Piramidę w Gizie uważa się za “najbardziej energetyczne miejsce na Ziemi” i jej oddziaływanie szacuje się na 170 tysięcy jednostek Bovisa (pseudonaukowej skali pomiaru promieniowania sformułowanej przez francuskiego radiestetę André Bovisa). Nasza rodzima mekka radiestetów - kaplica św. Gereona na wzgórzu wawelskim, nie odbiega od niej aż tak daleko, gdyż moc promieniowania w tym miejscu jest szacowana na 120 tysięcy jednostek. Siłę krakowskiej kaplicy wiąże się z istniejącym tam wcześniej miejscem kultu Celtów oraz ośrodkiem państwa Wiślan. Kaplica była długo zamknięta dla zwiedzających, a ówczesny dyrektor muzeum na Wawelu prowadził “wojnę” z przesiadujący pod nią radiestetami. Wywiesił nawet kartkę o następującej treści: "Na zamku nie działają żadne moce, a wiara w czakram wawelski jest niezgodna z duchem religii katolickiej i nie licuje z powagą miejsca o najwyższych wartościach kulturowych i historycznych". Nie wpłynęło to jednak na chcących “wykąpać się” w kaplicznej mocy. Nie musimy jednak jechać do Małopolski, by zaznać tej energetycznej kąpieli, na Pomorzu też mamy miejsca mocy. Do kamiennych kręgów w Odrach dojedziemy z Gdańska w półtorej godziny. To skupisko kamiennych kręgów nazywane jest „polskim Stonehenge”. Znajduje się tam ok. 30 kurhanów i 10 kręgów, powstałych ponad 2 tysiące lat temu. Ich uzdrawiającą moc sprawdzaliśmy podczas licealnych, wakacyjnych wycieczek. Rozbijaliśmy w ich okolicy namioty, rozpalaliśmy ogniska i weryfikowliśmy czy dobroczynny wpływ czakramów uchroni nas przed kacem. Nie wiem, czy to przez siłę nastoletniej przemiany materii, czy jednak przez tysiące Bovisów płynących przez nasze ciała - następnego dnia w dobrej kondycji wracaliśmy do domów.
Podejrzewam, że podobne próby podejmowała młodzież z dolnośląskiego w Ślęży sprawdzając siły “Śląskiego Olimpu”, czy na Łysej Górze znajdującej się w Górach Świętokrzyskich. A w jakie miejsce jeżdżą dorośli?
Jedz - módl się - kochaj
Po zakończenia związku z wieloletnim partnerem moja przyjaciółka zabrała mnie na Półwysep Malezyjski. Wyjazd w ramach, którego odwiedziłyśmy Tajlandię, Malezję i Singapur miał być rodzajem terapii na moje złamane serce. Przez parę tygodni jadłyśmy wyśmienite jedzenie, chodziłyśmy na masaże i spa, maszerowałyśmy przez dżunglę, złożyłyśmy niezliczone ofiary lokalnym duchom Phi w postaci słodyczy i słodkich napojów, i oczywiście wypiłyśmy morze alkoholu. Liczyłam, że oddalona o 6000 km od domu, łatwiej uporam się z rozstaniem. Jednego wieczora, gdy już po zmroku pływałam w morzu, obserwowałam dziejącą się w oddali burzę. Wtedy przyszła do mnie myśl, że przyglądam się mojej “własnej burzy”, którą zostawiłam w Polsce. Wyjazd pozwolił mi zyskać dystans, odpocząć trochę od problemów, ale nie sprawił, że zniknęły. Wiedziałam, że po powrocie “będę musiała zmoknąć”.
