązków znacznie lepiej wykorzystuję swój czas i działam bardziej zdecydowanie. Nauczyłam się też szanować ten czas, bo tak szczerze mówiąc, czasami sporo go marnujemy w ciągu dnia na zupełnie nieistotne sprawy. Nie bez znaczenia jest też wsparcie mojej najbliższej rodziny – męża, rodziców i rodzeństwa. Mama bardzo mi pomaga w opiece nad synkiem, podobnie siostra, w szczególności podczas sytuacji awaryjnych. Wiem, że nie każdy ma tyle szczęścia. Dlatego, jak to w życiu, nasz rozwój zależy również od warunków i wsparcia, jakie mamy.

W takim razie – jak to jest ze słynnym „szklanym sufitem” kobiet w medycynie? Mit czy rzeczywistość?

Cóż, nie do końca jest to mit. Statystycznie jest jednak więcej mężczyzn z najwyższymi tytułami naukowymi, więcej profesorów niż profesorek.

A jednak.

Na podstawie obserwacji uważam, że kobietom w medycynie i generalnie w nauce jest trudniej zdobyć kolejne stopnie i tytuły naukowe – często z uwagi na przejmowanie obowiązków domowych, związanych z opieką nad dzieckiem. To jest po prostu proza życia. Mam mnóstwo wspaniałych, ambitnych studentek i doktorantek, ale faktem jest, że kobiety statystycznie częściej poprzestają na doktoracie. Ścieżki awansu zawodowego naukowców wymagają zdobywania kolejnych stopni i tytułów. To natomiast wiąże się z intensywnymi pracami naukowymi. Potem, po habilitacji trzeba kierować zespołem. To jest naprawdę ogrom pracy. Dlatego niektóre z nas już po obronie doktoratu rezygnują z kariery naukowej na rzecz rodziny. Czasami bardzo nad tym boleję, to jest smutne, bo wiele kobiet ma ogromny potencjał, uwielbiają tę pracę. Chociaż coraz częściej zdarza się, że także mężczyźni rezygnują z pracy w Uczelni - wydaje mi się, że często z uwagi na wynagrodzenia, ale również, aby dzielić się obowiązkami domowymi.

Tak jest chyba w każdej pracy…

Prawdopodobnie tak. Ale nie w każdej pracy konieczny i ważny jest rozwój naukowy, który determinuje zdobycie awansu zawodowego. Praca na uczelni badawczej zazwyczaj nie opiera się tylko na „standardowym” 8-godzinnym czasie pracy. Tu potrzebne są ogromne pokłady zaangażowania i dyspozycyjność, w tej pracy ważne są badania, które wymagają różnego podejścia, to są projekty naukowe i pisanie publikacji. Wie pani, że ja właściwie myślę o projektach cały czas (śmiech)? Nawet sytuacje kryzysowe w życiu, np. gdy złamałam kość piętową i miałam bardzo skomplikowaną operację, przebijam na pozytywy. Napisałam ze swojej operacji i leczenia pracę typu case report. Odbieram maile, mam kontakt z doktorantami, bez względu na urlop czy święta. Projekty nie śpią, nie można czekać z pomysłem, trzeba działać od razu. Zdobyłam już tytuł profesora, ale przecież nie dla tytułów wykonuję swoją pracę. Mam jeszcze wiele do zrobienia.

Oprócz tego, jest pani po prostu człowiekiem.

Oczywiście, mam też swoje prywatne życie, też muszę posprzątać, ugotować coś na obiad, odebrać dziecko z przedszkola.

Jest jakaś uniwersalna recepta na sukces?

Nie ma. Mogę tylko powiedzieć, że oprócz wspomnianego już wsparcia i warunków życiowych ważne są: praca, cierpliwość i determinacja. Pamiętam, że ja od początku swojej przygody naukowej pracowałam bez wytchnienia, czasami byłam w laboratorium do rana, wychodziłam ostatnia, pisałam projekty i publikacje dosłownie w dzień i w nocy.

