Specjalista od trudnych, emocjonalnych aktorskich kreacji. Właściciel charakterystycznego głosu, introwertyk, który po latach na scenie wciąż walczy z nieśmiałością. „Naczelny twardziel” polskiego kina, aktor, który po trudnych premierach w teatrze długo nie zasypia - jak sam przyznaje, niektóre role zostają z nim wyjątkowo długo. Z Mirosławem Baką rozmawiamy o jego najnowszej roli, z której jest szczególnie dumny, o tym, czego wiele lat temu nauczyła go współpraca z Krzysztofem Kieślowskim, i o tym, dlaczego nigdy nie zagrał niczego wyłącznie dla pieniędzy.

Panie Mirosławie, czy udało się panu dotrzeć na nasze spotkanie bez przeszkód? Mam na myśli tych, którzy ostatnio widzieli pana np. w „Chłopach”. Młodzież powiedziałaby, że na Mirosława Bakę jest z tego powodu ostatnio duży hype.

To chyba przesada. Młode pokolenie raczej rzadko mnie rozpoznaje.

Przesadna skromność.

Wie pani, rola filmowa to jedno, ale żeby cała Polska oszalała nagle na punkcie Baki, pewnie musiałbym bardziej przejmować się autopromocją, prowadzić konta na Facebooku czy Instagramie… Nie ma mnie też w topowych, popularnych serialach.

Ależ w serialach jest pana akurat stosunkowo dużo. Użycza pan swojego głosu postaciom w grach komputerowych.

Tak, faktycznie, robiłem dubbing m.in. do arcypopularnej gry „Cyber Punk”, byłem tam Solomonem Reed’em, polskim głosem postaci granej przez Idrisa Elbę.

Pan lubi grać w gry?

Ja? W życiu! Ja w ogóle nie wiem, jak się uruchamia gry. To nie moja bajka, nie moja epoka. Nigdy nie miałem na to ani czasu, ani ochoty. Ale zdarzało się już wcześniej, że mówili moim głosem w grach komputerowych różni żołnierze, najemnicy i inni twardzi faceci. Był taki moment, kiedy grałem Szajbę w „Fali zbrodni”. Wtedy zacząłem chyba być kojarzony z postaciami twardzieli, policjantów albo też dla odmiany jakichś ciemnych typów…

Ale pan wie, że pana głos żyje swoim życiem? Kiedy np. mówię „Mirosław Baka”, natychmiast słyszę pana głos, jeszcze zanim przypomnę sobie jego właściciela w jakiejkolwiek roli!

No dobrze, a z innymi aktorami tak nie jest? Kiedy mówię – Olaf Lubaszenko, nie przypomina sobie pani jego głosu?

Z całym szacunkiem dla pana Olafa – absolutnie nie. Niewiele jest takich głosów w polskiej kulturze czy sferze publicznej w ogóle, ale pana głos jest właśnie tak bardzo charakterystyczny.

Dobrze, niech już będzie (śmiech).

Powiedział pan niedawno w jednym z wywiadów, że pan już „trochę zwalnia”. I co, zwalnia pan? W ostatnim czasie jakoś nie widać tego zwolnienia.

To jest zwolnienie nieco innego rodzaju. Na starość może robię się trochę bardziej asertywny. Jest w polskim języku takie zabawne słowo, które tu pasuje. Bardziej teraz „grymaszę” przy doborze ról. Z większą determinacją próbuję zachować zdrową równowagę między moim życiem prywatnym, rodzinnym, a tym, co i jak często robię zawodowo.

A wcześniej w pana życiu? Jak było z tą równowagą?

Moja żona pewnie by powiedziała, że nigdy tej równowagi nie było (śmiech)!

Pana żona też jest aktorką, więc pewnie, mimo wszystko, byłaby dla pana bardziej wyrozumiała.

Pewnie tak. Joanna więcej w swoim życiu grywa w teatrze. To ja jestem w mojej rodzinie tym, który co chwila się pakował, gdzieś wyjeżdżał.

Ma pan na koncie blisko 70 różnych spektakli, ponad 80 filmów, seriale, dubbingi w animacjach, grach. Ogromny i zróżnicowany dorobek aktorski. Był pan kiedykolwiek… wybredny?