Nie byłam pierwszą osobą, która na wzór pisarki Elizabeth Gilbert postanowiła zostawić wszystko za sobą i wyruszyć w podróż “poszukiwania siebie”. Oprah Winfrey nazwała jej książkę "biblią nowoczesnej kobiety”, gdyż nie tylko ukazuje lęki, pragnienia, uczucia charakterystyczne dla typowej reprezentantki zachodu, ale też sposoby radzenia sobie z nimi. Podróż przez egzotyczne państwa jest też okazją do przejścia przez duchowe zakręty, wewnętrzne rozterki i życiowe dramaty, w poszukiwaniu spokoju, równowagi, przyjemności, pobożności i zrozumienia. A wszystko to z dala od miejsca - domu - gdzie musimy się z problemami zmierzyć. Z tego samego powodu, coraz większą popularnością cieszą się “duchowe SPA“. Oferują nie tylko luksusy dla ciała, ale też odnowę ducha. Wyprawa w te nowe miejsca mocy to ostatni krzyk mody wśród zmęczonych kryzysem rekinów światowej finansjery. Medytacja, praktyka jogi kundalini, praca z czakrami w ciele - to tylko niektóre z aktywności oferowanych przez te przybytki z obietnicą uleczenia naszej duszy.
Detoksy, regeneracje i weekendowe ucieczki
Nie trzeba jednak wyjeżdżać na drugi koniec świata, by złapać dystans. Wystarczą weekendowe wyjazdy w podmiejskie, a nawet miejskie, miejsca mocy. Wojciech Eichelberger w swoich tekstach opisujących pracę ze stresem i wypaleniem używa metafory maratończyka. Według niej zawodowy sportowiec jest nastawiony na sukces, wyczyn, a w konsekwencji stanięcie na podium. Żeby się tam jednak znaleźć, musi wydatkować ogrom energii. Nigdy nie dobiegnie w dobrym czasie do mety, jeśli nie będzie regenerował sił. Zasada jest bardzo prosta – im intensywniej pracujesz, im więcej chcesz zrealizować, tym szybciej musisz sobie narzucić mądrą dyscyplinę odpoczywania. Dlatego znajdziemy masę ofert pozwalających zrealizować tę potrzebę. W ostatnich latach powstało pełno “programów odpoczywania” powstałych “z potrzeby złapania oddechu, wyrwania się z miasta i zmiany perspektywy”. Reklamują się jako ucieczki z miasta i wyciszenie się. Na zapracowanych mieszczuchów czekają warsztaty tkania, spacery po lesie, rytuały parzenia herbaty czy bieganie w parku. Wydawałoby się, że te czynności nie są niczym szczególnym i trudnym do samodzielnej organizacji, ale okazuje się, że wyjazd do miejscowości “nigdzie” gdzie przez dwa dni “nic nie robimy” staje się inwestycją w nasze zdrowie psychiczne. Zresztą nie trzeba już nawet wyjeżdżać z miasta. Naładować się mocą można podczas tzw. staycation czyli nocowania w hotelu w swoim mieście i korzystanie z oferty hotelowego spa. Bądź gabinetów spa oferujących kilkugodzinne “rytuały”, po których mamy wyjść szczęśliwi i wypoczęci. W internecie znajdziemy pełno artykułów rekomendujących miejsca na detox w Twoim mieście. A jeśli nie możesz pozwolić sobie na wizytę w tych przybytkach, możesz wybrać się na “kąpiel leśną”. Czym się ona różni od zwyczajnego spaceru? W wywodzących się z Japonii “kąpieli leśnych” czyli shinrin-yoku chodzi przede wszystkim o to, żeby zanurzyć się w leśnej atmosferze, używając przy tym wszystkich pięciu zmysłów. Pozwala to zrelaksować się, oczyścić głowę i… poprawić odporność. Tak twierdzą japońscy naukowcy, którzy badali wpływ lasu nie tylko na samopoczucie, ale też na zdrowie. Okazuje się, więc że miejsce mocy można znaleźć na morenowych wzgórzach lub Trójmiejskim Parku Krajobrazowym.
