Jakub Gierszał
Filmy, w które wierzę
Jakub Gierszał
Filmy, w które wierzę
Przez wielu uważany za realnego następcę Zbigniewa Cybulskiego i nową nadzieję polskiego kina. Nie boi się trudnych, niejednoznacznych ról i z godnym podziwu uporem udowadnia, że mimo młodzieńczej aparycji nie jest skazany na odgrywanie melancholijnych kochanków. Z Jakubem Gierszałem rozmawialiśmy po tegorocznej edycji gdyńskiego Festiwalu Filmowego, na którym można było zobaczyć go aż w dwóch głównych rolach.
Na tegorocznym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni mogliśmy obejrzeć dwa filmy z twoim udziałem – „Doppelgänger. Sobowtór” w reżyserii Jana Holoubka oraz „Ultima Thule” Klaudiusza Chrostowskiego. Dwie zupełnie różne historie, dwóch różnych bohaterów. Widziałeś na festiwalu obydwa filmy?
„Sobowtóra” widziałem już wcześniej, przed festiwalem. „Ultima Thule” też, ale zwłaszcza ten film chciałem zobaczyć w Gdyni z publicznością, bo jest dużo „skromniejszy”, bardziej intymny. Byłem ciekawy, jaki będzie odbiór wśród widzów.
I jaki jest ten odbiór?
W Gdyni nie udało mi się wziąć udziału w projekcjach, ale wiele osób pozytywnie wypowiada się o obydwu tytułach, to mnie cieszy.
Przez ten zarost trudno rozpoznać cię na ulicy…
To akurat dobrze, inaczej chyba spóźniłbym się na nasze spotkanie jeszcze bardziej (śmiech)!
Często podróżujesz między Polską a Niemcami, u naszych zachodnich sąsiadów również sporo udzielasz się aktorsko. Gdzie właściwie mieszka teraz Jakub Gierszał?
W Warszawie. Wychowałem się w Niemczech – w Hamburgu mieszkałem przez pierwszą dekadę swojego życia. Od pandemii w 2020 roku mam taki czas, że zdecydowanie więcej pracuję w Polsce, ale w Niemczech przez cały czas też staram się być aktywny.
Jesteś więc trochę tu, trochę tam. A gdzie właściwie chciałbyś być w niedalekiej przyszłości?
W tym momencie życia zdecydowanie jestem bardziej w Polsce, ale co przyniesie przyszłość, zobaczymy. Zawodowo jest mi nieco łatwiej lawirować między dwoma krajami, bo jestem dwujęzyczny i mówienie po niemiecku na planie niemieckiego filmu czy serialu nie stanowi dla mnie problemu.
Fakt, na planie „Sobowtóra” po niemiecku mówisz wspaniale, gratuluję. Temat stosunków polsko -niemieckich eksplorujesz zresztą także w innych swoich filmach, np. w „Zgodzie” Macieja Sobieszczańskiego.
Tak. W ubiegłym roku wziąłem udział jeszcze w innym filmie, w którym pojawia się „wątek niemiecki”. „Biała odwaga” Marcina Koszałki porusza wątek Goralenvolku (propagandowa koncepcja germańskiego pochodzenia części górali podhalańskich - przyp. red.) w czasie II wojny światowej. W marcu 2024 zobaczymy ten film na ekranach kin.
Nie kusiło cię nigdy, żeby do Niemiec wrócić? Nie bywa ci tutaj… ciasno?
Każda decyzja ma swoje plusy i minusy, to oczywiste. Cała moja rodzina jest z Polski, mam tu swoje sprawy, przyjaciół. Gdybym rozważał na poważnie przeprowadzkę do Niemiec, pewnie byłby to dziś Berlin, a to jest w tej chwili ogromny tygiel, życie tam wygląda inaczej niż w jakimkolwiek dużym mieście w Polsce. Ale póki co – zostaję tu, w Warszawie.
Co z twoimi rolami teatralnymi? Bardzo mi ich brakuje! Twój Zbyszko z telewizyjnej wersji „Moralności pani Dulskiej” był świetny, widziałam ten spektakl kilka razy.
Wiele lat temu zdecydowałem, że będę skupiał się na filmie, bo to filmy od zawsze były moją pasją, chciałem przy nich pracować i właśnie po to poszedłem do szkoły aktorskiej. Mam natomiast nadzieję, że w przyszłości powróci ta piękna tradycja, którą jest teatr telewizji. W ostatnich latach ten teatr niestety mocno przygasł.
Twój tata, Marek Gierszał, jest uznanym reżyserem teatralnym.