Jak długo można tak funkcjonować?

Kiedyś trzeba nieco zwolnić, to fakt. Teraz, oprócz bycia naukowczynią, jestem też mamą i żoną. A nie chcę być mamą przyklejoną do laptopa czy telefonu. Chcę mieć czas dla swojej rodziny, na zabawę z synkiem. Odbyłam w swoim życiu kilkanaście staży za granicą, mam na koncie wiele badań i publikacji. Miałam 33 lata, kiedy uzyskałam stopień doktora habilitowanego. Profesurę nadano mi w wieku 38 lat, ale to już była zupełnie inna bajka, gdyż z synkiem u boku.

Trudne zadanie dla świeżo upieczonej mamy, którą wtedy pani była…

Autoreferat do profesury pisałam znacznie dłużej niż do habilitacji, nie miałam już tyle wolnego czasu co wcześniej. Był to dla mnie i dla rodziny bardzo stresujący czas. Szczególnie tuż przed wysyłką autoreferatu mój stres bardzo odbijał się na synku – miał problemy ze snem, był drażliwy. Było mi z tym bardzo ciężko psychicznie. To wszystko dosłownie minęło z chwilą wysłania dokumentów do Rady Doskonałości Naukowej. Mam koleżanki, które mają liczne rodziny i doskonale ogarniają życie rodzinne. Ogromnie je podziwiam. Ale jeszcze raz podkreślam, że mężczyźni coraz częściej biorą urlopy tacierzyńskie i angażują się w życie rodzinne, pomagają w obowiązkach. To jest realne wsparcie, współdziałanie, to jest szalenie ważne dla każdego rodzica, bez względu na zawód, jaki wykonuje.

Ma pani bardzo rozległy dorobek naukowy. Farmacja, gerontologia, kosmetologia, onkologia eksperymentalna, do tego własny biznes. Czy to się w ogóle da ze sobą „ożenić”?

To, że jestem farmaceutką, bardzo mi pomaga. Ale już na etapie pracy magisterskiej wiedziałam, że będę chciała iść w stronę medycyny. Apteka, chemia, syntezy – to nie było dla mnie, wiedziałam, że chcę być po drugiej stronie, mieć substancję i eksperymentować z jej właściwościami biologicznymi, opracowywać nowe formulacje leków. Zrobiłam więc transfer na Wydział Lekarski, gdzie obroniłam doktorat, uzyskałam habilitację i nadano mi tytuł profesora. Obecnie jestem kierownikiem Katedry i Zakładu Chemii Medycznej na Wydziale Lekarskim. Przy tym, dzięki farmacji, miałam wiedzę od podstaw, jak coś zrobić, jak coś zbadać. Udało mi się więc połączyć te dziedziny. Po obronie pracy magisterskiej zajęłam się onkologią eksperymentalną, dużo dał mi udział w konferencjach i liczne staże na zagranicznych uczelniach.

To bardzo otwiera głowę.

Oczywiście, pojawiają się wtedy nowe pomysły, jest intensywna wymiana myśli. Inspiracja do działania przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie. Pracę magisterską wykonywałam na Uniwersytecie w Perugii w klinice onkologii, wiedziałam już, że to jest moja droga. W Polsce, dzięki współpracy z profesorem Michałem Woźniakiem z Katedry Chemii Medycznej ówczesnej AMG (obecnie GUMed) mogłam zacząć badania nad nowotworami kości. Przyglądałam się temu, jak na te nowotwory działają znane nam hormony, czyli estrogeny. Zauważyliśmy, że jeden z nich, 2-metoksyestradiol, działa przeciwnowotworowo!

To znaczy?

Generalnie estrogeny mogą przyczyniać się do rozwoju niektórych nowotworów. Okazało się jednak, że 2-metoksyestradiol działa inaczej, że wykazuje działanie przeciwnowotworowe. Na tych mechanizmach oparłam swoją pracę doktorską. Pojawiały się nieoczekiwane wyniki moich badań.

