Festiwal straconych szans
48. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych przeszedł do historii. I to w sensie dosłownym. W repertuarze głównego konkursu dawno nie mieliśmy tak wielu tytułów odwołujących się do przeszłości, która w tym roku częściej służyła jednak filmowcom do ferowania jednoznacznych wyroków, niż do refleksji i stawiania sobie trudnych pytań. Szkoda, bo dla polskiego widza, zmęczonego już nieco rozdrapywaniem starych ran, to raczej współczesność jest w ostatnim czasie niewyczerpanym źródłem egzystencjalnego niepokoju.
Organizatorzy tegorocznej edycji gdyńskiego festiwalu tym razem zafundowali widzom prawdziwą wycieczkę w przeszłość – dokładnie połowa ze zgłoszonych do konkursu głównego długich metraży była osadzona w mniej lub bardziej odległych momentach historii naszego kraju (głównie w różnych fazach PRL-u) lub bezpośrednio do niej nawiązywała (jak choćby „Różyczka 2” Jana Kidawy – Błońskiego, będąca kontynuacją wątku pisarza inwigilowanego przez własną żonę). Wycieczka okazała się niełatwym emocjonalnie przeżyciem, nierównym pod względem artystycznym, momentami do bólu przewidywalnym („Raport Pileckiego”, „Figurant”), ale też niosącym element zaskoczenia i w pewnym sensie odświeżającym („Kos” Pawła Maślony). W samym konkursie było niewiele naprawdę doskonałych filmów (do takich zaliczyć należy „Chłopów” D.K i Hugh Welchman czy „Lęk” Sławomira Fabickiego z wybitnymi i, niestety, zupełnie niezauważonymi przez konkursowe jury rolami Magdaleny Cieleckiej i Marty Nieradkiewicz), pojawiło się też kilka obrazów zaledwie ciekawych, choć przy tym starannie zrealizowanych („Doppelgänger. Sobowtór” Jana Holoubka, „Tyle co nic” Grzegorza Dębowskiego z poruszającymi kreacjami Artura Paczesnego, Moniki Kwiatkowskiej i Agnieszki Kwietniewskiej). Niestety, jeszcze więcej było artystycznych rozczarowań („Sny pełne dymu” Doroty Kędzierzawskiej czy infantylne i przekoloryzowane „Święto ognia” Kingi Dębskiej). Ale to historyczne akcenty grały pierwsze skrzypce, stosunkowo niewiele pola zostawiając filmowej reinterpretacji problemów dotykających współczesnych ludzi.
O Pileckim bezrefleksyjnie
W konkursie głównym w ogóle zabrakło obrazów, które odnosiłyby się np. do współczesnego nam rozpadu relacji międzyludzkich, problemów związanych z cyfryzacją życia społecznego, kryzysem migracyjnym czy klimatycznym – a to przecież problemy, z którymi na co dzień boryka się współczesny człowiek. Po raz kolejny dowiedzieliśmy się natomiast sporo na temat metod pracy agentów służb specjalnych w słusznie minionym systemie i otrzymaliśmy kilka ludzkich portretów, którym dość nieudolnie próbowano nadać rys niejednoznaczności. Absolutne apogeum osiągnęli tu twórcy „Raportu Pileckiego” – za spory jak na polskie kino budżet na realizację nagłośnionej już wcześniej produkcji koncertowo zaprzepaścili szansę na stworzenie złożonego portretu psychologicznego jednej z najciekawszych w XX-wiecznej historii Polski postaci, jaką bez wątpienia był rotmistrz Witold Pilecki. Zamiast wnikliwego studium bohatera znajdującego się w sytuacjach krańcowych o wiele razy za dużo jak na jeden tylko życiorys, otrzymaliśmy filmową pocztówkę, hagiografię, fatalnie obsadzoną i wyreżyserowaną, nie pozostawiającą żadnego pola do interpretacji i prób zrozumienia motywów kierujących postacią rotmistrza. I o ile trudno odmówić życiorysowi Pileckiego wątków, które na taką hagiografię zasługują, to film w ogóle nie zachęca do refleksji nad tymże życiorysem, do stawiania sobie trudnych pytań, a tego oczekujemy przecież od dobrego, artystycznie wartościowego kina. „Raport Pileckiego” to z pewnością doskonała propozycja na kilkuodcinkowy serial w wieczornym paśmie, niekoniecznie jednak kandydat do jakiejkolwiek poważniejszej nagrody filmowej – nawet w przypadku gdyńskiego festiwalu, finansowanego z podobnych co film o Pileckim, źródeł.