Tak, skończył szkołę teatralną w Krakowie, potem wyjechał do Niemiec i tam studiował jeszcze w szkole filmowej w Hamburgu. Ale ja od zawsze czułem, że chcę się związać raczej z filmem niż z teatrem. Praca na planie wiąże się z wieloma wyrzeczeniami, ale daje swego rodzaju wolność. Nie mam np. stałych zobowiązań wynikających z angażu w teatrze, mogę się cieszyć względną swobodą wyboru miejsca pracy i reagować ad hoc na propozycje ról, które przychodzą. Poza tym, chyba wolę mówić o sobie, że bardziej niż aktorem jestem po prostu miłośnikiem kina, może dlatego w ogóle siedzę w tym „biznesie”.
Skoro określasz się mianem miłośnika kina, powiedz, co ono daje ci tak po ludzku?
Kino to dla mnie podróże w inne światy, to jest jakaś hipnotyzująca magia ciemnego pomieszczenia, odrealnienie, może trochę eskapizm – to mnie w kinie pociągało już wtedy, kiedy byłem bardzo mały, miałem swoje ukochane filmy, które bardzo przeżywałem.
Na przykład?
Uwielbiałem filmy o Indiana Jonesie. I „Forresta Gumpa”.
Coś podobnego! To są ukochane filmy mojego 9-letniego syna, „Forresta Gumpa” wszyscy zaczynamy już cytować z pamięci.
Ekstra! Może i on zostanie kiedyś aktorem (śmiech)…? Trzeba przyznać, że to były generalnie świetne czasy dla kina, reżyserzy mieli dużą swobodę twórczą, dostawali do dyspozycji duże budżety, mogli realizować ciekawe autorskie pomysły, przy tym tworzyli filmy dla widowni w dużej rozpiętości wiekowej.
Dziś te budżety są chyba jeszcze większe…?
Ale to trochę inna bajka. Produkcją rządzą teraz ogromne wytwórnie, producenci, to oni rozdają karty. Kiedy F.F. Coppola kręcił „Czas apokalipsy”, dostał na to naprawdę ogromne pieniądze i mnóstwo twórczej przestrzeni i mógł zrobić film tak, jak sam to sobie wyobrażał, nie sądzę, żeby dziś ktokolwiek na to pozwolił. W Polsce nie mamy wielkich budżetów i ogromnych wytwórni, dlatego mamy jeszcze przestrzeń na coś takiego jak kino autorskie. Słyszałem, że w USA w latach 50. i 60., jeszcze zanim popularna stała się tam telewizja, co weekend do kina chodziło ok. 90 mln ludzi... Wyobrażasz to sobie? To było normalne, że w sobotę zabiera się na film dziewczynę albo idzie tam z kumplami z klasy. Chciałbym, żeby ludzie znów tak kochali kino.
Nie boisz się aktorskich wyzwań, czasami w krótkim odstępie czasu można zobaczyć cię w dwóch skrajnie odmiennych rolach – jak w przypadku dwóch najnowszych filmów, „Ultima Thule” i „Sobowtóra”.
W przypadku „Sobowtóra” oraz „Ultima Thule” zdjęcia były od siebie czasowo oddalone. Przy drugim z tych tytułów pracowaliśmy chwilę nad montażem, na planie pozwalaliśmy sobie na swobodę improwizacji. To było czasochłonne, ale dodało naszej historii sporo autentycznego kolorytu. Zresztą, jestem współproducentem tego filmu, więc niejako byłem w tym projekcie od początku. W „Doppelgängerze” byłem z kolei aktorem „do wynajęcia”, to było zupełnie inne filmowe doświadczenie, bo i rozmach całego przedsięwzięcia był zupełnie inny. To były dwie zupełnie różne przygody. To mnie niesamowicie wzbogaca jako aktora, daje mi duży wachlarz możliwości odnajdywania się w różnych aspektach tego zawodu. Takie różne gatunkowo filmy traktuję po prostu jako wyzwania.
Nie „zapadasz się” więc w postacie, które grasz?
Przy pracy nad „Sobowtórem” miałem tę trudność, że kręciliśmy jednocześnie „Białą odwagę”, nieustannie przemieszczałem się między dwoma planami i lawirowałem między dwoma różnymi postaciami – to pochłonęło mnóstwo mojej energii. Jeśli chodzi o samo przeżycie, to podchodzę do tego tak, że to widz jest najważniejszy – jego emocje i to, co nasz film z tymi emocjami „robi”. Uważam, że nie trzeba za dużo przestrzeni poświęcać temu, jak było na planie, jak się czujemy odgrywając swoje role etc. To buduje niepotrzebne mity. Oczywiście każda rola niesie jakieś wewnętrzne przeżycia, niektóre są bardzo intensywne i później trzeba to wszystko jakoś „rozchodzić”…
Jaką rolę w swojej karierze musiałeś tak właśnie „rozchodzić”?
