Ikona polskiej muzyki, pierwsza (i dla wielu niezastąpiona) wokalistka legendarnego zespołu Varius Manx, na scenie nieprzerwanie od trzydziestu lat. Dziewczyna z gitarą, która charakterystycznym, delikatnym głosem potrafi skruszyć niejeden mur. Na przeszłość, nawet tę trudną, patrzy dziś z czułością, w przyszłość spogląda ze spokojem. Anita Lipnicka w szczerej rozmowie z Prestiżem opowiada o niełatwych początkach kariery w show-biznesie, o swojej artystycznej emancypacji i o tym, dlaczego zawsze warto pielęgnować w sobie „pierwiastek szaleństwa”.

Wiele lat temu zaśpiewała pani w jednej ze swoich piosenek, że „wszystko się może zdarzyć”. Ta fraza szybko przeniknęła do języka, zaczęła żyć własnym życiem. Co dla pani znaczą dziś te słowa?

Bardzo dokładnie pamiętam proces powstawania tej piosenki, pamiętam też, dlaczego ją napisałam. Chwilę wcześniej rozstałam się z zespołem Varius Manx i zaczęłam iść solową ścieżką – to był moment, w którym chciałam zasmakować niezależności i przejąć pełną odpowiedzialność za to, co się ze mną dzieje zawodowo. Będąc w Varius Manx doświadczyłam przyśpieszonej lekcji dorosłego życia i wszystkiego tego, co wiąże się z pojęciem sławy.

Była pani wtedy bardzo młoda – jak radziła sobie pani z codziennością, której kształt po przystąpieniu do zespołu musiał zapewne ulec diametralnej zmianie?

Rzeczywiście, to nie jest tak, że zostajemy sławni z dnia na dzień – a tak było w moim przypadku – i nasze życie nagle zamienia się w bajkę. To jest bardzo złożona, indywidualna dla każdego człowieka kwestia. Szczerze mówiąc, dla mnie najbardziej dotkliwym aspektem tej sytuacji była nagła utrata wolności, fakt, że nie mogłam swobodnie się poruszać bez bycia rozpoznawaną, gdziekolwiek się nie wybrałam wychodząc z domu. Popularność spadła na mnie jak grom z jasnego nieba i mocno zaburzyła moje relacje, w których przecież byłam jeszcze chwilę wcześniej jako normalna, nikomu nieznana nastolatka.

Tzw. show-biznes nie był chyba dla pani zupełną nowością – wcześniej pracowała pani jako modelka.

Powiedziałabym raczej, że próbowałam swoich sił w modelingu, ale szybko odkryłam, że to nie dla mnie. Występowałam też w krakowskim kabarecie Rafała Kmity, wahałam się, czy nie iść w stronę aktorstwa. Jednocześnie śpiewałam w amatorskim zespole w rodzinnym Piotrkowie Trybunalskim, zaczynaliśmy nawet nieźle sobie radzić, wygrywać konkursy młodych talentów. I właśnie wtedy przygoda z Varius Manx niespodziewanie wdarła się w moje życie. Dziennikarz z radia Łódź skojarzył mnie z grupą, choć ani ja nie szukałam zespołu, ani oni nie szukali wokalistki… Los zdecydował o tym, że podjęliśmy współpracę.

Robert Janson, spiritus movens zespołu Varius Manx, miał ponoć przekazać pani płytę komuś w wytwórni…

Doprawdy? Nie do końca już pamiętam jak to było, szybko jednak zostałam wokalistką Varius Manx i rozpoczęliśmy prace nad wspólnym albumem. Nie spodziewałam się, że „Wszystko się może zdarzyć” będzie takim przebojem, ale chyba jeszcze bardziej nie spodziewałam się, że piosenki, które pisałam dla Varius Manx przy biurku, przy którym odrabiałam jednocześnie lekcje i przygotowywałam się do matury, będą takimi hitami. Wie pani, po premierze pierwszej płyty ja fizycznie nie byłam w stanie poruszać się po ulicy! Nagle każdy czegoś ode mnie chciał, zrobić sobie ze mną zdjęcie, chwilę ze mną pobyć, porozmawiać. To było oczywiście wszystko bardzo urokliwe, ale też bardzo…opresyjne.

