Małgorzata Oliwia Sobczak

Archetyp cienia

Lokacja: Atelier Katarzyny Konieczki,  Stylizacja: Katarzyna Konieczka, Makijaż: Kasia Kodroń

Karol Kacperski

Każdy z nas ma w sobie swój cień, swoje demony, jakąś mroczną naturę, lęki. W każdym człowieku jest jakiś brud. Żeby się go pozbyć, prędzej czy później trzeba się z tym skonfrontować – mówi Małgorzata Oliwia Sobczak, autorka powieści z bestsellerowej serii „Kolory zła”. Ekranizacja jej „Czerwieni” od maja bije rekordy popularności w polskich i zagranicznych rankingach Netflixa – w pierwszym tygodniu od premiery film osiągnął najlepszy w tym roku rezultat otwarcia w kategorii filmów nieanglojęzycznych, zaś książki z serii o prokuratorze Bilskim w ekspresowym tempie znikały z półek księgarń. Wspólnie z pisarką zastanawiamy się, na czym polega fenomen tworzonych przez nią historii. Tylko dla czytelników o mocnych nerwach!

Czy Małgorzata Oliwia Sobczak lubi życie?

Oj, lubi, i to bardzo! W szczególności teraz.

A czym „teraz” różni się od „dawniej”?

Od kiedy pamiętam, moja mama przystawała na wspólnych spacerach i wykrzykiwała : „świat jest piękny!”. To bardzo afirmatywna osoba, która od dziecka uczyła mnie i moją siostrę doceniania małych rzeczy. Zawsze wywoływała tym uśmiech na mojej twarzy, ale sama nie potrafiłam tego poczuć; tak jakbym patrzyła jej oczami, przez pryzmat stojącej przede mną „bohaterki”. Dopiero niedawno sama stałam się „bohaterką”, tworzącą swoją własną narrację. Przestałam bać się wielu rzeczy, zostałam mamą, co mocno mnie osadziło „tu i teraz”, spełniam się zawodowo. Właściwie z każdym dniem jest coraz lepiej.

Lubisz życie – a piszesz o śmierci. Dlaczego?

No właśnie… Pisanie kryminałów, podobnie, jak ich czytanie, to czysta neurobiologia. Ten typ literatury pobudza adrenalinę i układ nagrody. A do tego pełni różne funkcje terapeutyczne. Dzięki zetknięciu z mrokiem przede wszystkim oswajamy lęki.

A nie je pogłębiamy…?

Jung skonstruował pewne pojęcie, które nazwał „archetypem cienia”. Polega to na tym, że każdy z nas ma w sobie swój cień, swoje demony, jakąś mroczną naturę, lęki. W każdym człowieku jest jakiś brud. Żeby się go pozbyć, prędzej czy później trzeba się z tym skonfrontować.

Ciężko konfrontować się z własnymi lękami.

To dlatego, że one nie mają formy. Łatwiej jest walczyć ze strachem, bo on ukierunkowany jest zawsze na coś oczywistego – określonego człowieka, jakiś przedmiot, pewną sytuację. Lęk to zupełnie co innego, całkowicie abstrakcyjnego. Nadawanie mu kształtów, nazywanie go, wizualizowanie w formie obrazów malarskich lub literackich dają możliwość, by stanąć naprzeciwko konkretnego problemu. Ja na przykład napisałam swój pierwszy kryminał, będąc w ciąży.

Dlaczego zdecydowałaś się na uprawianie właśnie tego rodzaju literatury? I to wtedy, w takim momencie życia?

Często się nad tym zastanawiałam i wydaje mi się, że potrafię dokładnie wskazać moment, w którym narodziło się to moje zafrapowanie mrokiem. Gdy miałam 9 lat w mojej rodzinie doszło do morderstwa. Konkubent mojej cioci zabił ją i jej córkę. Utopił je w wannie. Potem, dokładnie w tym samy roku, w dramatycznym wypadku samochodowym zginęła moja ukochana kuzynka, Asia.