O Kościuszce bez aureoli
Festiwalowe jury z pewnością zaskoczyło strategicznych mecenasów i partnerów wydarzenia (m.in. Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Narodowe Centrum Kultury, Telewizja Polska, Polskie Radio czy Grupa Orlen) przyznając w tym roku główną nagrodę przewrotnemu w formie i treści filmowi „Kos” w reżyserii Pawła Maślony. Z pewnością nie był to najlepszy i najbardziej wartościowy artystycznie film pokazywany na tegorocznym festiwalu, w obecnej sytuacji politycznej i społecznej okazał się jednak filmem ważnym i po prostu potrzebnym – w scenie bratobójczej walki między chłopem a szlachcicem (doskonałe role Bartosza Bieleni i Piotra Packa) dostrzegamy ponurą wróżbę i lekcję, której mimo upływu stuleci i setek naukowych opracowań wciąż nie jesteśmy w stanie wyciągnąć z własnej historii. Kościuszko, ciekawie zinterpretowany przez Jacka Braciaka, nie za wiele ma wspólnego z idealistycznym obrazkiem bohaterskiego generała, który na białym koniu przybywa z Ameryki, aby wyzwolić Polskę z rąk rosyjskiego zaborcy (Robert Więckiewicz jako diaboliczny i bezwzględny Dunin to zresztą uosobienie wszystkich lęków przed Rosją, jakie z pewnością pielęgnujemy teraz w naszej zbiorowej świadomości). Kościuszko to raczej bohater zmęczony, sfrustrowany tym, co zastał po powrocie do ojczyzny i trzeźwo oceniający sytuację, a ta, co tu dużo mówić, na zwycięstwo nie rokuje. Nie ma pewności, czy wszyscy producenci (tu znów m.in. Telewizja Polska) dobrze zrozumieli zamysł reżysera, zanim zdecydowali się na finansowe i organizacyjne wsparcie tego projektu – „Kos” mógł być kolejną podręcznikową hagiografią, filmem miałkim i odtwórczym, okazał się natomiast inteligentną satyrą na rzeczywistość w XVIII-wiecznej Polsce, głęboko osadzoną w tarantinowskiej konwencji, z bardziej niż wyraźnymi nawiązaniami do filmów takich jak „Django” czy „Nienawistna ósemka”, w dodatku z umiejętnie dawkowanym, inteligentnym i nienachalnym poczuciem humoru – trzeba przyznać, że do takiego spojrzenia na historię państwowy mecenat ostatnio nas nie przyzwyczaja. Co do samego poczucia humoru, projekcje konkursu głównego potwierdziły tylko, że od dawna nie wychodzi ono polskim filmowcom za dobrze - w tym roku w finałowej 16-tce mogliśmy oglądać tylko jedną komedię („Horror story”), będąca zresztą jednym z nielicznych ukłonów w stronę nieco młodszej widowni.
Nowa Jagna
Jak co roku, przewidywania dotyczące festiwalowych nagród nie do końca znalazły odbicie w werdykcie jury. Typowani do Złotych Lwów „Chłopi” duetu D.K. i Hugh Welchman wyjechali z Gdyni ze statuetką za najlepszą produkcję w kategorii „Nowe spojrzenie” oraz z nagrodą publiczności, która po każdym seansie nagradzała film gromkimi brawami. Słusznie, bo malarska adaptacja powieści Reymonta to filmowe dzieło totalne, z dopracowaną do perfekcji warstwą wizualną i muzyczną, jednocześnie tchnąca świeżością i rzucająca nowe światło na część doskonale znanych nam z literatury postaci. Debiutująca przed kamerą Kamila Urzędowska w roli Jagny na szczęście nie stanęła w szranki z legendarną kreacją Emilii Krakowskiej z adaptacji w reżyserii Jana Rybkowskiego z 1972 roku i postanowiła po swojemu zinterpretować graną przez siebie bohaterkę. Podobnie przekonująco wypadły m.in. kreacje Ewy Kasprzyk (Dominikowa), Mirosława Baki (Boryna) czy Doroty Stalińskiej (Jagustynka). Na początku 2024 roku „Chłopi” zawalczą zresztą o Oscara – dzięki sprawnie poprowadzonemu scenariuszowi i uniwersalnej historii mają w tej konkurencji realną szansę na sukces.