Mogę się domyślać, że jeśli w wieku 19 lat nie można spokojnie kupić jogurtu w sklepie spożywczym, to taka sytuacja może być urokliwa góra przez tydzień.

Niestety tak. Po nagraniu drugiej płyty „Elf”, a była ona olbrzymim sukcesem, zaczęłam się zastanawiać, co ja właściwie z tego wszystkiego mam?

A co rzeczywiście pani miała?

Otóż było mnie stać na zakup jedynie kolorowego telewizora, to wszystko. Na próby do Łodzi dojeżdżałam komunikacją publiczną, na koncerty - busem. Poza totalną utratą prywatności nie miałam niczego, co mogłoby być dla mnie buforem, jakąś strefą komfortu, nic mnie nie chroniło przed drapieżnym światem show biznesu. Krótko mówiąc, poczułam się trochę oszukana i wykorzystana.

Czy naprawdę wokalistka zespołu, który za swoje albumy zdobywał w latach 90. złote i platynowe płyty, nie miała pieniędzy na zakup samochodu?

Tak było. Lata 90. to były absolutnie dzikie czasy, dotyczyło to także rynku fonograficznego. Mnóstwo osób na pewno zarobiło wtedy na tym dużo pieniędzy, ale to byli raczej ci, którzy zarządzali tym biznesem, a nie my, wykonawcy. To były również przyczyny, dla których nie działo się później dobrze w relacjach między członkami zespołów, a wytwórniami. Pamiętam, że Kora opowiadała kiedyś w wywiadzie o tym, że marzy o zmianie image, zakupach w normalnym sklepie odzieżowym, ale nie ma pieniędzy ani na dobre ciuchy, ani na kosmetyki – przed nami było widać jeszcze gorzej! Od Johna Portera też słyszałam wiele opowieści, jak wyglądała rzeczywistość artysty w latach 80…, więc może te 90. w sumie nie były jeszcze najgorsze!

Ustaliłyśmy już, że „wszystko się może zdarzyć”. I co wtedy zdarzyło się w pani życiu?

To, że wszystko się może zdarzyć, wyraźnie poczułam dopiero wtedy, gdy zdecydowałam się wziąć sprawy w swoje ręce…

…i odejść z zespołu Varius Manx.

I od wytwórni, z którą wcześniej pracowaliśmy. Odcięłam się od wszystkiego jak pies, co się urwał z łańcucha. To było mi po prostu potrzebne. Zastanawiałam się nawet, czy w ogóle nie porzucić śpiewania. Tak mi to wtedy doskwierało. To bycie „gwiazdą”.

Na szczęście nie porzuciła pani muzyki. Na pani horyzoncie pojawiła się natomiast kontrowersyjna postać - Wiktor Kubiak.

Tak, to była w polskim przemyśle muzycznym bardzo złożona figura, dla wielu ludzi niejednoznaczna, do dziś mówi się o nim różne rzeczy. Ja poznałam go z takiej strony, z jakiej znali go ludzie związani z musicalem „Metro”, którego Wiktor był producentem i z pewnością był temu projektowi oddany całym sercem. Był zresztą także długoletnim managerem Edyty Górniak, ściągnął ją do Londynu, marzyli oboje o wydaniu zagranicznej płyty. Ten projekt nie został zrealizowany, ale pamiętam, jak wiele energii, pasji Wiktor w niego włożył. Dla nas Wiktor był po prostu mentorem, dobrym duchem, mecenasem sztuki w staromodnym pojęciu tego słowa.

Po rozstaniu z zespołem pani też znalazła się w Londynie.

Zaczęłam pracę nad solowym albumem, poszłam też do szkoły, by uczyć się języka, poznawałam mnóstwo ludzi - bardzo chciałam wreszcie mieć żywe, normalne relacje z rówieśnikami. W Londynie odzyskałam wolność, po raz pierwszy czynnie brałam udział w procesie powstawania płyty, współkomponowałam swoje piosenki z wybitnymi postaciami tamtejszej sceny muzycznej, brałam realny udział w procesie produkcji swoich nagrań. „Wszystko się może zdarzyć” to była ostatnia piosenka, którą napisałam na swoją pierwszą nagraną tam płytę - to był tekst o mojej sytuacji, o drodze, którą pokonałam, by w końcu znaleźć się w Wielkiej Brytanii i nagrywać piosenki z ludźmi, którzy wcześniej pracowali z moimi idolami – z Sade, Dire Straits, Georg’em Michael’em – to było niezwykłe przeżycie! Będąc w Londynie stopniowo zaczęłam nabierać wiatru w żagle i przekonałam się wreszcie, że nasze decyzje mają znaczenie, sens i swoje konsekwencje, że nie warto powierzać innym swojego losu – trzeba go mocno trzymać w swoich rękach. I o tym właśnie jest ta piosenka.

