W oczekiwaniu na coraz dłuższe dni, w codziennej szarudze szukam nowych doznań. Nie zastanawiam się jak przeżyć dzień bez kawy, bo mam czasami wrażenie, że więcej mam kofeiny niż czerwonych krwinek. Świat zimą w tej szerokości geograficznej jest urokliwy, pod warunkiem, że jest mróz. Z kolei, gdy przyjdzie nam obcować z Wyspami Brytyjskimi to sprawa nie jest już taka prosta. Jednak zawsze znajdzie się rozwiązanie na ten stan, szklanka ciepłej irlandzkiej whiskey i książka kulinarna.
Przerzucam stronę za stroną i książkę za książką, żeby przed kolejnym wypadem kulinarnym poczuć smak na odległość. To takie preludium przed rozkoszą kulinarną, jaką dają podróże. Już od samych treści w książkach nie mogę wytrzymać w blokach startowych i szukam biletów do następnej eskapady. Zanim postawię nogę na nieznanym lądzie, to prawie zlizuję druk ze stron książek kucharskich, bo przecież nie ma ładniejszych, niż te, które swoją zawartością opisują słowem i obrazem ten cud tworzenia potraw. Mam ten dar, może to doświadczenie, że jak przeczytam składniki to już wiem, że coś będzie godne, aby odpalić piec, rozgrzać garnek i zanurzyć się w ekstazie gotowania. Nigdy nie odtwarzam w apteczny sposób spisanych receptur, bo przecież wolność i otwarta głowa w gotowaniu to kluczowa sprawa. Często zmieniam proporcję, dodaję coś według swojego gustu. Świat książek kulinarnych bez końca wzbudza moje zainteresowanie i kształtuje moją wrażliwość na smak. Fakt, omijam łukiem-bokiem książki dla cukierników czy piekarzy. Moja natura nie pozwala mi na kilkugodzinne oczekiwanie na efekt, bo przecież w czasie oczekiwania na bezę można zjeść kilka posiłków. Cierpliwość nie jest moim atutem, to wręcz zmora, która powoduje, że na pewno nie zaistniałbym w świecie słodkich rozkoszy. Nawet jako krytyk kulinarny, bo uważam, że nie trzeba cukru, aby życie było słodkie.
Szukam natomiast perełek, przecież kulinaria to prawdziwa sztuka, książki z przepisami to encyklopedia artystycznych smaków. Wiedza o przyprawach, technikach kulinarnych i zasadach komponowania potraw to jak podręcznik do matematyki, tylko z dodatkiem smaku. Takie lektury to nie tylko inspiracja do gotowania, ale mnogość doznań. Czytasz, gotujesz, przeżywasz. Stwierdzicie, że to zbiory zakurzonych kartek, że w świecie dzisiejszej technologii to stara lampa naftowa, a przecież mamy prąd elektryczny. Nic bardziej mylnego. Gotująca telewizyjna głowa w perfekcyjnie oświetlonym studio, przygotowuje potrawy z mnogością dubli, bo ujęcie nie było właściwe, jest tylko pięknym obrazkiem. Często te produkcje wprowadzają oglądających w zakłopotanie, a jeszcze częściej odtwarzanie tych potraw to gest kulinarnego heroizmu. Finał jest taki, że bardziej przypomina to eksperyment kulinarny niż danie prawdziwego gourmet. To pitolenie oceniających o smaku, że niby wyczuwalna nuta orzechowa z nutą karmelu, to bicie piany. Te triki jak w magiczny sposób oskubać kurczaka w kilka sekund, w dobie wyciętych elementów na tacce niewielu obchodzi? W tych programach banalna sałatka to dramatyczna opera, a pieczenie chleba to lot na Marsa. To polny groch przy wyobraźni jaką dają książki, bez przerwy na reklamy, bez dźwięków krojenia cebuli, bo i tak póki co nikt nie wymyślił telewizora, który odtwarza zapach…
Książki to nie tylko receptury i ładne fotki, to prawdziwe wyprawy kulinarne, jak ekspedycje przez dzicz smaków, a każda strona to ukryty skarb doznań smakowych. Uwielbiacie fantazjować, oblizywać łyżki, to szperajcie między stronami druku. Nic tak nie zabierze Was do rozkoszy tworzenia, jak wymuskany egzemplarz znakomitej lektury, gdzie jedyną opowieścią jest smak.