Tick-tock on the clock - but the party don't stop
Miejscami mocy, gdzie szukamy ucieczki od szarej codzienności i możemy “zresetować się” stają się kluby i bary. Towarzystwo innych ludzi, alkohol rozluźniający nasze zachowanie pozwala zapomnieć o pracy, konfliktach w domu i problemach z jakimi się borykamy. Dla wielu osób jest to takie odcięcie się od świata “typu instant” - pozwala szybko naładować akumulator i powrócić do codzienności. Okazuje się również, że jest połączenie pomiędzy doświadczaniem stresu, a spożyciem alkoholu. Dla wielu pełni on rolę "bufora" chroniącego przed negatywnymi skutkami stresu. Choć niektóre badania pokazują, że spożywanie mocnego alkoholu w małych dawkach może zredukować reakcję na stres, to jednak powszechna opinia nauki jest taka, że stres jest czynnikiem przyczyniającym się do rozwoju uzależnienia od alkoholu. “Picie alkoholu wytwarza stres fizjologiczny, to znaczy niektóre reakcje organizmu na alkohol są podobne do reakcji na inne stresory. A mimo to ludzie piją, by złagodzić stres. To, dlaczego angażują się w działania, które przynoszą efekty podobne do tych, które próbują złagodzić, jest paradoksem, którego nie potrafimy zrozumieć” komentuje dr Enoch Gordis.
Czemu ludzie szukają “miejsc mocy”?
Ile jest osób, tyle będzie powodów. I każdy z nich będzie ważny. Z jednej strony takie podróże pozwalają nam oderwać się od rzeczywistości i pobyć z dala od codzienności. To jedna z wielu form dbania o siebie i regulowania homeostazy. Z drugiej strony można spojrzeć na to jak na ucieczkę od problemu, albo zrobienie sobie “przerwy w życiu”. Przerwy od trudnych emocji jakie właśnie przeżywamy. Takie rozwiązanie wydają się być wyjątkowo atrakcyjne gdy w naszej głowie dużo się dzieje. Może wtedy posłużyć nabraniu dystansu i pozwolić spojrzeć na te sprawy z oddali. Wyjeżdżając np. na wycieczkę dookoła świata, przynajmniej przez te pół roku nie musimy się zajmować problemami i zastanawiać się co dalej. Gorzej gdy nawet po powrocie dalej tak robimy, albo gdy jest to jedyny i nadużywany przez nas sposób. Pamiętajmy, że taka trudność nie znika, tylko odsuwamy w czasie znalezienie rozwiązania. Takie wyjazdy mogą też pełnić rolę pożegnania np. z partnerem po rozstaniu, ale też z jakąś częścią siebie, która była z nim związana. I wtedy metaforycznie, rozpoczynamy życie od nowa. Inną rolą tych podróży jest “rozpoczęcie leczenia”. Czasem potrzebujemy oddalić się o kilka tysięcy kilometrów od domu, żeby mieć wolną głowę i czas, na odnalezienie w sobie takiej przestrzeni, w której swobodnie możemy zastanowić się nad tym co czujemy i czego potrzebujemy.
Każdy ma też inne miejsce, w którym się “ładuje”. Dla jednych będzie to wycieczka do piramid, dla drugich wyjazd w Tatry i wejście na Giewont, a trzecich całonocna impreza w klubie z przyjaciółmi. To wszystko jest wporządku, bo każdy z nas jest różny i odczuwa inaczej. Istotne jest to, by te doświadczenia dawały nam moc i przestrzeń na przyjrzenie się temu co czujemy i doświadczamy. Niezależnie od tego gdzie się wybieramy, pamiętajmy by “zabrać w tę podróż siebie”. Ważnych odkryć możemy doznać stojąc pod piramidą w Gizie albo poczuć podczas spotkania z przyjaciółką w kawiarni. Podczas takiej fizycznej podróży po prostu może być nam łatwiej, bo pod tą piramidą będziemy lżejsi o to co zajmuje naszą głowę na co dzień. Staniemy pod nią sami ze sobą, zostawiając daleko obowiązki zawodowe, czy zadania do wykonania. Trzeba jednak pamiętać, że nie zawsze wyjeżdżając do miejsca mocy, tę moc rzeczywiście zyskamy. Bo jeśli przyjeżdżamy z problemem, który tkwi wewnątrz nas, to rozwiązania nie znajdziemy w Gizie. Wygramy, jeśli zmierzymy się z problemem odbywając podróż “do swojego wnętrza”.