Kiedy patrzy pani przez przysłowiowe ramię i widzi siebie z Varius Manx – co jest w pani spojrzeniu? Czułość, czy może raczej żal?

W tej chwili patrzę na ten czas z czułością, tak, jakbym patrzyła na swoje zdjęcia z dzieciństwa. I na pewno z szacunkiem. Ale miałam okres, w którym ten cały epizod wręcz z siebie wypierałam.

Dlaczego?

Był taki moment, w którym po przygodzie z Varius Manx miałam ogromną niechęć do szeroko pojętego popu i wszystkiego, co się wiąże z byciem „gwiazdą”. Gdzieś w głębi duszy zawsze byłam dziewczyną z gitarą, trochę jak Tracy Chapman, Edie Brickell, czy Suzanne Vega, które kiedyś tak uwielbiałam. Miałam awersję do super popowych produkcji. Zawsze powtarzam, że moim ideałem profesji jest zajęcie pisarza – wyobrażam sobie, że oni siedzą w zaciszu swoich domów, tworzą tam swoje światy, których nikt inny nie jest w stanie sobie wyobrazić. Jednocześnie zachowują prywatność. Ja też zawsze chciałam iść swoją drogą, jednak w moim zawodzie nie dało się tego robić anonimowo, a popularność była dla mnie raczej deprymująca.

Obserwując panią na scenie czy w mediach trudno sobie wyobrazić, że kiedyś czuła się pani onieśmielona sławą.

Tak jak wszyscy, ja też przyjmowałam pozy, to był rodzaj mojej samoobrony. Stanowczo za często bywałam wtedy arogancka i wyniosła, widzę to wyraźnie w wywiadach i na starych zdjęciach.

Czy odrobina arogancji nie przydaje się w tym zawodzie?

Tak, ale pod warunkiem, że jest to zdrowa arogancja, wynikająca z realnej pewności siebie.

Po odejściu z zespołu szukała pani swojej drogi w solowej karierze – i na tej drodze spotkała pani Johna Portera.

Myślę, że wtedy maksymalnie udało mi się zrealizować swoje ówczesne artystyczne ambicje. John otworzył przede mną zupełnie nowy rozdział, w muzyce i w życiu. W tamtym czasie kompletnie nie grałam swoich wcześniejszych piosenek, może je trochę wyparłam z siebie…? Wróciłam do nich dopiero po rozstaniu z Johnem. Pamiętam, że zarzucano mi wtedy, że z płyty na płytę za bardzo się zmieniam, a mało kto wiedział, przez co przechodziłam jako człowiek, artystka i z czego te zmiany wynikają.

Mamy łatwość osądzania, zwłaszcza tych, których znamy tylko z gazet i ekranów.

Tak, ale może kiedyś ja też taka byłam? Oceniałam innych surowiej? Dziś już wiem, że zmiany są wpisane w ten zawód, jestem teraz na innym etapie artystycznej drogi niż 20 lat temu, potrafię od nowa przytulić swoje stare piosenki, ubierając je w nowe sukienki, inne aranżacje, takie, które są mi aktualnie bliskie, idą w zgodzie z moimi fascynacjami muzycznymi, które też non stop ulegają przeobrażeniom.

Zostańmy jeszcze na chwilę przy Varius Manx. Robert Janson – jakim był człowiekiem? W latach 90. krążyły o nim legendy, mówiono, że jest trudny i nadzwyczaj wymagający. Że współpraca z nim bywała destrukcyjna.

Po pierwsze Robert nie był, tylko jest – żyje i ma się dobrze! Mamy ze sobą sporadyczny kontakt do dziś, ostatnio widzieliśmy się na kawie w okresie pandemii. Moja relacja z nim jest teraz spokojna, natomiast wtedy była trudna, skomplikowana. Na tyle, że nie wyobrażałam sobie przyszłości w tej konfiguracji. Ja nie jestem pamiętliwa, nie trzymam urazy, potrafię dużo zrozumieć i dużo wybaczyć.

