Pustynny wiatr zatarł nocą na piasku wszystkie ślady i pokrył wydmy pofalowanym wzorem. Kolejne karawany Tuaregów w błękitnych galabijach pozostawią nowe ślady. Na Saharze, piasek zasypuje przeszłość, a każdy dzień zaczyna się jakby od nowa. „Czas na pustyni to mityczny, tajemniczy czas, w którym przeszłość, teraźniejszość i przyszłość łączą się w wieczną chwilę” – napisał Ibrahim al-Koni, Tuareg i współczesny libijski pisarz.

Marokańską Saharę oddzielają od Oceanu Atlantyckiego wysokie pasma Gór Atlas. Trzeba je pokonać, aby dotrzeć do morza piasku i kamieni, które zajmują prawie dziesięć milionów kilometrów kwadratowych Północnej Afryki. Sahara jest największą na świecie gorącą pustynią, ale istniejącą zaledwie od kilku tysięcy lat. Trudno uwierzyć, że tereny od Morza Czerwonego po Ocean Atlantycki pokrywała wcześniej, kipiąca życiem zielona sawanna. To bezludne dziś miejsce jest zamieszkane przez ludzi z jedenastu krajów. Średnio, na jedną osobę przypada jeden kilometr kwadratowy… Można tu zaznać spokoju i alienacji. - Pustynia jest skarbem dla tego, kto szuka schronienia od ludzi i ich zła – pisał wspomniany al-Koni.

Błękitni ludzie Sahary

Mieszkańcami Sahary są Tuaregowie, przemierzający obrzeża pustyni ze stadami kóz, owiec i wielbłądów w poszukiwaniu pastwisk oraz wody. Niegdyś, to oni prowadzili karawany przez pustynię oraz organizowali handel pomiędzy oazami. Od tysiąca lat, wędrując przez Saharę, nie uznają granic, najbardziej ceniąc sobie wolność i niezależność. Swoim wyglądem Tuaregowie odróżniają się od niższych i bardziej krępych Berberów, prowadzących na Saharze osiadły tryb życia. Wyróżnia ich często także jaśniejsza karnacja i proste włosy, a czasem niebieskie lub zielone oczy. W większości są sunnitami, ale kultywują nie tylko matriarchat, ale też dawne przesądy i rytuały. Odróżnia ich też odmienna muzykalność i ornamentyka. Legendy mówią, że są odporni na jad skorpiona. Jak opowiadają, ich matki smarowały nim swoje piersi przed karmieniem dzieci, przyzwyczajając je do trucizny od urodzenia.

Dziś Tuaregowie wędrują mniej, używają samochodów terenowych, a po pustyni najczęściej prowadzą karawany turystów. Nadal jednak noszą długie galabije w kolorze charakterystycznego błękitu indygo i tagelmusty, czyli turbany z kilkumetrowych zwojów materiału o podobnej barwie, chroniące przed słońcem i podmuchami pustynnego wiatru. Lubiłam patrzeć na ten rytuał, kiedy nasz przewodnik Rahmun, sprawnie zwijał na głowie długą materię. Chyba nigdy nie pojawił się przy nas z gołą głową.

Wolność i przestrzeń

Dla dawnych karawan marokańska Zagora była ostatnim miastem i „Bramą Sahary”. Do dziś, udający się na pustynię, chętnie fotografują się przy drogowskazie „52 dni do Timbuktu”, miasta leżącego na skrzyżowaniu transsaharyjskich szlaków. Tyle bowiem czasu, zajmuje przejście karawany wielbłądów do mitycznego, średniowiecznego centrum handlu złotem, solą, kością słoniową i niewolnikami. Dziś podupadłego, ale nadal pociągającego legendami tajemniczych manuskryptów.

