Musical o sile kobiet
„Dziewczyny z kalendarza”
w Teatrze Muzycznym
Musical o sile kobiet
„Dziewczyny z kalendarza”
w Teatrze Muzycznym
Westendowski musical „Dziewczyny z kalendarza” powstał na podstawie znanego filmu z Helen Mirren. Wspaniała opowieść o sile kobiet, przepełniona śmiechem i wzruszeniami, zagości na deskach Teatru Muzycznego w Gdyni. Premiera odbędzie się 9 września, a o samym spektaklu rozmawiamy z reżyserem Jakubem Szydłowskim.
„Dziewczyny z kalendarza” to nietypowy musical. Dlaczego?
Spektakl, który zaczyna się, kiedy inne się kończą. Nie ma łzawej historii o miłości, tylko historia, która zaczyna się, kiedy mamy wrażenie, że jest to jakiś ostatni etap naszych bohaterów. Oczekujemy, że wtedy będą żyli długo i szczęśliwie. Tymczasem ta historia, wywołana tragedią jednej z bohaterek, która traci męża w wyniku choroby, jest początkiem. Okazuje się, że te bohaterki znajdują w sobie sposób, żeby sobie z tym poradzić, a wręcz potrafią uczynić z tej tragedii jeszcze coś pożytecznego, dobrego dla innych.
To historia oparta na faktach. Ważna idea, wybrzmiewa siła kobiet. Czy to jest swego rodzaju podróż przez różne obrazy kobiety współczesnej?
To jest spektakl o wielkiej sile kobiecej przyjaźni, o tym jak kobiety potrafią się wspierać, mimo oczywistych zawirowań: ktoś się bardziej lubi, ktoś nie lubi. W obliczu tej sytuacji potrafią się wesprzeć i dać sobie nawzajem siłę. Spektakl nie jest też pozbawiony wspaniałych pozytywnych wibracji, brytyjskiego humoru, dlatego tak dobrze się go ogląda. Siłą tego musicalu jest to, że znamy historię z filmu, natomiast tutaj mamy dodane jeszcze piosenki. Historia z kalendarzem pomaga naszym bohaterkom przekroczyć swoje ograniczenia. Odnajdują też siłę w swoich własnych bolączkach i potrafią z nich czerpać.
Jest to historia przepełniona humorem, ale jednocześnie to trudny temat: szpital, choroba. Więcej będzie śmiechu czy łez? Czy to jest taki podnoszący na duchu musical, dający nadzieję, czy raczej wprowadzający w nostalgiczny nastrój?
On jest trochę nostalgiczny i melancholijny, ale można śmiało powiedzieć, że to jest bardziej komediowy spektakl. Oparty jest na brytyjskim humorze, który wszyscy kochamy, więc myślę, że jakbym miał to ułożyć na wadze, to jest trochę więcej humoru, choć te wzruszenia też są. Nawet aktorki w trakcie prób, nie te, które grają, tylko oglądają, potrafią się wzruszyć. Więc muszę co jakiś czas powiedzieć: ok, mała przerwa. Każdy z widzów odnajduje tutaj odniesienia do swoich własnych problemów. Trochę śmiechu, trochę łez. Jak w życiu.
W musicalu opartym na licencji, trzeba się trzymać wytycznych, prawda? Na ile, jako reżyser, mógł pan sobie pozwolić na inwencję twórczą, wprowadzenie swojego spojrzenia?
Jak każdy musical sprowadzany z zagranicy ma swoje wytyczne, których trzeba się trzymać. Niemniej jednak, wiedziałem, gdzie będzie ten spektakl wystawiany: w Teatrze Muzycznym w Gdyni, gdzie publiczność ma swoje oczekiwania wielkich widowisk. Ten musical wydaje mi się, że był napisany na kameralne sceny. Jednak właśnie z choreografką, Pauliną Andrzejewską, postanowiliśmy go rozbudować wizualnie, nie tracąc przy tym kwintesencji materiału. Dodaliśmy zespół taneczny oraz rozbudowaliśmy ilość kobiet w instytucie. Jest również wątek córki i syna głównych bohaterów i to też trochę rozbudowaliśmy, więc młodzieży jest trochę więcej, co w momentach musicalowych daje efekt wow.
W spektaklu zobaczymy wiele kobiet w różnym wieku. Co w takim razie robią tam mężczyźni: pomagają, wspierają, czy przeszkadzają kobietom?
Troszkę pomagają (śmiech). Mężczyźni są tutaj punktem zapalnym w historiach kobiet i nie zapominajmy, że cała historia z kalendarzem dzieje się dlatego, że mąż głównej bohaterki, John, umiera na białaczkę. Dzięki temu główna bohaterka wpada na pomysł kalendarza, żeby wspomóc oddział onkologiczny finansowo. John jest takim słońcem, wokół którego wszystko się kręci, bo oni robią to dla niego, cała ta społeczność Yorkshire.
Praca nad spektaklem zawsze wiąże się z przyjemnością? Czy był jakiś trudny element, który musieliście rozgryźć?
Na początku, kiedy dostałem tę propozycję, to trochę się przestraszyłem, ponieważ, jak wspomnieliśmy, nie jest to typowy musical. Historia jest bardzo oryginalna. Wiedziałem, że będę pracował z dwudziestką kobiet (śmiech). Warto też dodać, że ten spektakl został sprowadzony do teatru przez dyrektora Igora Michalskiego dla specjalnie dla artystek, które w musicalach grają te mniejsze role. Świat musicalowy jest niewdzięczny dla kobiet, więc to duży ukłon dla aktorek Teatru Muzycznego, które w końcu mogą pokazać swoje możliwości. Natomiast mam tę przyjemność, że wracam do teatru, z którego wyszedłem, więc pracuje w tej chwili ze swoimi koleżankami ze studiów i aktorkami, które podziwiałem na scenie. Zostałem przez nich bardzo dobrze przyjęty i cudownie się nam pracuje. Więc jest to też dla mnie prywatnie niesamowite wydarzenie, że jestem tutaj w Gdyni po 20-latach i pracuje w roli reżysera. Mam wspaniałą asystentkę, Kasię Kurdej, która też mnie pilnuje i wspiera. Wracając jednak do sedna, nie odczuwam tu jakiś trudności, raczej wszyscy mamy wrażenie, że realizujemy coś niezwykłego, a ja mam niesamowitą pasję i radość: wstaję rano i już nie mogę doczekać się kolejnej próby.
Coraz częściej na stronach teatrów pojawiają się mini opisy, zapowiedzi spektakli. Gdyby miał pan w kilku zdaniach opisać i jednocześnie zachęcić do przyjścia na spektakl „Dziewczyny z kalendarza”, to jak by one zabrzmiały?
Wspaniały spektakl o przekraczaniu własnych ograniczeń. O sile kobiecej przyjaźni. Tytułowy rozbierany kalendarz, to nie szokowanie i obrażanie kogokolwiek, a raczej pozytywna możliwość artystycznej ekspresji. To jest bardzo głęboka i ważna opowieść, pełna humoru oraz wypełniona pięknymi piosenkami, które naprawdę wpadają w ucho i mają wspaniałe teksty. To wspaniale napisana sztuka teatralna, w której raz się śmiejemy, raz płaczemy.