Dużo trudnych emocji jak na jeden rok, i to dla dziewięciolatki.

Pamiętam bardzo dokładnie, że było to po weselu mojego kuzyna. Cała rodzina spała u mojej babci, w starym żuławskim domu. Policja przekazała te straszliwe wieści, a całą radosną atmosferę poprzedniego dnia zastąpiła rozpacz. Jakby tego było mało, po kilku miesiącach w łazience zaczadziła się córka przyjaciółki mojej mamy. Tamten czas był dla mnie serią opowieści o śmierci i stracie. Bacznie obserwowałam i nasiąkałam tym, jak ludziom po stracie bliskich załamują się życia, jak raptownie zmieniają się koleje ich losów. Oczywiście byłam dzieckiem i nie potrafiłam objąć wszystkich tych emocji rozumem ani wykazać dorosłej empatii, ale podskórnie czułam, jak świat dzieli się na rozdziały „przed” i „po” dramacie. No i po raz pierwszy obejrzałam wtedy „Miasteczko Twin Peaks”.

Serial w ciekawym klimacie. I chyba adekwatnym do twoich ówczesnych doświadczeń…

Gdy weszłam do pokoju telewizyjnego, na ekranie emitowano akurat scenę, w której Laurę Palmer wyciągnięto z wody. Owinięta była folią. Miała niebieskie usta i bladą twarz. Nie żyła, ale wyglądała przejmująco pięknie. Zupełnie tak samo jak moja kuzynka Asia w trumnie. Zrozumiałam po jakimś czasie, że żuławski dom babci zamienił się w taką twinpeaksową czarną chatę. Wcześniej był to dom szczęścia, spędzaliśmy tam z rodziną wiele dni, bawiliśmy się, zasiadaliśmy przy wspólnym stole. Ale po śmierci kuzynki ten dom przeszedł przemianę, wypełnił się rozpaczą. Z zegarmistrzowską precyzją potrafię odtworzyć w głowie obrazy z tamtego dnia. Te fragmenty rzeczywistości silnie zapisały się w moim mózgu. Teraz myślę, że to wtedy narodziła się u mnie inklinacja do analizowania mrocznej problematyki, przyglądania się śmierci, stracie, temu, co zostaje, gdy odchodzi ktoś bliski. W mojej „Czerwieni” można znaleźć sporo emocjonalnych odniesień to tych doświadczeń.

Skąd zaczerpnęłaś inspirację do napisania „Czerwieni”?

Z notatki prasowej o niewyjaśnionym morderstwie sprzed lat. Był w latach 90-tych taki casus, zwany „sprawą Kuśnierza”.

Kuśnierz – już się boję.

I słusznie, bo to była absolutnie makabryczna historia. Studentka z Krakowa zniknęła, po miesiącach poszukiwań odnaleziono w Wiśle jej skórę, starannie spreparowaną i zszytą w coś na kształt płaszcza, który zaplątał się w mechanizmy pchacza. Po prawie 20-tu latach od umorzenia śledztwa wznowiono ją, pojawiły się kolejne tropy. I w końcu odnaleziono sprawcę. To był mężczyzna, który pracował wcześniej w instytucie zoologicznym, ściągał skórę ze zwierząt, więc doskonale znał się „na rzeczy”. Potem okazało się, że przez wszystkie lata chodził na grób swojej ofiary, przynosił kwiaty… I śledczy w końcu połączyli kropki, choć wyrok, który zapadł na podstawie śledztwa poszlakowego, wciąż jest podważany.

Nie do wiary, historia prawdziwie filmowa, a jednak – życie. Kompletny obłęd.

Dla mnie to był trigger, zapalnik. Czytałam sporo na temat tej historii i w mojej głowie szybko ukonstytuowała się struktura powieści: wiedziałam, że będą dwie linie czasowe, podobnie jak w sprawie „Kuśnierza”. Dawna zbrodnia i to, co dzieje się teraz. Powielam tę strukturę we wszystkich swoich książkach kryminalnych.