Ma pani co wybaczać Robertowi Jansonowi?

Robert nie jest złym człowiekiem - ale rzeczywiście bywał trudny w relacjach z innymi, miał specyficzny temperament i sposób bycia. W zespole był kimś w rodzaju surowego ojca, był od nas wszystkich starszy. Tak jak każdy, miał swoją osobistą historię, która wpłynęła na to, jakim jest człowiekiem. Dawniej był zamknięty, może trudno było się z nim porozumieć – ale to się zmieniło. Nawet nasze ostatnie spotkanie to potwierdza - przyznał, że przez lata gnębiło go poczucie, że ja odeszłam z zespołu z jego winy, że może coś mógł zrobić inaczej…?

I co mu pani odpowiedziała?

Prawdę, że moja rezygnacja była podyktowana zestawem różnych, złożonych czynników, nie była to wina, którą można przypisać jednej osobie.

Ma pani kontakt z innymi wokalistkami Varius Manx?

Tak, mam bardzo ciepłą relację z Józefiną (Anna Józefina Lubieniecka, wokalistka Varius Manx w latach 2010-2013, przyp. red.), której bardzo kibicuję, uważam, że jest niezwykle utalentowana, ma przepiękny głos, ale może trochę za mało szczęścia? Napisałam dla niej, z nią, kilka tekstów.

Szczęście jest muzykowi potrzebne?

Oczywiście! Józefina nagrała jakiś czas temu przepiękną, totalnie offową płytę. Potem wyjechała na jakiś czas do Berlina i nagle ten muzyczny balon pękł. Wiem, że teraz znów zajmuje się muzyką, walczy o swoją przestrzeń i miejsce na scenie, ale w czasach, w których codziennie premierę ma nawet kilkanaście singli… Cóż, jest trudno.

Co z pozostałymi dziewczynami?

Kilkukrotnie spotkałam się z Kasią Stankiewicz, nie mam natomiast żadnych bliższych relacji ani z Moniką Kuszyńską, ani z Edytą Kuczyńską, ostatnią wokalistką Varius Manx.

Jak układały się pani stosunki z Kasią Stankiewicz, pani następczynią - nie było napięć?

Oj nie, ja nie pamiętam żadnych takich historii! To są jakieś dziwne medialne wymysły, my zawsze miałyśmy do siebie dużo sympatii i zwykłego, ludzkiego szacunku. Spotykałyśmy się nawet w pracy, nikt do nikogo nie miał i nie ma o nic pretensji. Kasia zresztą kontynuuje działanie z zespołem, wszyscy są chyba zadowoleni z takiej formy współpracy.

W jednej z najnowszych piosenek, „Amsterdam”, śpiewa pani: „Rozbij ze mną wspomnień bank / Zerwij z ramion skóry lat / Chcę znów gonić, gonić, gonić słony wiatr” – czy lubi pani spoglądać w przeszłość z nostalgią? Ostatnio zapanowała moda na lata 90., nie tylko w muzyce.

Chyba nie ma w tym żadnej filozofii. To jest zwykła tęsknota za młodością, za czasem, kiedy wszyscy byliśmy beztroskimi królami własnej egzystencji i wszystkie drzwi były dla nas otwarte. Dziś my, pokolenie ludzi, których młodość przypadała na lata 90., jesteśmy już w innym momencie życia. Cała moja nowa płyta „Śnienie” zawiera mnóstwo wątków refleksyjnych dotyczących przemijania. Oglądam się na niej wstecz, ale i patrzę przed siebie, wszystko w kontekście upływającego czasu. Takie przemyślenia naturalnie pojawiają się w człowieku w pewnym okresie ziemskiej wędrówki „Amsterdam” nie opowiada jednak tylko o tym, że chcę do przeszłości wracać – ta piosenka jest też o tym, że nadal mam w sobie ten szalony pierwiastek, że mi się wiele chce, że nie przestałam marzyć. Bardzo to w sobie pielęgnuję. Ten motyw świeżości i dziecięcego zachwytu nad światem.

Skoro mowa o patrzeniu przez ramię - co widzi tam Anita Lipnicka?