W życiu aktora istnieje bardzo ważna zależność między ilością propozycji, które dostaje, a jego, nazwijmy to tak, możliwościami. Kiedy patrzę wstecz, myślę, że nigdy nie zagrałem niczego wyłącznie dla pieniędzy. Naturalną koleją rzeczy jest, że kiedy jest się na początku drogi aktorskiej, to nie ma się ani pozycji, ani możliwości finansowych do tego, żeby przesadnie grymasić. Czasami może trzeba było zagrać w jakimś przeciętnym serialu czy filmie. Zresztą w tym zawodzie to jest w dużej mierze loteria. Bo film może się okazać kompletną klapą, nawet, jeśli jest świetnie obsadzony i ma dobry scenariusz.

I odwrotnie; coś, co nie wróży najlepiej, staje się sukcesem.

Dobry scenariusz, świetna obsada – co może pójść źle w takim układzie?

Widziała pani może film „Pralnia” z Meryl Streep? Ja obejrzałem ten film dwa razy, bo nie mogłem uwierzyć, że ta wspaniała aktorka po pierwsze gra w tym filmie, a po drugie, że jej rola jest… no cóż – słaba. Wiele rzeczy może nie zagrać na różnym etapie, może czasami reżyser czegoś nie udźwignie.

Jak pan ocenia siebie w roli Boryny w najnowszej filmowej adaptacji „Chłopów”?

Przyznam się pani do czegoś. Kto mnie zna, ten wie, że jestem wobec siebie krytyczny i rzadko jestem w pełni zadowolony z tego, co robię przed kamerą. Ale kiedy obejrzałem zmontowanych już w całości „Chłopów”, stwierdziłem, że tym razem po prostu nie mam sobie właściwie nic do zarzucenia. To chyba pierwsza taka rola filmowa w mojej karierze. Nawet moja żona powiedziała – wow! Świetnie! A to mój najważniejszy i – proszę mi wierzyć – zawsze uczciwy, a często boleśnie szczery krytyk.

Po obejrzeniu tego filmu pierwszy raz poczułam w stosunku do tej postaci pewną empatię. Wyciągnął pan z niej jakieś pokłady człowieczeństwa, których nie dostrzegałam wcześniej. Jak pan się przygotowywał do tej roli?

Przede wszystkim zacząłem od dobrego wczytania się w książkę Władysława Reymonta.

Oczywiście.

Nie, nie mam na myśli czytania książki tak po prostu. Celowo użyłem tutaj słowa „wczytanie”. W treść trzeba w takim wypadku wejść najgłębiej jak się da. To jest zupełne inne czytanie, niejako przez pryzmat postaci, którą mam zagrać. Czytam wtedy trzy, cztery razy uważniej, muszę dostrzec wszystko, co przy zwykłej, nawet dość wnikliwej lekturze człowiekowi umyka, muszę wyciągnąć każdy szczegół, który może być dla mojej postaci istotny.

I co pan dostrzegł?

Ogólnie przyjęty schemat pojmowania tej postaci jest taki, że stary dziad kupuje za morgi młodą pannicę. No nie da się lubić tego faceta.

Fakt.

Pomyślałem sobie – za wszelką cenę nie chcę zagrać tego schematu. Zrobię wszystko, żeby w tym człowieku było coś, co obroni tę postać. Trzeba było pokazać, że jego motywacja nie jest tylko i wyłącznie banalna, prymitywna i, w efekcie, ohydna. Że ten starszy pan wierzy jeszcze w coś jasnego, że czegoś jeszcze chce od życia. On wprawdzie nie jest mistrzem w wyrażaniu romantycznych uczuć, ale w pewnym momencie nawet deklaruje Jagnie - ja będę za ciebie robił wszystko. Tylko bądź! Potem rzeczywistość to wszystko weryfikuje, komplikuje, bo na drodze do happy endu pojawia się przecież Antek i uczucie, które łączy go z Jagną.

A czy nam powinno być w ogóle żal Boryny?

Myślę, że udało mi się zagrać takiego Macieja, którego chwilami może być nawet żal. Oraz – co bardzo istotne - że nie stoi to w kontrze z opowieścią zaproponowaną przez Welchman’ów. To, że jest nam żal Boryny, nie sprawia, że nie jest nam żal Jagny, że nie empatyzujemy z tym, co ona przeżywa, odczuwa. Bo „Chłopi” z 2023 roku to film o Jagnie, o tragicznym losie wrażliwej kobiety odtrąconej przez społeczność, w której żyła, o jej trudnych wyborach, o cenie, jaką musiała zapłacić za swoją „inność”. Reżyserka, Dorota K. Welchman akceptowała w większości moje propozycje, pilnując zarazem, aby nie było za fajnie, zbyt miło. Ale generalnie myślę, że nie zagrałem też świętego. Wyszła z tej mojej interpretacji ciekawa „układanka”, która, jak słyszę, podoba się widzom.