Co robiłaś, zanim zaczęłaś pisać?

Prowadziłam firmę infobrokerską i zajmowałam się researchem. To doświadczenie okazało się bardzo przydatne w pracy pisarza. Potrafię niezwykle sprawnie wyszukiwać informacje, nie boję się żadnej dziedziny wiedzy, a do tego mam w sobie akademicki zapał. Research przeprowadzam przy opracowywaniu konspektu książki, jak i paralelnie do pisania fabuły.

Opowiedz, jak wygląda praca nad taka książką? Jak przygotowujesz się do pisania? Studiujesz tajemnice ludzkiej psychiki, neurobiologię?

Każdorazowo wygląda to zupełnie inaczej. Pomysły przychodzą do mnie same, w różnych dziwnych okolicznościach. Inspiracja do napisania „Czerwieni” wzięła się z lektury notatki prasowej. „Czerń” zaczęłam pisać po wizycie… w pralni, na Kaszubach.

…?

Poszłam kiedyś do pralni, dzień przed Bożym Ciałem. A w tej pralni wszędzie wisiały święte obrazy! Przychodzi pan z obsługi, mówi do mnie zupełnie poważnie: wesołych świąt! To było na maksa abstrakcyjne. Wyszłam stamtąd i od razu pomyślałam sobie, że chcę napisać książkę o małym, sennym miasteczku na Kaszubach, gdzie wszyscy mają swoje tajemnice. Zaczęłam studiować kulturę kaszubską, czytałam o wierzeniach i podaniach ludowych. Wiesz, że jeszcze do niedawna Kaszubi kultywowali wiarę w łopiego?

A cóż to takiego?

Łopi to upiór, w którego osoba może przeistoczyć się po śmierci. Dlatego do trumien często wkładano cegły, kamienie i stare cholewy, ubierano zmarłego w sweter, zawiązywano też sporo węzełków, by upiór nie mógł tak łatwo wstać z grobu. Dopuszczano się też dekapitacji.

Zwłokom naprawdę odcinano głowę…?

Tak, i wkładano ją między nogi zmarłego. I ten motyw zainspirował mnie na tyle mocno, że przemyciłam go do modus operandi grasującego w Kartuzach sprawcy, którego opisałam na kartach „Czerni”.

Kaszubskie Twin Peaks!

Dokładnie! Od początku chciałam, by to moje fabularne miasteczko było takie trochę zamerykanizowane; chciałam nadać mu rodowód wyciągnięty z kultowych zachodnich filmów kryminalnych, na których się wychowałam. Stąd w „Czerni” czytelnik odnajdzie różne podobieństwa do „Miasteczka Twin Peaks”, przykładowo bar z panoramicznym oknem, podłogą w szachownicę, wysokimi hokerami i lożami z kanapami obitymi czerwoną skórą. Zresztą prokurator Bilski pełni trochę taką rolę agenta Dale’a Coopera– jest kimś z zewnątrz, a zatem by rozwikłać zagadkę zbrodni musi najpierw poznać prawa, jakimi rządzi się lokalna społeczność. Jak widzisz, te pomysły przychodzą do mnie same, zupełnie naturalnie, nie szukam ich na siłę. Czasami następuje to zupełnie znienacka, wysyłam wtedy do siebie smsy, żeby mi te inspiracje nie pouciekały.

Też to robię!

O, widzisz! Czyli jest nas więcej (śmiech). Nigdy nie wiadomo, kiedy pojawi się ten symptomatyczny bodziec uruchamiający opowieść.

Masz kontakt ze specjalistami, którzy pomagają ci podczas pisania w kwestiach merytorycznych?

