Szczęście, nową nieuleczalną chorobą
Podczas towarzyskiego spotkania zeznałem mojej znajomej, że mam od pewnego czasu tak, że w okresie grudzień - marzec czasami nie wychodzę z domu przez 2-3 dni. Oczywiście w tym czasie wykonuje wszystkie podstawowe czynności zawodowe, a te zajmują mój czas głównie poprzez knucie, pisanie maili i odpowiadanie na nie. Wykonuje też ćwiczenia fizyczne oraz czynności higieniczne. Odżywiam się jak zawsze wg tego co moje ciało, a nie moda mi dyktuje. Nie chleje. Telefonuje rzadko, a spotkania na mieście zajmują mi zaledwie po kilkanaście godzin w tygodniu. Mimo tych tłumaczeń otrzymałem dość zaskakują odpowiedz, brzmiącą trochę jak diagnoza. Że to oznaka depresji. Trochę się przejąłem, bo moja znajoma to ceniona w środowisku Profesora i w końcu wie co mówi. Nie pomógł fakt, że zacząłem rozmowę niewinnie od tego, że zwyczajnie brakuje mi słońca. Od jakiegoś czasu nie znoszę w Polsce szarych, zimnych, nie skłaniających do kontaktów poza domem dni.
Depresja to teraz jedno z…chciałem użyć określenia modniejszych zjawisk, ale wiadomo trzeba dziś uważać jak z feminatywami. Depresja jest jak gatunek muzyczny, ma wiele odmian. Pewnie ta moja to jakiś niegroźny alternatywny pop, albo początek czegoś większego, może nawet heavy metalu. Tylko że mój stan został dość szybko zdiagnozowany. Również powód dlaczego tak się stało. Wiem, że następnego razu już nie będzie. Zwyczajnie przeholowałem z timingiem. Ale ja chciałem teraz o tym dlaczego nastąpiła taka reakcja. Przecież nigdy nie miałem takiego stanu. To są chyba te negatywne skutki uboczne mojego poziomu nudy jaki już osiągnąłem. Wychodzi na to, że moja nuda nie może mieć dłuższych przestojów jak miesiąc. A tu już chyba ze trzeci leci. Dlatego to wejście na najwyższy poziom nudy jest tak ważny i niebezpieczny zarazem. Właśnie nie zdałem egzaminu i czekam na poprawkę. A powodem tego jest stuprocentowa świadomość utraty czasu. Wiem że go nigdy już nie nadrobię. Zatem czy patrzenie kilka godzin w jeden piękny punkt na ziemi vis siedzenie w grudniu w domu, gdzie za oknem chujnia z grzybnią, ciemno, zimno, w domu ciepło, w kasie się zgadza, a w telewizorze wojna domowa to jedno i to samo? Niestety nie. To są dwa diametralnie odległe bieguny dobra i zła. Nie robią mi te wszystkie zdjęcia uśmiechniętych ludzi na tle świeżo ośnieżonego miasta. Zwyczajnie ich terapeuta od głowy kazał im cieszyć się byle płatkiem śniegu i wrzucać pełne zachwytu zdjęcia jakby świat leżał u ich stóp. Tylko po to by wzbudzać pozytywną energię. Ale ze mnie kawał szui. Nie nie, ja nie neguję tych wszystkich czynności, tylko nazywam je terapią. Jeśli odnoszą skutek to świetnie. Jadę Pendolino. Za oknem kompletny syf. Choćby moim terapeutą był największy autorytet w tej dziedzinie nie przekona mnie, że ktoś inny teraz cierpi, a ty sobie siedzisz wygodnie w cichym wagonie i piszesz. Nic mnie też nie rozprasza. Myślę i zastanawiam się tylko co ja tu robię? Ja akurat robię pracę i piszę kolejny felieton w ciągu kilku dni, bo mam o czym. Acha czyli jednak to nie jest stracony czas? Właśnie go wykorzystuje. Nic z tego, wolałbym nigdy o tym nie pisać, ale skoro mnie naszło to chociaż zrobię sobie dobrze. Taka wagonowa terapeutyczna samojebka. Już od samego czytania jest mi lepiej. Trochę lepiej, ale nie dużo lepiej. Jestem dziś jak małe dziecko, któremu właśnie rodzice karzą iść spać. Jestem rozpieszczonym bachorem, który chce mieć to już. Nie chcę czekać. Bo ja sobie zwyczajnie na to zasłużyłem, wypracowałem, przemyślałem, podjąłem odważną decyzję, zerwałem z bezpiecznym szarym życiem, zaryzykowałem, zrezygnowałem z wielu rzeczy, zwyczajnie zrobiłem to. Dlatego teraz chce to mieć non stop. I pomimo że wiem że to nastąpi, to wciąż jestem wkurwiony że muszę czekać. Czekać zaledwie parę tygodni, nie miesięcy, nie paru lat. Tygodni! Zwyczajnie zrozumiałem czym jest dzień życia, wiem jak on powinien wyglądać, czego od niego oczekiwać, z kim i gdzie go spędzać. Wiem jak to zrobić i wiem że już mogę. Dlatego odezwała się na chwilę ta popularna dziś choroba, aby mi przypomnieć, że już mam nieuleczalnego wirusa szczęścia. Choroby bardzo rzadkiej i nie ma na nią lekarstwa.