Przeskoczymy na chwilę na sam początek pana kariery – ale pozostaniemy przy trudnych postaciach, w jakie się pan wcielał. „Krótki film o zabijaniu” Krzysztofa Kieślowskiego.

Tak daleko ludzka pamięć nie sięga!

Zapewniam pana, że piąta część filmowego „Dekalogu” i jego pełnometrażowa wersja to dla żadnego kinomana nie jest jeszcze prehistoria… Dla pana to był pewnie bardzo mocny debiut kinowy.

Ja już chyba wszystko powiedziałem na temat tego filmu…

Powiedział pan, że lubi wnikać w motywację postaci. Pamięta pan, co pan czuł, grając wtedy Jacka – młodego chłopca skazanego na śmierć za zamordowanie taksówkarza? Jak pan pracował nad tą rolą? Dla początkującego aktora musiała to być trudna emocjonalnie praca.

Oczywiście. Bardzo trudna. Byłem wtedy na trzecim roku akademii teatralnej. Miałem jakieś predyspozycje do zagrania tej roli i Kieślowski zauważył to na zdjęciach próbnych. Cała praca nad tym filmem w zasadzie wyglądała tak, jak nasze pierwsze spotkanie na tych zdjęciach. Po nagraniu kilku scen Kieślowski podszedł do mnie i długo ze mną rozmawiał. I to była pierwsza z wielu rozmów, które odbyły się między nami już po przeczytaniu przeze mnie całego scenariusza. Rozmów, które miały przygotować mnie do zagrania Jacka Łazara.

Robił panu jakieś uwagi? Udzielał wskazówek?

Tak, oczywiście, ale w moim przypadku częściej niż konkretne uwagi, były to krótkie zdania, pozornie nie na temat, które zawsze w przedziwnie skuteczny sposób wprowadzały mnie do sceny. Krzysztof miał moim zdaniem niesamowitą zdolność pracy z aktorem. Był genialnym psychologiem, miał umiejętność obserwacji i rozmowy z ludźmi, wyniesioną pewnie z doświadczenia w pracy dokumentalisty. Oczywiście w trakcie zdjęć miałem do Krzysztofa wiele pytań dotyczących tej postaci. Ale on chyba na żadne z nich nigdy nie odpowiedział mi wprost. Uruchamiał we mnie pewne mechanizmy, prowadził mnie za rękę, ale tak, żebym sam sobie odpowiedział na te pytania. I w ten sposób wyglądała właściwie całą moja praca nad „Dekalogiem”.

Czy to prawda, że Jacek był wzorowany na autentycznej postaci młodego skazańca?

To nie miało akurat większego znaczenia. Kieślowski nie rozmawiał z tym człowiekiem. On raczej stworzył tę postać razem ze współscenarzystą Piesiewiczem na kanwie podobnej historii. A później, już na planie, korzystając także z mojej wrażliwości, oblepił ją taką „gliną ze mnie”. Kiedyś zadałem mu bardzo sprecyzowane pytanie dotyczące mojej kreacji, myślałem wcześniej nad tym całą noc. A on mi mówi – tego nie musisz wiedzieć. Odwrócił się plecami i poszedł na plan. Na tamtym etapie mojej aktorskiej świadomości widocznie trzeba było ze mną tak pracować.

Dużo było w tej postaci pańskiej inwencji?

Dziś nie jestem w stanie tego rozgraniczyć – ile w Jacku było mnie, a ile Kieślowskiego. Krzysztof na szczęście ufał swoim aktorom i przy „Krótkim filmie o zabijaniu” dał mi całkiem sporą przestrzeń do wypełnienia tym, co sam uznałem za słuszne. Młodzi aktorzy często wielu jeszcze rzeczy w pełni sobie nie uświadamiają – myślą, że jak jest do zagrania scena smutna, to trzeba płakać, a jak wesoła, to trzeba się śmiać. Byle w miarę prawdziwie. Z biegiem czasu przychodzi do aktora świadomość, że w człowieku jest takie bogactwo emocji, taki młyn, że można z tego tworzyć fascynujące i nieoczywiste mozaiki, ale to, jakie elementy do niej wybierzemy, zależy już od nas. I od reżysera.