Teraz już tak. Na początku wszystkich informacji poszukiwałam sama. Potem pojawili się pierwsi konsultanci, przykładowo informatyk, z którym konsultowałam kwestię działania aplikacji internetowej przemyconej do fabuły mojego „Szelestu”. W tym kontekście zainspirowała mnie opowieść o istniejącej aplikacji wskazującej użytkownikom różne miejsca, czasami ciekawe, czasami makabryczne. W Detroit uczestnicy gry z aplikacją znaleźli nad rzeką walizkę z poćwiartowanym ciałem człowieka i to ta historia stała się zapalnikiem dla mojego umysłu. 2 lata temu poznałam Jacka Winklera, znakomitego technika kryminalistyki i biegłego sądowego, z którym pozostaję w ciągłym kontakcie. To Jacek zaprosił mnie przykładowo na sekcję zwłok, w której uczestniczyli studenci kryminalistyki.

I jak to zniosłaś? Ciekawe, co z tej ekscytacji zostało po 30 minutach sekcji..?

Przyznaję, że niewiele. Sekcję prowadziła Dorota Pieśniak, lekarka medycyny sądowej, z którą współpracowałam podczas pisania „Żółci”. Dorota zachęciła nas, żeby stanąć możliwie jak najbliżej, no i co? Sobczak pewnie poszła na pierwszy ogień. Stanęłam metr od denata, od otwartej ludzkiej głowy, z której zwisał sobie płat skóry.

Widzę scenę z Hannibalem Lecterem, w „Czerwonym smoku”…

Tak, też myślałam o tej scenie. Na początku miałam bardzo rzeczowe podejście. Ale kiedy lekarka medycyny sądowej zaczęła mówić o zmarłym, przedstawiać, kim był i w jakich okolicznościach stracił życie, nie potrafiłam już patrzeć na jego ciało jak na przedmiot. Moja empatia wzięła górę, a przecież podczas pisania książek rozdziały sekcyjne opracowuję bardzo metodycznie, surowo. Staram się być śledczym, tworzącym na podstawie dostarczonych informacji różne scenariusze. Ale moje ciało wiedziało swoje i zaczęło wariować.

Zemdlałaś?

Prawie, i to kilkukrotnie. Zwiotczały mi nogi, byłam bliska odcięcia. Robiłam sobie przerwy, piłam wodę, wracałam z powrotem. Stanęłam sobie nieco dalej, ale kiedy doszło do otwarcia brzucha, wymiękłam na całego.

Nie próbowałaś później ponownie?

Nie, już nigdy nie odważyłabym się wziąć udziału w takiej sytuacji. To było ekstremalne przeżycie, wyostrzające wszystkie zmysły. Co ciekawe, podczas sekcji doszedł mnie dziwny, intensywny szum. Próbowałam namierzyć jego źródło, ale kompletnie nie wiedziałam, co się dzieje. Dopiero po kilku minutach zrozumiałam, że to był po prostu deszcz. Ogromne krople deszczu uderzające w sufitowe okno. Przemyciłam to doświadczenie do „Szumu” - drugiej części mojej serii kryminalnej „Granice ryzyka”.

Jakie cechy twojego charakteru szczególnie wpływają na to, w jaki sposób formułujesz myśli w swoich powieściach?

A wiesz, że analizowałam tę kwestię przy okazji pisania „Żółci”? Tam jest postać rzeźbiarki, która ma dar widzenia ludzkiej aury. Do stworzenia tej bohaterki zainspirowała mnie Kasia Jagoszewska, artystka ze Szczecinka. Gdy ją poznałam, od razu poczułam ciepło w brzuchu, takie symptomatyczne swędzenie.

Jak zakochanie!

Dokładnie tak! Wiedziałam, że oto zaczyna się dla mnie nowa opowieść. Okazało się, że Kasia jest synestetką.

Co to właściwie jest synestezja?