Jakie?

Okazało się, że ten szczególny typ estrogenu wykazuje wprawdzie działanie przeciwnowotworowe, ale jest też neurotoksyczny. I od razu zapaliła mi się lampka. Zaczęłam się zastanawiać, czy gdybyśmy zaczęli stale, systemowo podawać tę substancję, to możliwe, że pacjenci będą cierpieć na zaburzenia pamięci?... Wtedy moja ścieżka naukowa doprowadziła do profesora Jarosława Sławka, doskonałego neurologa. I pojawił się nam pewien link.

Zaczyna się robić ciekawie.

Czy wie pani, że pacjenci z chorobą Parkinsona rzadziej zapadają na nowotwory? Prawdopodobnie odpowiedzialny jest za to „nasz” 2-metoksyestradiol, który wprawdzie hamuje procesy nowotworowe, ale jednocześnie może prowadzić do uszkodzenia systemu nerwowego… Z kolei jak wykazaliśmy w naszych badaniach we współpracy z onkolog prof. Renatą Zauchą, pacjenci onkologiczni mają obniżony poziom tego hormonu we krwi. W ten sposób onkologię udało nam się połączyć z neurologią, zaczęliśmy w tak interdyscyplinarnym zespole wspólnie pracować nad projektem „Parkinson”.

Niezwykłe, jak udało się Pani połączyć te dwa naukowe fakty!

Tak, to się bardzo łączy, to ma sens. Odkryliśmy, że pacjenci onkologiczni mają obniżony poziom 2-metoksyestradiolu, powstała z tego świetna publikacja. Cały czas analizujemy materiał od pacjentów, bardzo interesuje nas etap diagnostyki, monitorowania choroby. Opracowaliśmy zero-jedynkowy system wykrywania biomarkerów choroby Parkinsona, jego wyniki są wprost proporcjonalne do poziomu tych konkretnych estrogenów i stresu oksydacyjnego. Myślimy, że nasze patenty związane z tą chorobą mogą w niedalekiej przyszłości pomóc w jej zdiagnozowaniu jeszcze zanim pojawią się wyraźne objawy ruchowe!

Czy ten test można przeprowadzić w dowolnym czasie u dowolnego pacjenta chorego na Parkinsona?

Opatentowaliśmy to, w dalszym ciągu udoskonalamy ten test, będziemy sprawdzać go na większej grupie badanych. Jeśli chodzi o samą chorobę i jej leczenie, to dziś możemy działać tylko objawowo. Nam zależy na tym, żeby wykryć chorobę w najwcześniejszym stadium i podać pacjentom taki lek, żeby nie rozwinęli objawów. Mamy już na to patent, ale jeśli uda nam się pogłębić badania, to będzie innowacja na skalę globalną, pomożemy wielu ludziom zatrzymać rozwój choroby!

Patent – wydaje się, że jego brak to ogromny problem polskiej nauki.

Jest pani bardzo zaangażowana w ideę patentu, bardzo ją pani promuje.

Absolutnie tak! Mamy na polskich uczelniach mnóstwo fenomenalnych naukowców, zespołów ludzi z ogromnym zapleczem intelektualnym i świeżymi, innowacyjnymi pomysłami, które trzeba u nas „zatrzymywać” i udoskonalać. Dosłownie kilka dni temu brałam udział w konferencji, na której byłam moderatorem sesji o tytule „Od pomysłu do patentu”. Oczywiście, starając się o patent, nie można działać samemu, w ogóle jeśli chodzi o naukę, niczego nie zrobimy w pojedynkę, to jest zawsze olbrzymi wysiłek zespołu i system naczyń połączonych. Mój zespół w ciągu 3 lat ma na koncie 5 zgłoszeń patentowych, m.in. w diagnozowaniu Parkinsona, leczeniu mastocytozy i czerniaka. Dzięki naszemu preparatowi do podawania na skórę zaobserwowaliśmy cofanie się wzrostu guza i owrzodzenia nowotworowego o 50% oraz przedłużenie życia myszy z owrzodzeniami nowotworowymi (model czerniaka).