Tyle przygód, że pewnie mogłabym obdarować nimi parę istnień! Widzę też mnóstwo spełnienia, patrzę na swoją przeszłość bez goryczy, z wdzięcznością. Tylu ludzi, jakich miałam okazję blisko poznać, różne miłości, które przeżyłam…

Miłości? A nie ma w naszym życiu tej jednej, prawdziwej?

Absolutnie nie! To jest piękne i szalenie niebezpieczne jednocześnie! Wiem, że w życiu można doświadczyć kilku bardzo żywych, bardzo głębokich relacji z drugim człowiekiem, każda z nich jest prawdziwa, każda z nich jest inna.

Ten „Amsterdam”… Wydarzył się naprawdę?

Tak, to jest historia pewnej wyprawy do Holandii. Na stopa, absolutne szaleństwo!

Kolejny singiel z płyty „Śnienie” – piosenka „Jak w filmach”- to z kolei zupełnie inna opowieść…

To piosenka o wspomnieniu płomiennego romansu, który nie miał szans, by przetrwać – bo przecież w życiu przeżywamy różne przygody miłosne. Ale chyba zawsze kieruje nami jedno - potrzeba odkrycia tej jedynej, prawdziwej miłości. Chyba wszyscy marzymy też o nieco wyidealizowanej, książkowej, filmowej wersji tego uczucia…

Niebezpieczna skłonność.

Zdecydowanie tak. Gonimy za jakimś wyobrażeniem, myśląc, że trawa musi być bardziej zielona gdzieś indziej, a chyba za rzadko doceniamy to, co już mamy, tu i teraz. „Jak w filmach” to chłodne spojrzenie na minioną relację między dwojgiem ludzi i na to, co nam z niej po latach zostało.

Nie mogę w tym momencie nie zapytać o czas, który dzieliła pani w życiu – zawodowym i prywatnym – z Johnem Porterem. Jaki to był dla pani okres?

12 lat, trzy wspólne płyty, nasza córka Pola… To był wspaniały, bardzo owocny czas, obydwoje mamy do tych lat niesamowicie ciepły stosunek, tulimy je mocno w naszych sercach. Okazało się jednak, że ta historia nie mogła trwać wiecznie.

Dlaczego?

Ja i John żyliśmy bardzo intensywnie, byliśmy razem na scenie, w domu – taki model wspólnej egzystencji to ogromne wyzwanie. Dla mnie to był bardzo twórczy okres, odbyliśmy mnóstwo podróży, wychowaliśmy razem Polę. Poznałam Johna w wieku 27 lat, wtedy zaczął się dla mnie niezwykły moment nabierania samoświadomości, ale kobieta w okolicach trzydziestki i tuż po niej jest jeszcze wciąż bardzo młoda, na wszystko ma mnóstwo siły, mnóstwo energii. John był natomiast w zupełnie innym momencie swojej życiowej drogi – kiedy się poznaliśmy, miał pond 50 lat.

Można powiedzieć, że wasz związek „zabiła” różnica wieku?

Tak, ta 25-letnia różnica to jest sporo, nie dało się jej zniwelować ani zasypać piaskiem, w miarę upływu czasu ta przepaść między nami się pogłębiała. Kobieta między 30 a 40 rokiem życia szalenie się zmienia, przechodzi intensywne procesy, tak też i było ze mną. Natomiast John miał wtedy może trochę inne priorytety, inną perspektywę na przyszłość, na codzienne sprawy. Teraz, kiedy jestem żoną człowieka w podobnym do mnie wieku, nasza wspólna perspektywa jest bardziej zbieżna. Niemniej jednak, z Johnem Porterem miałam fantastyczny związek, mimo, że nie mógł trwać. Nie przekreślam tej miłości, podobnie jak innych, które mi się przytrafiły - jestem z nich zbudowana, te więzi są nierozerwalne.

 

Pani córka Pola kończy niebawem 18 lat – czy też ciągnie ją do gitary?