O eutanazji bez dróg na skróty
Niemałym zaskoczeniem jest również fakt, że podczas wielkiej gali w sobotę 23 września właściwie nie dostrzeżono jednego z najciekawszych obrazów tegorocznej edycji – bez statuetki do domów wrócili twórcy „Lęku” w reżyserii Sławomira Fabickiego, z wybitnymi rolami Magdy Cieleckiej i Marty Nieradkiewicz. Intymna opowieść o śmierci, samotności w obliczu spraw ostatecznych i rozpaczliwych próbach zatrzymania przy sobie ukochanej osoby, która ze względu na cierpienia spowodowane nieuleczalną chorobą decyduje się na eutanazję, to misterna filmowa kompozycja, w której najważniejszą rolę odgrywają emocje, po mistrzowsku odegrane przez parę głównych bohaterek. Zwłaszcza dla Magdaleny Cieleckiej „Lęk” okazał się szansą na zaprezentowanie całego spektrum aktorskich możliwości – jej Małgorzata to postać silna, zdeterminowana i nieprawdopodobnie krucha jednocześnie, a końcowa scena odchodzenia, pokazana bez żadnej drogi na skróty, dosłownie zapiera w piersiach dech i wierci w sercu dziurę jeszcze na długo po opuszczeniu kinowej sali. Jak przyznali sami twórcy „Lęku”, ze względu na „dyskusyjny” temat (eutanazja), film powstawał bardzo długo, nie było bowiem łatwo przekonać polskie, często zależne od państwowego mecenatu instytucje do jego finansowania. Nie wiadomo, czy w sprawnej realizacji projektu bardziej przeszkodziła kwestia samego tematu, czy też „niewygodna” dla organizatorów filmowa przeszłość producentów (Kamińska, Wójcik, Jabłoński), dekadę temu zaangażowanych w realizację kontrowersyjnego „Pokłosia” W. Pasikowskiego. Mimo trudności, „Lęk” został zrealizowany i po premierze ma szansę pobudzić społeczeństwo do ważnej dyskusji.
Solidarnie o nieobecnych
Brak statuetki dla filmu „Lęk” i Złote Lwy dla przewrotnego „Kosa” to nie jedyne emocje, jakie towarzyszyły uroczystej gali zamknięcia festiwalu. W trakcie rozdania nagród z ust filmowców wielokrotnie padały mniej lub bardziej bezpośrednie aluzje i słowa wsparcia dla krytykowanej przez część polityków Agnieszki Holland. O tym, że w konkursie głównym gdyńskiego festiwalu (przypomnijmy, że finansowanego w dużej mierze ze środków publicznych) zabrakło jej najnowszego filmu „Zielona granica” (opowiadającym o sytuacji na granicy polsko-białoruskiej), żywo dyskutowano już przed rozpoczęciem imprezy, sama gala rozdania nagród była przez to ciekawym, momentami bardzo emocjonalnym widowiskiem, w czasie którego filmowcy niejednokrotnie wystawiali na próbę nerwy organizatorów i uśmiechających się szeroko prowadzących – kilku artystów np. pojawiło się na scenie w koszulkach z napisem „Agnieszka Polland”, jeszcze inni z tej samej sceny wygłaszali sugestywne, kąśliwe uwagi pod adresem hejtujących Agnieszkę Holland polityków. Przemówienie Pawła Maślony było szczególnie emocjonalne i bezpośrednie, trudno po nim nie odczytać „Kosa” właśnie jako ponurej diagnozy rozpadu tkanki społecznej, z jaką mamy obecnie do czynienia.
Wbrew krążącym w sieci informacjom, „Zielona granica” nie została z konkursu „usunięta”, producenci filmu w ogóle go do niego nie zgłosili (do wyznaczonego przez organizatorów FPFF deadline’u faktycznie trwała jeszcze post-produkcja „Zielonej granicy” i film po prostu nie został ukończony przed przewidzianym w regulaminie konkursu terminem). Tajemnicą poliszynela pozostają natomiast przyczyny, dla których najnowszego dzieła Holland (bijącego zresztą obecnie rekordy oglądalności w kinach) nie zdecydowano się pokazać poza konkursem, w ramach specjalnych pokazów, możliwych np. przy okazji otwarcia i zamknięcia festiwalu. I tak, nagrodzony w Wenecji obraz całkowicie pominięto na najważniejszym polskim festiwalu filmowym, który z założenia powinien przecież pomagać zrozumieć nie tylko bolesną historię, ale przede wszystkim otaczającą nas rzeczywistość. Warto dodać, że na tegorocznej edycji festiwalu nie zobaczyliśmy również najnowszego filmu Małgorzaty Szumowskiej „Kobieta z…”, dotykającego problemu wykluczenia osób transpłciowych, a także „Białej odwagi” Marcina Koszałki, podejmującego trudny wątek kolaboracji polskich górali z Niemcami w czasie II wojny światowej. Zamiast przyczynku do potrzebnej dyskusji na kontrowersyjne i, co najważniejsze, współczesne tematy (bo do takich należy również rozliczenie się z bolesną przeszłością), otrzymaliśmy więc sporo filmowych laurek z oczywistym przesłaniem i, na otarcie łez, kilka przyzwoicie zrealizowanych tytułów o bardziej uniwersalnym wydźwięku. Szkoda, bo polski widz, „smarzowszczyzną” zmęczony już chyba na równi z nachalną propagandą państwowych produkcji historycznych, do kina prędko nie wróci. I nawet rozchodzące się w relatywnie szybkim tempie bilety na seanse „Zielonej granicy” nie pomogą polskim produkcjom w odbudowaniu przyzwoitej frekwencji w kinach, a ta w ostatnich latach leci na łeb, na szyję.