Stąd w kilkuosobowej grupie udajemy się na trzydniową wędrówkę po marokańskiej Saharze. Naszymi kierowcami, przewodnikami i kucharzami są „błękitni ludzie” pustyni. Naszymi domami stają się na ten czas gliniane chatki, namioty i nieboskłon pełen gwiazd. Każdy dzień po wędrówce kończą wspólne kolacje, składające się z pożywnych harirr i tajinów, podawanych w „krzywej”, zielonej, saharyjskiej ceramice, albo w blaszanych menażkach. Potem spędzamy wieczory przy ognisku, saharyjskim bluesie i popijaniu litrów miętowej, słodkiej herbaty. Dźwięki gitary i bębnów djembe usypiają nas, a budzą o świcie zimno i cisza. W tym czasie, uczymy się doceniać prąd w gniazdku, bieżącą słodką wodę i toaletę. Nabywamy nowych umiejętności jak poszukiwania ciśnienia wody w słuchawce prysznica tuż nad posadzką, mycia zębów w słonej, pustynnej wodzie lub… niemycia.

W złotym pyle

Pagórki sierpowatych wydm ciągną się po horyzont. Wraz ze zmianami pór dnia, piasek zmienia swój kolor. Od zimnych odcieni beżu, przez żółty i złoty przechodzi do głębokiego pomarańczu. Kiedy wieje wiatr, wszechobecny „złoty pył”, dostaje się we włosy, uszy, a nawet chrzęści między zębami. Przesypywany piasek na grzbietach wydm wydaje czasem dźwięki, nazywane „bębnami piasków”. Zawijamy głowy pasmami materiału i ruszamy w drogę. Przed nami idzie karawana wielbłądów, objuczona biwakowym sprzętem, wodą i żywnością. Wędrówkę z obozu koło oazy M’Hamid zaczynamy popołudniem, aby uniknąć największego skwaru. Trasa biegnie przez wydmowe wzgórza, wspinamy się i schodzimy, co rusz grzęznąc w sypkim piasku. Kiedy opadają siły, komfortowym ratunkiem okazuje się siodło wielbłąda. Odpoczywają nogi, a zaczyna doskwierać… inna część ciała.

Małe wydmy porastają rozłożyste, ale krępe krzewy tamaryszku, znoszące sól i brak wody. Tylko one i drobne kępy suchorostów urozmaicają jałowy krajobraz. To na ich gałązkach powstawała biblijna manna, a na pustyni ich twarde listki zbierają o świcie rosę. Niedaleko nich odnajdujemy wyrastające z piasku wysokie żółte kwiatostany, przypominające nieco nasze dziewanny. To pasożytujący na tamaryszkach biblijny „korzeń janowca”, zwany także „pustynnym żeń-szeniem”, wspomagającym męskość. Kwitnie wiosną, budząc zaskoczenie swoją finezyjną formą wśród pustkowia.

Nie udaje nam się dostrzec żyjących tu antylop, gazeli czy oryksów. Na piasku odnajdujemy za to, dyskretne ślady obecności mniejszych zwierząt. Wśród nich drobne tropy pustynnego fenka, długie esy-floresy, pozostawione przez węża czy liczne ślady wędrówek wielkich, czarnych żuków, które przypominają odcisk wąskiej opony kolarzówki.

W końcu, docieramy do zagłębienia otoczonego wydmami, gdzie organizujemy obozowisko i nocleg. Ostatnie promienie ciepłego, zachodzącego słońca szybko znikają, a na niebie pojawiają się pierwsze gwiazdy. Kontrastują z aksamitną czernią nieba i jest ich tak wiele, i są tak błyszczące, że wydają się nierzeczywiste. Patrząc na nie, myślę o tuareskich amuletach teneghelt, nazywanych „krzyżami południa”. Te srebrne wisiorki, których jest dwadzieścia jeden rodzajów, można znaleźć na suku w Marrakeszu. Symbolizują mapę gwiazd, a tym samym bezpieczną drogę do wody i do domu. W ciemności obserwujemy sztukę pieczenia chleba w ognisku i w piasku przy afrykańskich songach. Zasypiamy w śpiworach pod gołym niebem, słuchając sapania wielbłądów i patrząc na gasnący żar pustynnej watry. Z każdą godziną temperatura spada, aż do zimnego brzasku.