W ogóle jej nie ciągnie do instrumentów! Ma słuch muzyczny, pięknie śpiewa, kiedy była mała, woziłam ją na lekcje pianina, ale przyszła do mnie pewnego dnia i powiedziała, że nie chce już grać, że to jest moje, a nie jej marzenie. To było dla mnie trudne do przełknięcia, bo przecież każdy z nas po cichu pragnie, że dziecko będzie mini-wersją nas, że będzie wyrastało na człowieka, który doskonale nas rozumie i ma podobne widzenie świata. Tymczasem okazało się, że moje dziecko jest inne niż ja, żyje w zupełnie innych czasach, ma inną konstrukcję psychiczną. Musiałam zaakceptować fakt, pogodzić się z tym, ze Pola jest odrębną istotą, i że nie fair z mojej strony byłoby narzucanie jej ścieżki, jaką ma podążać. Dziś właśnie tę inność kocham w niej najbardziej! Pola jest bardzo poukładana, pragmatyczna, obowiązkowa. Przymierza się do studiowania w Holandii, celuje w kierunki typu biznes i administracja. Coś tak mi obcego, że nie jestem nawet w stanie jej w niczym doradzić! Mój mąż, z którym Pola mieszka od 8 lat, jest malarzem i grafikiem, ja i ojciec Poli, John, jesteśmy muzykami, ale ona nie ma w sobie rockandrollowego genu. Nie wiem, może za dużo widziała naszych artystycznych frustracji, za dużo zmęczenia, łez i potu, który wylewa się przy nagraniach kolejnych płyt, przygotowaniach do tras, premier i innych działań. Pewnie postanowiła na wszelki wypadek nie mieć z tym nic wspólnego (śmiech)…

Jesienią będzie można usłyszeć panią na koncertach promujących płytę „Śnienie”. Zresztą jeden z nich odbył się niedawno w Gdańsku.

Tak, 17 listopada zagraliśmy koncert w Starym Maneżu, jednak już w maju ponownie zawitamy do Trójmiasta, tym razem do Gdyni.

Będzie smutno?

Absolutnie nie! Te piosenki powstawały na przestrzeni kilku ostatnich lat, w dynamicznie zmieniającej się rzeczywistości, część z nich napisałam jeszcze w pandemii – może dlatego niektóre utwory są nieco oniryczne, inne zaś zdecydowanie bardziej rytmiczne, energetyczne – bo po zakończeniu lockdown’u właśnie to grało mi w duszy. Jest to płyta różnorodna, eklektyczna, ale wspólny mianownik stanowi słowo „sen”, które ma niezwykle szerokie spektrum znaczeń. Może uosabiać marzenie, pragnienie, ale to także ułuda, miraż, letarg, czy bezruch... – wystarczy zajrzeć do słownika! A skoro płyta jest różnorodna muzycznie, potrzebowałam nici, którą mogłam pozszywać wszystkie opowieści. I postawiłam na słowo „sen”, którego użyłam w różnej formie i w różnych kontekstach w każdym z tekstów 11 piosenek.

Przed nami trasa koncertowa i nowa płyta. Popatrzmy przed siebie jeszcze przez chwilę – co widzi tam Anita Lipnicka – kobieta?

Widzę siebie w stabilnym związku z moim obecnym mężem (Mark Gray – przyp. red.), i zdecydowanie nie zamierzam w tym obszarze robić już żadnych rewolucji (śmiech)! Jesteśmy małżeństwem ósmy rok, uważam, że to ogromna zasługa Marka i jego wytrwałości. Wie pani, ja mam teraz spokojny, dobry związek, „knujemy” sobie z mężem szczęśliwą wspólną starość – a ja wcześniej nigdy o tym nie marzyłam!

Naprawdę…?

Naprawdę! Nie chciałam też białej sukni, nie chciałam dzieci, domowych pieleszy, gniazdka... A wiem, że tego chciała kiedyś większość moich koleżanek ze szkoły. To po prostu było nie dla mnie. Jestem z natury wolnym duchem, który głównie realizuje się w tym, co robi i nie potrzebuje drugiej osoby, aby czuć się spełnionym. Ale kiedy spotkałam Johna, to byłam pewna, że będę miała z nim dziecko. Niesamowite są czasami przebłyski tego, co się wydarzy… Wiedziałam, że będziemy mieć córeczkę, Polę. Z Markiem znaleźliśmy się w momencie, kiedy żadne z nas nie wierzyło już w żadną miłość. A tu, trach! Wpadliśmy w to jak śliwki w kompot! To jest jednak inny związek, niż te, które miałam wcześniej. Mniej burzliwy. On daje mi uziemienie, poczucie, że już nie muszę się szarpać, starać, niczego udowadniać. Nareszcie nie jest pod górę – i to jest cudowne uczucie!