To prawda, że w zagranej przez pana postaci Jacka jest pewna niejednoznaczność.

W dużej mierze scenariusz „Dekalogu” odnosił się do słynnej „teorii przypadkowości” Kieślowskiego. Pamięta pani ten monolog Jacka z celi, przed egzekucją?

„Może, gdybym ja z nim wtedy nie pił..”, „może, gdyby jej wtedy nie było pod lasem….” i tak dalej. Pamiętam.

Dokładnie tak. Bo w filmie chodzi o to, żeby z każdej, nawet najbardziej jednoznacznej na pierwszy rzut oka postaci wydobyć coś, dzięki czemu widzowie będą chcieli zrozumieć motywację, splot zdarzeń, który doprowadza postać do takiego miejsca, do takiego zdarzenia. Dla jasności podkreślam, że oczywiście żaden splot wydarzeń nie usprawiedliwia zamordowania taksówkarza...

Czy rola Jacka w „Krótkim filmie o zabijaniu” Krzysztofa Kieślowskiego nie „ciągnęła się” potem za panem?

Jest w aktorstwie taka zasada, która na pewno mnie dotyczy. Tyle samo, ile my dajemy roli, tyle samo rola zostawia w nas. Cóż, nie da się tak po prostu zagrać szekspirowskiego Hamleta czy Ryszarda III, a potem otrzepać się ze scenicznego kurzu i iść dalej.

Nie da się? Niektórzy aktorzy twierdzą, że ich praca to zajęcie jak każde inne, na planie czy w teatrze robisz swoje, a potem idziesz do domu zrobić przysłowiowe pranie.

Oczywiście, po zdjęciach czy spektaklu trzeba iść dalej. Zrobić to pranie, pójść do banku, ale to nie znaczy, że rola tak po prostu z człowieka ucieka. Nie wierzę nikomu, kto twierdzi, że tak jest. To prędzej oznacza, że się w aktorstwie kłamie. Jeśli ktoś na tzw. pstryknięcie staje się w teatrze zrozpaczonym, złamanym człowiekiem, a potem w jednej chwili pozbywa się tych emocji to może oznaczać jedynie, że były one dalekie od prawdy. A to niestety na scenie czy przed kamerą nie działa. W każdym razie nie na widza. Z biegiem czasu człowiek wykształca w sobie takie mechanizmy, które pozwalają nam jakoś to z samym sobą załatwiać, pozbywać się tego balastu. Każdy ma swoją metodę, nie ma na to żadnego uniwersalnego podręcznika.

Jaka w takim razie jest pana metoda?

Chyba nie mam metody jako takiej. Po zagraniu ciężkiej, wyczerpującej roli wiem, że ilość adrenaliny, którą mam w sobie, długo jeszcze nie pozwoli mi zasnąć. Wiem, że te emocje, wszystko, co działo się z moją psychiką, ale i moim organizmem, musi się po prostu wyciszyć. Czasami potrzebuję samotności, czasami towarzystwa. Muzyki albo ciszy. Różnie. Po „Krótkim filmie o zabijaniu” długo nosiłem w sobie tego Jacka, ale w szkole teatralnej dużo mówiliśmy o tym, jak sobie radzić z takimi emocjami. Wiec przynajmniej byłem świadomy tego, co się ze mną wtedy działo.

Miał pan jakąś szczególnie trudną rolę w swojej karierze, taką, która pana psychicznie „sponiewierała”? Po której pan długo nie spał?

Problemy ze snem, zwłaszcza po niektórych premierach teatralnych, to moja specjalność. Np. „Śmierć komiwojażera”, „Faust”, „Kto się boi Wirginii Woolf”, „Hamlet”, „Tytus Andronikus” – ta są dla aktora gigantyczne mieszanki emocjonalne, które trzeba potem w sobie uspokajać, wyciszać, wygładzać. Ale doświadczenia, które nabywamy w trakcie pracy nad rolą, nawet jeśli są trudne, zostają w nas, czynią nas bogatszymi wewnętrznie ludźmi. To jest tak, jak z literaturą - im więcej wspaniałych książek w życiu przeczytamy, tym bardziej wrażliwymi emocjonalnie, lepszymi ludźmi się stajemy. Każda z tych dużych, trudnych ról, praca włożona w tworzenie postaci, jest wartością, która na zawsze zostaje w człowieku.