Bardzo przeżywałem dwa pierwsze filmy, „Wszystko co kocham” i „Salę samobójców”. Byłem na początku swojej drogi i wszystko co było związane z tymi filmami zostało ze mną na długo. Gdyby nie te szanse, które wtedy dostałem, być może byłbym dziś w zupełnie innym miejscu. A ja chciałem wtedy po prostu dobrze wypaść. Więc te dwa pierwsze filmy zrobiły na mnie największe wrażenie.
„Sala samobójców” miała naprawdę szeroką publiczność. Nie bałeś się, że po tym filmie będziesz zaszufladkowany w rolach eterycznych, rozchwianych emocjonalnie chłopców?
Zdecydowanie tak. Bałem się, że po tym filmie wszyscy już zawsze będą widzieć mnie przez pryzmat takich właśnie postaci. Takie „przypinanie łatek” jest, zwłaszcza dla młodego aktora, szalenie niebezpieczne.
W polskim kinie dużo jest ostatnio rozliczeń z przeszłością, sporo historii, zdecydowanie za mało jest natomiast problemów współczesnego człowieka, zwłaszcza młodego. Nie „uwiera cię” to czasem?
Zgadzam się z tobą. Między innymi dlatego zaangażowałem się w projekt „Ultima thule” (w kinach od lutego 2024 – przyp. red.), bo to jest film, który poniekąd wypełnia w polskim kinie pewną lukę. Brakuje filmów o nas, o ludziach żyjących tu i teraz. Myślę, że takim ogromnym tematem jest np. to, co dzieje się między dwójką ludzi, którzy z różnych względów się rozstają. To jest zróżnicowana, trudna materia, a jednocześnie codzienność, bardzo silne emocje. W „Ultima thule” mamy chłopaka, któremu po prostu umiera ojciec, on mierzy się z prostą i bardzo głęboką jednocześnie sytuacją, z brakiem akceptacji tego, co się wydarzyło, z poczuciem winy. Kotłują się w nim różne emocje, każdy z nas przechodzi lub będzie przechodził przez to na różnych etapach życia.
Do swojego aktorskiego portfolio włączasz postacie, których w zasadzie nie można jednoznacznie ocenić. Twoich bohaterów niełatwo polubić, ale też trudno ich nienawidzić. Czy to jest forma ucieczki od wspomnianego już zaszufladkowania?
Myślę, że we współczesnym kinie nie ma już takich bohaterów jak Forrest Gump. Prostych w konstrukcji, jednoznacznych. Ludzie po prostu tacy nie są, a widzowie już takich nie chcą oglądać. Dlatego nawet, kiedy dostaję scenariusz, staram się szukać szansy dla przełamania obrazu postaci, jeśli wydaje mi się on zbyt jednoznaczny. Ta dwoistość pomaga zrozumieć bohatera. W „Sobowtórze” to było trudne, bo on ma cały czas jakąś maskę, przed każdym coś udaje. Ale chciałem dać widzowi możliwość, żeby zajrzał za tę maskę, żeby mógł zobaczyć, co się dzieje w środku. Nie zależało mi na tym, żebyśmy go lubili, ale żebyśmy właśnie zrozumieli tę postać.
„Biała odwaga” Marcina Koszałki – kolejny film z twoim udziałem, opowiada m.in. o trudnym wątku współpracy części polskich górali z Niemcami (tzw. Goralenvolk) w czasie II wojny światowej. Kiedy zobaczymy go w kinach? Nie boisz się społecznego ostracyzmu za udział w takim projekcie?
Uważam, że to nie jest taki film, on nikogo nie piętnuje, nie naznacza – ale o tym oczywiście trzeba przekonać się już w kinie, film wchodzi na ekrany w marcu 2024. Tak jak w filmie „Zgoda” - są jakieś obszary w naszej historii, o których prędzej czy później należy zacząć rozmowę.
W październiku w Brześciu Kujawskim wziąłeś udział w festiwalu, którego hasło brzmiało: „Kultura nas ocali”. Powiedz, wierzysz w sens tych słów, kiedy patrzysz przez okno, prawdziwe lub to wirtualne?
Myślę, że kultura ma taki potencjał. To jest przestrzeń zbudowana na wierze, a ja mam wrażenie, że film i sztuka jest trochę tego pochodną. Podobnie jak wiara, kultura, sztuka to są przestrzenie poza sferą fizyczną, miejsca marzeń, wyobrażeń, jakaś myśl, która może zmienić coś w człowieku. To jest odbicie rzeczywistości, ale takie, które ma jednocześnie możliwość wpływania na nią i na ludzi. Dlatego jest i zawsze będzie ważna. Zwłaszcza w Polsce, bo tutaj kultura musi o siebie mocno walczyć.
Jakie jest filmowe marzenie Jakuba Gierszała?
Chciałbym zawsze robić filmy, w które wierzę. I cofnąć się do lat 90., żeby móc zagrać w którymś z filmów Spielberga.