W dużym skrócie to zdolność do odbierania jednego bodźca wieloma zmysłami. Przykładowo widzenia kolorów dźwięków, czy słyszenia lub smakowania liter. Tak, jakbyś czuła przedmioty na wiele różnych sposobów.

Moja babcia to miała…! Zawsze opowiadała mi o głosach ulubionych piosenkarzy, opisując je kolorami, fakturami. Irena Santor śpiewa ponoć w kolorze srebrnym, jedwabiście. Julio Iglesias – brązowo i aksamitnie.

Ale czad! Synestetka! Miał to Mozart, Jimi Hendrix, Vladimir Nabokov, choć każdy na swój sposób. A Kasia Jagoszewska widzi wokół człowieka barwną aurę.

Dotyczy to tych, kogo dobrze znamy, czy też aurę można dostrzec u każdej osoby?

U każdej. Czasami się z tym darem rodzimy, czasami to przychodzi później. Zaczęłam się w to wgłębiać i doszłam do wniosku, że mam w sobie jakieś ślady synestezji. Ja bardzo często wizualizuję sobie różne bodźce. Pisząc książki, słucham muzyki, bo ona pobudza w mojej głowie obrazy.

Jakiej?

Najczęściej filmowej. Uwielbiam Johana Johanssona, Maxa Richtera. Moją książkę „Ona i dom, który tańczy” pisałam przy muzyce Marka Iwaszkiewicza. To wciąż zbyt mało znany polski kompozytor, a jest naprawdę niesamowity! Jego utwory były genialnym tłem dla snucia opowieści w klimacie Żuław, płaskiego podmokłego terenu, z dziwną energią, pełnego duchów przeszłości. Ale nie tylko muzyka tak na mnie działa. Czasami wystarczą słowa, podmuch wiatru, przenikające przez konary drzew światło, a ja od razu wchodzę w swój świat, mam swoiste „odcięcie”. I myślę, że to międzyzmysłowe postrzeganie rzeczywistości jest pomocne w pracy twórczej. Paradoksalnie pomocny jest ten mój neuroatypowy mózg, który odpowiada za różne moje zaburzenia – fobię społeczną, czy selektywne zaburzenie odżywiania, które sprawia, że unikam próbowania wielu potraw i produktów spożywczych. I co zabawne, to unikanie też w pewnym znaczeniu związane jest z synestezją – wyobrażenie, które mam na temat cebuli, śledzia w occie czy świeżego pomidora uruchamia pewne procesy w moim płacie ciemieniowym i sam widok tych produktów prowokuje u mnie wrażenia smakowe, czucie tej specyficznej, odrzucającej mnie faktury pod zębami. Wyczuwanie energii ludzi, przedmiotów i miejsc to jeszcze inna bajka. Ale dzięki leczeniu fobii społecznej pozbyłam się lęków przed tą osobliwą umiejętnością.

Czym jest fobia społeczna?

To jest rodzaj zaburzenia, które może mieć różne podłoże. Myślę, że akurat u mnie ma tło neurobiologiczne, bo lęki społeczne odczuwałam, od kiedy tylko pamiętam. To sprawiło, że niejako pogodziłam się z tym ciągłym niepokojem, z ciągłym dystresem psychicznym i objawami somatycznymi towarzyszącymi mi za każdym razem, gdy wychodziłam do ludzi. Przez większość mojego życia myślałam, że tak po prostu ma być, że nie da się skorygować tej mojej wycieńczającej „wstydliwości”. Nic bardziej mylnego! Dlatego poruszyłam kwestię neuroatypowości w mojej „Żółci”, przypisując jednej z głównych bohaterek również fobię społeczną. Chciałam pokazać moim czytelnikom, że piętnowanie i kategoryzowanie innych, poprzez sprowadzanie ich do jednej cechy ich osobowości, to błędne i krzywdzące myślenie. Ja sama zawsze czułam się inna, miałam świadomość, tego, że funkcjonuję inaczej, a przez to bałam się oceny innych, truchlałam na myśl o kompromitacji, zdemaskowaniu moich słabości. Więc zakładałam różne maski, mylnie brane za pewność siebie czy poczucie wyższości. Kiedy zaczęłam pracować nad „Żółcią” i wgłębiać się w ten temat, sprawiło mi to autentyczną ulgę. To był ważny element mojej pracy nad samoakceptacją.