Udar pustyni

Terenowe samochody wiozą nas na erg Chigaga przy granicy z Algierią. Jedziemy przez żwirowe i płaskie przestrzenie. Przez kamieniste hamady, pełne czarnych kamieni, jakby równomiernie porozrzucanych na piaszczystym pustkowiu. Pustynna droga wiedzie przez piaszczyste wertepy, urozmaicone czasem kępami krępych tamaryszków czy smukłych parasoli akacji. Nie ma tu drogowskazów, ani punktów orientacyjnych, a ślady kół wiodą w różne strony. Podnieca nas myśl, że nasza droga pokrywa się częściowo z dawną trasą Rajdu Paryż-Dakar, ale też z dawnym szlakiem karawan do Timbuktu. Po drodze, zatrzymujemy się na chwilę muzyki i tańca. Nieco absurdalne wydają się nasze pląsy z „błękitnymi ludźmi” w palącym słońcu wokół niczego. Wygląda, jakby dopadł nas… pustynny udar.

Stara Toyota i szybkie gazele

Na płaskim horyzoncie pojawiają się wreszcie pióropusze palm. Trafiamy do oazy na środku pustyni - Oum Lâalag, uważanej przez nomadów za świętą. To kilkunastohektarowy, palmowy gaj, zabudowania oraz wodny zbiornik, pełen kumkających żab. Gliniane domki z wiszącym praniem i palmy pochylone nad dziurą z wodą, wyglądają jak idylliczny obraz oazy ze starej ryciny w książce o dawnych zdobywcach Afryki. Obok, na trasie mijamy rozebrany wrak Toyoty Land Cruiser. Na spłowiałej masce, widoczne są jeszcze kolorowe, rajdowe naklejki. Jak widać, jest nadal w trasie, a Rajdu Paryż-Dakar nie ma już tu, od ponad 20 lat. Za to, przez dwa dni naszego pobytu, bezdroża pustyni przemierzają samochodami terenowymi „Gazele”. To uczestniczki 32., dorocznego, kobiecego rajdu przez Saharę „Rallye Aïcha des Gazelles du Maroc”. Dzielne kobiety i ich maszyny udało nam się dogonić dopiero podczas finału rajdu w As-Suwajrze nad oceanem.

Z ciszą i ze sobą

Docieramy do morza piaskowego czyli na ergu Chigaga, który zamiast fal, po horyzont piętrzy piaszczyste, sierpowate barchany. To kilkudziesięciometrowe diuny - ruchome wydmy, najbardziej zjawiskowe i trudniej dostępne, przez co rzadziej uczęszczane przez turystów. Docieramy tam, przed zachodem słońca, kiedy wydłużają się miękkie cienie wydm, ciągnących się po horyzont. Zdejmujemy buty, leżymy na piasku, ciesząc się ciszą, samotnością i chwilą końca dnia.

Pod wydmami odnajduję drzewka-krzewy, o charakterystycznych dużych, okrągłych liściach. To mleczara wyniosła, popularnie nazywana „jabłkiem Sodomy”. Jest silnie trującą rośliną, a zarazem symbolem zła i potępieniem Sodomy. Kiedy docieramy do samochodu, zapada już zmierzch, i po ciemku wracamy przez pustkowia do obozu.

Pustynia jest spotkaniem z niezwykłą naturą, gdzie można zmierzyć się z ciszą i ze sobą, z dala od bieżących spraw i cywilizacji. To miejsce przemiany i oczyszczenia, które sprzyja egzystencjalnym refleksjom. Jak napisał Ibrahim al-Koni, pustynia oznacza wolność. - To jedyne miejsce, gdzie możemy spojrzeć śmierci w twarz, a potem bezpiecznie wrócić do domu.