Teatr czy film? Które z tych doświadczeń jest dla aktora trudniejsze?

Film i teatr są czasami jak dwa zupełnie różne światy. Choć i tu i tam jest aktorstwo, jest reżyseria…Film na przykład ma zupełnie inną mechanikę tworzenia. Proszę zauważyć, że mamy tam zestaw krótkich ujęć. 3, 4 minuty. Potem jest jakaś przerwa, czasami kawa, papieros, ponowne skupienie. Ile takich ujęć w ciągu dnia można zrobić? Aktor oczywiście wchodzi w postać, ale na relatywnie krótki czas. To nie jest tak, że ja gram Jacka – młodego mordercę, i jestem tym Jackiem przez 15 godzin non stop. Muszę przecież zjeść obiad, pójść na przerwę. A w teatrze jest inaczej. Ten „czasokres”, kiedy zupełnie wcielamy się w postać, bardzo się wtedy wydłuża. Wchodzę na scenę, jestem obserwowany przez widza przez 2 godziny, czasem dużo dłużej. Trzeba się trzymać tej postaci cały czas, nie ma czasu na oddech.

No dobrze. Gdybym, dla odmiany, zapytała pana teraz o życie osobiste…

To zależy, co chciałaby pani wiedzieć.

Powiedział pan niedawno, że chciał być pan dla swoich synów innym ojcem niż ten, którego sam pan miał. Udało się panu?

Myślę, że tak. I jestem z tego cholernie dumny. To, że jestem w przyjaźni ze swoimi dorosłymi synami, to już jest jakiś miernik tego, że to się udało. Hasło „mój ojciec” dla mnie skończyło się w okolicy mojego 11-tego roku życia. Wtedy przyszedł kres mojego porozumienia z ojcem, a tym samym kres beztroskiego dzieciństwa. Mieliśmy potem jakieś próby pogodzenia się, raczej średnio udane. Był czas, że długo nie poznawaliśmy się na ulicy. Kiedy moja mama w końcu poinformowała mnie, że się rozstają, pomyślałem sobie – no i dobrze, nareszcie. Odczułem autentyczną ulgę.

Ojciec nie był potem obecny w pana życiu?

Nie był. Zaprosiłem go nawet na swój ślub. Ale zamiast przyjechać, napisał mi tylko jakiś list… no i potem przestało mnie obchodzić, co się z nim dzieje. Miał swoją nową rodzinę, kolejnego syna.

Zostawmy zatem tę postać. Pana synowie – czy poszli w państwa artystyczne ślady?

Tylko jeden z nich – Łukasz, został operatorem filmowym. Jego brat poszedł w zupełnie inną stronę. Nasze dzieci same dokonywały wyborów. Chłopcy mieli różne zainteresowania. Niczego im nie brakowało, mieli wszystko, żeby spróbować tego, czego chcą.

Mirosław Baka - introwertyk czy ekstrawertyk?

Jakiś czas temu pewnie natychmiast odpowiedziałbym – introwertyk! Nie wiem, jakie pani odnosi wrażenie, ale podobno ludzie, którzy mniej mnie znają, uważają mnie za strasznego mruka.

Rozmawiamy już drugą godzinę. Nie jest z panem tak źle.

Kiedyś na studiach zrobiono nam badanie psychologiczne. W skali introwertyczności od 1 do 12 dostałem wtedy 12. Jakby teraz zrobili mi ten test, pewnie wynik byłby mniej radykalny. Moja żona twierdzi, że ja z wiekiem wyraźnie przesuwam się w stronę ekstrawertyzmu.

Jak w takim razie poradził pan sobie w zawodzie aktora?

Sam nie wiem (śmiech)… Pewnie aktorstwo stało się dla mnie dobrym antidotum na zamykanie się w sobie, na nieśmiałość. Wie pani, że ja nawet wstydzę się wychodzić do ukłonów?

Jak to?

Kiedy gram - w teatrze czy przed kamerą - mogę zrobić wszystko, bo to przecież nie ja. To postać, którą gram. Natomiast kiedy po skończonym spektaklu wychodzę do publiczności, do ukłonów, to wychodzi Mirosław Baka. I jakoś tak dziwnie się czuję. Taki trochę „nieubrany”…