Praca nad książką pozwoliła ci dojść do prawdy o sobie.

Zdecydowanie tak. Definiowanie, nazywanie zjawisk pozwala je obłaskawiać.

Wspomniałaś też o tym, że wyczuwasz energię przedmiotów i miejsc.

Stare przedmioty, wiekowe domy zawsze opowiadają mi jakieś historie. Lubię przykładowo chodzić po muzeach archeologicznych i oglądać pierścienie. Gdy na nie patrzę, mgliście wizualizuję sobie twarze osób, do których należały, przede wszystkim ich kolor włosów. A skupienie przywodzi dalsze szczegóły. Nie wiem, na ile pokrywa się to z prawdą. Raczej to kwestia mojej rozbudowanej wyobraźni. Ale przykładowo kilka lat temu moja siostrzenica dostała pracę w sklepie ezoterycznym, miała tam małą kwaterę do spania. Stanęłam przed drzwiami tego pokoiku na strychu i wiedziałam, że nie chcę tam wchodzić. Wszystkie włosy stanęły mi wtedy na rękach, zupełnie ot tak. Potem okazało się, że na tym strychu 2 lata wcześniej powiesił się jakiś człowiek. Podobnie było w domu u mojej babci, gdzie na tym żuławskim pustkowiu wielokrotnie słyszałam odgłos rąbania drewna. Opowiedziałam o tym mojej mamie i okazało się, że ona też to słyszała przez całe dzieciństwo. Dowiedziałyśmy się później, że dziadek mojej mamy nie mógł spać i całe noce rąbał drwa. Zawsze spał na stole, nigdy w łóżku. I oczywiście umarł w tym domu, po kilkudniowej agonii. Nie wiem, jak dokładnie zdefiniować to całe wyczuwanie energii. Doświadczasz po prostu więcej niż widzisz.

Rówieśnicy nie śmiali się z ciebie?

Nigdy nie doświadczyłam żadnego dręczenia. Raczej sama siebie dręczyłam, wmawiając sobie, że jestem dziwakiem. Zawsze byłam lubiana, ale też nie z każdym dzieliłam się tym, co mnie boli i czego się lękam. Pięknie się kamuflowałam. Mocnym makijażem, wyprostowaną postawą, perfekcyjnie dobranym strojem, osiągnięciami w nauce. Nigdy niczego nie zawaliłam, dążyłam do perfekcji, choć wciąż wydawało mi się, że to mało. Że jestem niewystarczająca. Wiele pracy wykonałam nad sobą, by zmienić to przekonanie.

Czy po napisaniu książki potrzebujesz jakiegoś czasu na regenerację? Przeżywasz to, co piszesz?

Nie. Zupełnie nie. Z jednej strony jestem bardzo emocjonalna, potrafię wyzwalać w sobie coś mrocznego, wchodzić w skórę każdej opisywanej postaci. Ale kiedy kończę pisać, szybko zamykam ten świat. Nie myślę o tym, co jest złe. Skupiam się na tym, jak dużo otacza mnie miłości, jakie mam piękne, czyste i wspaniałe życie, w którym wszystko jest poukładane. W tym moim umysłowym chaosie jest jakiś kojący porządek. Mam wypracowane mechanizmy obronne przed uczuciem zagubienia, irracjonalnego strachu – stosuję je od lat.

Twoja powierzchowność mówi coś zupełnie innego.

Zawsze tak było. Mam swoje lęki, ale zakładam maskę z czerwonej szminki i idę dalej. Mam w sobie dwie różne osoby.

Ciekawe, jaką masz aurę?