Spektakularny efekt!

Dokładnie tak, spektakularny. Te badania prowadzę z zespołem prof. Ewy Iżyckiej-Świeszewskiej i prof. Tomasza Bączka. Mamy już gotową formulację na preparat w formie aerozolu błonotwórczego, pryskamy go na rany u pacjentów z zaawansowanymi nowotworami skóry, tkanek miękkich, u których nie można zastosować resekcji, chemio- czy radioterapii. Takiego produktu nie ma jeszcze na rynku, ale my, mam nadzieję, go wprowadzimy, głęboko w to wierzę. Są przecież pacjenci w fazie terminalnej, w domach opieki, w hospicjach, z owrzodzeniami nowotworowymi. Oni mają ogromnie obniżoną jakość życia, bo ich rany swędzą, bolą, nieprzyjemnie pachną. Obecnie rany te leczy się objawowo. Naszym celem jest konkretne działanie przeciwnowotworowe i przedłużenie życia, ale poprzez działanie intensywnie regenerujące i przeciwzapalne również poprawa jakości życia. To jest tak, że mamy pomysł, badania i potem chcemy to komercjalizować, bo wyniki badań nie powinny tylko ładnie wyglądać w dokumentacji.

Jak wygląda sama procedura zgłoszenia patentowego?

W dużym skrócie – jeśli mamy pomysły na coś, czego nie ma na rynku, nie publikujemy od razu wyniku, najpierw wypuszczamy zgłoszenie patentowe. Mamy w GUMed fenomenalną jednostkę, Centrum Transferu Technologii, ci ludzie są nieocenionym wsparciem w procedurach związanych z patentem, bez nich byłoby to dużo trudniejsze. A podkreślam, że nie każda uczelnia ma taki zespół! W przypadku naszych zgłoszeń to oni za każdym razem przeprowadzili nas przez całą procedurę. Sama nie miałabym na to czasu ani niezbędnej świadomości. Trzeba mieć pomysł, opisać go, przedłożyć odpowiednie badania. Centrum Transferu Technologii GUMed ocenia, czy to ma szanse. Potem działają już głównie sami z naszym merytorycznym wsparciem jako twórców.

Jest pani bardzo aktywna w mediach, także społecznościowych. Nietypowe dla ludzi ze świata nauki.

Ja po prostu promuję polską naukę, bo bardzo wierzę w jej potencjał, to jest moje życie i pasja. Lubimy zachwycać się przysłowiowymi amerykańskimi naukowcami, a ludzie w Polsce nie widzą, co się dzieje na naszym „podwórku”. Zresztą, uwielbiam dydaktykę i staram się edukować również poprzez mój profil, @profesormagdalena.

Mam wrażenie, że naukowcy niechętnie dzielą się informacjami z szerszą publicznością poza swoim gronem.

Może to jest jeden z powodów, dla którego ludzie tak niewiele wiedzą o tym, jak dużo udaje nam się w Polsce osiągnąć, w różnych dziedzinach nauki… Cóż, my generalnie słabo przyswajamy dobre informacje. Podam przykład – jakiś czas temu głośno było o publikacji, której autorzy stwierdzili, że lampy UV stosowane w salonach kosmetycznych do hybrydowego manicure powodują nowotwory skóry. Zrobił się z tego ogromny medialny szum.

Tak, też słyszałam o tych badaniach.

A czy wie pani, że wykonywano je na lampach solaryjnych i skórę naświetlano w ich czasie 20 minut?

Ale do manicure hybrydowego nie stosuje się przecież takich lamp! Nikt też nie trzyma w lampie dłoni przez 20 minut…

No właśnie! Co więcej, my wykazaliśmy, że jeśli przestrzega się ustalonego w procedurze zabiegu czasu 4 minut i naświetla się skórę lampami UV-led, takimi, jakich używa się w salonach, to nie umierają komórki skóry. Z profesor Wiolettą Barańską-Rybak i naszymi zespołami dowiedliśmy, że taki zabieg wykonany w czasie do 4 minut nie uszkadza komórek skóry. Jednak rekomendujemy nałożenie kremu fotoprotekcyjnego SPF przed mani- bądź pedicure hybrydowym. Badania te nie zostały jeszcze szerzej rozpowszechnione, ale mam nadzieję, że niedługo będą.

Odbiję piłeczkę i w takim razie podziękuję pani za to, że chcecie docierać z dobrymi wiadomościami do ludzi, używać „nietradycyjnych” dla waszej branży kanałów komunikacji. Mam nadzieję, że coraz więcej pani kolegów i koleżanek pójdzie w pani ślady.

Wie pani, z czego moim zdaniem właściwie wynika ten brak naukowców w popularnych mediach? My, Polacy, mamy wrodzoną skromność, ona często blokuje nas w mówieniu o własnych sukcesach.

To raczej tendencja do umniejszania swoich sukcesów. Może boimy się zazdrości..?

Znam wielu profesorów, znakomitych specjalistów światowej sławy, którzy poza uczelnią nie lubią mówić o swoim naukowym dorobku, może myślą, że nikogo to nie interesuje?.. Nie chcemy się chwalić, ale o badaniach i ich wynikach trzeba mówić głośno. Tym się trzeba chwalić! GUMed jest naprawdę jednym z najlepszych miejsc do pracy. W swojej karierze odwiedziłam już wiele polskich i zagranicznych ośrodków naukowych. Nasze środowisko prezentuje naprawdę wysoki poziom i jest bardzo wspierające. Od zawsze spotykam się tu życzliwością, każdy pomaga jak może. Może to dlatego, że w tej dziedzinie nauki, jaką się zajmuję, sami nie zrobimy nic?... Pracujemy w zespołach – i w zespole trzeba się wspierać. To jest w interesie wszystkich, żebyśmy my ze sobą kooperowali i szli z naszymi badaniami „wyżej”. Ja też staram się być dobra dla ludzi, wspierać swoich doktorantów i współpracowników w rozwoju i ich motywować.

Poza pracą na uczelni ma pani także swoją firmę kosmetyczną. Biznes, produkt, sprzedaż, marketing… Jak w tym wszystkim czuje się naukowczyni?

Firmę MGP Cosmetics założyliśmy z mężem. Produkcja kosmetyków to było moje marzenie. Od dawna wiedziałam, że mam wiedzę, jak produkować kosmetyki, ale też wiem, jak to zrobić, żeby one naprawdę działały na żywe komórki skóry. Naszą pierwszą serię Skin Science wypuściliśmy „na świat” równo z narodzinami synka! Firma od tego czasu bardzo się rozwinęła, spotkaliśmy się z ogromnym entuzjazmem środowiska medycznego i kosmetologicznego, ponieważ, jak się okazuje, na rynku mało jest dermokosmetyków naprawdę innowacyjnych, które rzeczywiście odmładzają. Mówię to z pełną odpowiedzialnością, gdyż laboratoryjnie udowodniliśmy właśnie takie ich działanie. Tak więc możemy redukować kliniczne objawy starzenia – redukować zmarszczki, poprawiać kontur, ale także stymulować wzrost włosów czy ograniczać siwienie.

Jak wygląda pani rola w tym biznesie?

Moją rolą jest opracowanie receptury formulacji produktu, surowce i sama produkcja, ale także pomysł na kosmetyk. A pomysłów mam sporo, nie mam tylko funduszy na realizację wszystkich (śmiech)! Zajmujemy się również produkcją na zlecenie dla innych marek czy dla osób, które marzą o swojej marce kosmetycznej czy suplementów diety. Zajmuję się sferą badawczą, mąż jest od spraw finansowo-księgowych oraz maszyn, gdyż jest inżynierem. Naszych czterech współpracowników zajmuje się obsługą klienta i marketingiem.