Podobno pomarańczową, z elementami czerwieni. Ale mam w sobie też brąz, czyli jakiś rodzaj uziemienia. Pomimo mojej żywiołowości, kobiecości i ekspresyjności potrafię być do bólu racjonalna. Podobno mam też w sobie różne struktury. Jakby wiele osób mieszkało w jednym ciele. Przynajmniej tak widzi to Kasia Jagoszewska. Składam się z licznych multiplikacji.

Na jednej z platform streamingowych furorę robi właśnie ekranizacja „Czerwieni”. To obecnie jedna z najpopularniejszych polskich produkcji wśród widzów poza Polską, a cała seria „Kolory zła” błyskawicznie zniknęła z półek księgarń po premierze ekranizacji.

Istne szaleństwo! Gdy dostałam do przeczytania scenariusz, musiałam oswoić się ze zmianami fabularnymi, których dokonali realizatorzy. Na początku byłam nimi zaskoczona, ale wiedziałam, że książka jest wielowymiarowa, nie jest to prosta, linearna opowieść. Miałam świadomość tego, że kino rządzi się innymi prawami niż literatura, co pozwoliło zaakceptować mi tę nową, filmową formę „Czerwieni”. Postanowiłam, że pozwolę moim bohaterom ewoluować, i zaufam firmie producenckiej Aurum. Przyznaję, że prawdziwą dumę poczułam, kiedy dowiedziałam się, kto zagra w filmie.

Jak zareagowałaś na casting do roli Leopolda Bilskiego? Tak go sobie wyobrażałaś?

Na początku pomyślałam, że Jakub Gierszał wizualnie nie pasuje do roli Bilskiego, który jest postawnym, ciemnowłosym mężczyzną z brązowymi oczami. Z drugiej strony ja od dawna uwielbiam tego aktora, który jest zupełnie „niepolski”, ma w sobie to coś elektryzującego, zarówno charyzmę, jak i eteryczność. Więc kiedy usłyszałam, że Kuba zagra Bilskiego, poczułam, że to tak samo niespodziewane, jak … nobilitujące!

Byłaś obecna na planie „Czerwieni”?

„Zaliczyłam” 2 dni zdjęciowe. Kręciliśmy w B90, w którym rozgrywa się spora część filmu. Tam poznałam Jakuba, który okazał się niezwykle skromny, życzliwy i, wydawało mi się, tak samo onieśmielony jak ja (śmiech)! Pod koniec dnia zdjęciowego podszedł do mnie i powiedział: „Mam nadzieję, że cię nie zawiodę”. I wtedy pomyślałam sobie – nie do wiary, Jakub Gierszał nie chce mnie zawieść. On – mnie?! Poczułam się trochę jak…

..demiurżka? Stworzycielka świata?

Trochę tak (śmiech). W każdym razie to było zaskakujące i cudowne uczucie. Nie przypuszczałam, że film „Kolory zła: Czerwień” zyska aż taką popularność. I to na całym świecie! Że ludzie będą masowo czytać moje książki. Jak to się stało? Może sprawił to super plakat filmowy, może dobry opis fabuły?

A może po prostu napisałaś dobrą historię?

Tylko tyle i aż tyle!

Małgorzata Oliwia Sobczak

Pisarka, z wykształcenia kulturoznawczyni i dziennikarka. Pochodzi z Trójmiasta. Jest autorką bestsellerowej serii Kolory zła: Czerwień, Czerń, Biel i Żółć, a także książek: Granice ryzyka: Szelest, Szum, Szrama oraz powieści Wyrobisko. Czerń i Biel zdobyły nagrody Best Audio Empik Go. Czerwień został zekranizowana (dostępna w serwisie NETFLIX). W rolach głównych występują Maja Ostaszewska i Jakub Gierszał. Tylko w pierwszych 10 dniach od premiery film obejrzało na całym świecie ponad 34 mln widzów.