Państwa kosmetyki są już dostępne w dużych drogeriach. To jest ogromny sukces, nie jest to już tzw. „garażowa produkcja”.

Absolutnie. Zresztą, żaden kosmetyk na rynku nie może być produkowany w garażu. Produkty finalne przed wdrożeniem na rynek muszą przejść szereg badań. A wszystko kontroluje sanepid. Jak do tej pory spotykamy się z ogromnym entuzjazmem osób z branży beauty, dermatologicznej, medycyny estetycznej oraz opiekunów w drogeriach czy perfumeriach. Czasami sama nie wierzę, że prowadzimy rozmowy z tak dużymi graczami!

Trzymamy kciuki za ich efekt. Polski przemysł kosmetyczny potrzebuje drugiej Ireny Eris!

Pani Doktor Irena Eris ma rzeczywiście ogromne doświadczenie na tym polu, ja zaczęłam działalność komercyjną relatywnie niedawno. Moim celem nie jest podążanie za trendami, staram się je wyprzedzać i być po prostu profesor Magdaleną.

Na stronie internetowej firmy podkreślacie państwo, że kosmetyki mają działanie antystarzeniowe – czy jako naukowczyni „z ręką na sercu” może pani potwierdzić, że to hasło w przypadku kremu do twarzy ma jakikolwiek sens?

Z całą odpowiedzialnością powiem, że tak, kosmetyki naprawdę mogą działać przeciwstarzeniowo i odmładzająco. Cała moja droga naukowa i wiedza na pewno przekłada się na jakość moich kosmetyków. Wiem, jak przygotować formulację, żeby substancje aktywne penetrowały barierę warstwy rogowej naskórka, czyli tam, gdzie mogą naprawdę zadziałać. Nieustannie myślę nad tym, żeby substancje miały efekt synergistyczny, odmłodziły, zadziałały przeciwzapalnie, antynowotworowo. Do tej pory na rynku brakowało mi np. produktów przeciwstarzeniowych, które redukują zmarszczki i jednocześnie są odpowiednie dla osób np. z łojotokowym zapaleniem skóry. A ja wiem, jak połączyć te dwa działania, bo zawsze chciałam zrobić kosmetyk pielęgnacyjny, który będzie mógł być używany także przez osoby z dermatozami, alergiami i to mi się udało.

Doświadczenie i praca – tak jak pani wspomniała.

Dokładnie tak! Choć muszę przyznać, że z czasem mam więcej doświadczenia, ale też pokory i sceptycyzmu. Rozumiem teraz mojego profesora, kiedy dawniej przybiegałam do niego cała w euforii, a on spokojnie odpowiadał, że to jest zbyt „górnolotne”. Ja się wtedy obrażałam, byłam pewna, że to, co wymyślałam, jest co najmniej na Nobla (śmiech)! Dziś wiem, że mniej potrzebujemy w nauce euforii, a więcej racjonalnego podejścia.

Nauka, biznes, życie prywatne. W który żagiel chce pani wpuścić teraz najwięcej powietrza?

To jest ciężkie pytanie.

Wiem, wielu ludzi staje przed podobnym dylematem codziennie po przebudzeniu (śmiech).

Mam nadzieję, że nie będę musiała wybierać. Rodzina jest dla mnie najważniejsza, mam męża i synka. Nauka i biznes… Nasza firma bardzo prężnie się rozwija i to ogromnie motywuje do działania. Na uczelni mamy teraz wiele projektów aplikacyjnych, które mogą i powinny łączyć się z biznesem. Uczelnia, nauka, projekty, to jest moje życie, to jest to, co mnie w pracy zawodowej najbardziej ekscytuje. Tu jest tak dużo do zrobienia, mam tyle pomysłów, ciągle szukam inspiracji. To mnie nakręca do życia, do działania.

W takim razie życzę pani tego Nobla!

Dziękuję. Jeśli kiedyś go dostaniemy (śmiech), to na pewno nie tylko ja – to byłaby nagroda dla całego zespołu!