Nie ma sztuki bez bólu istnienia
Ewa Juszkiewicz | Dziewczyny do wzięcia | 2010
Czym żyje współczesny rynek sztuki w Polsce i na świecie? Kim właściwie jest kolekcjoner sztuki i od czego zwykle zaczyna się przygoda z kolekcjonerstwem? O najnowszych tendencjach, prognozach na przyszłość i najciekawszych trójmiejskich twórcach rozmawiamy z Romanem Kaczkowskim, historykiem sztuki i właścicielem warszawskiej galerii ARX Gallery.
Czym dziś żyje rynek sztuki w Polsce i na świecie? Uprzedzę od razu, że to pytanie z tzw. podwójnym dnem. Tak naprawdę chciałabym wiedzieć, czy rynek polski i światowy mocno się od siebie różnią, a jeśli tak, to dlaczego?
To, czym żyje rynek zagraniczny to przede wszystkim sztuka najnowsza ostatnich kilku dekad. Natomiast w Polsce na aukcjach króluje z kolei sztuka współczesna, tworzona w latach 1950-1990. Jeszcze 10 lat temu w naszym kraju kupowało się głównie sztukę przedwojenną, dziś ta tendencja zupełnie się odwróciła. Z tym, że na zachodzie proces ten zaczął się o wiele wcześniej.
Dlaczego?
W krajach Europy Zachodniej i w USA sztukę kupują coraz młodsi kolekcjonerzy, 30-40-latkowie, którzy urodzili się we względnym dobrobycie, często w bogatych rodzinach, w których tradycja budowania kolekcji dzieł sztuki sięga kilku pokoleń wstecz. Taki nabywca, stosunkowo młody, odpowiednio uposażony i obyty w świecie kupuje po prostu to, co najlepiej z nim rezonuje. W przypadku młodych osób niekoniecznie muszą to być obrazy impresjonistów...
Czym polski kolekcjoner różni się więc od swojego odpowiednika z, dajmy na to, Wielkiej Brytanii czy Francji?
10 lat temu w Polsce dzieła sztuki nabywali przeważnie biznesmeni po 60. Dziś ta średnia wieku poważnie się obniżyła i wynosi zwykle 35-50 lat. Do lamusa stopniowo odchodzi sztuka dawna, przedwojenna, bo polscy odbiorcy, również coraz młodsi, chcą nabywać obrazy czy rzeźby, z którymi w jakikolwiek sposób się utożsamiają. Jeszcze 20 lat temu nikomu nie przyszłoby do głowy, żeby kupować obraz, który powstał 5-10 lat wcześniej, dziś to się zmienia. Może zabrzmi to tendencyjnie, ale dla polskiego kolekcjonera, zwłaszcza początkującego, problemem w dalszym ciągu są głównie pieniądze. Oprócz nielicznych wyjątków, kiedy mówimy o dziedziczeniu fortuny, majątek, który gromadzimy jest wynikiem kilku dekad ciężkiej pracy. Jeśli obraz kupuje właściciel, dajmy na to, fabryki chipsów, to on pamięta jeszcze czasy, kiedy te chipsy sprzedawał na rozkładanym łóżku polowym na lokalnym targowisku – tak zarobionych pieniędzy nie wydaje się lekką ręką. Nawet, jeżeli mamy już zgromadzony odpowiedni kapitał, w dalszym ciągu chętniej inwestujemy w nieruchomości czy obligacje, niż w dzieła sztuki. Dopiero, kiedy nasze nadwyżki finansowe są już tak duże, że zakup mieszkań czy wspomnianych obligacji przestaje nam wystarczać, szukamy innych sposobów na lokowanie pieniędzy. Tak czy inaczej, polski kolekcjoner podchodzi do inwestowania w sztukę z większą ostrożnością niż jego zachodni odpowiednik. Bogacenie się społeczeństwa i, co za tym idzie, budowanie obszernych i spójnych kolekcji to realny, ale powolny proces.
Ile lat potrzeba, by zbudować wartościową kolekcję dzieł sztuki? Czy wystarczy praca jednego pokolenia?
Wiele zależy od zasobności naszego portfela, ale na szczęście finanse to nie jedyny aspekt, który powinniśmy brać pod uwagę, rozpoczynając naszą kolekcjonerską przygodę. Jeżeli ktoś interesuje się rynkiem sztuki, ma sieć kontaktów i orientuje się w aktualnych trendach, będzie miał zdecydowanie ułatwione zadanie. Myślę jednak, że nawet, jeśli do naszej znajomości rynku dodamy odpowiednie fundusze, na zbudowanie wartościowej, spójnej kolekcji, potrzeba minimum dekady. Często jest to o wiele dłuższy okres czasu.
A co z subiektywną oceną dzieła, naszymi osobistymi preferencjami?
To kryterium, którym kieruje się tylko część kolekcjonerów, zwłaszcza początkujących. Można po prostu nie oglądać się na prognozy i trendy i kupować to, co nam się podoba, co rezonuje z naszą wrażliwością i w jakiś sposób do nas przemawia.
Albo pasuje nam do kolorów wnętrza w salonie (śmiech)...
Może to panią zdziwi, ale zdarzają się i tacy klienci, choć nie nazwałbym ich kolekcjonerami. To raczej incydentalne zakupy, przeważają w nich względy czysto praktyczne, jak choćby właśnie to, czy kolorystyka obrazu będzie współgrała z wnętrzem, do którego jest wybierany. W takie obrazy rzadko inwestuje się duże kwoty i raczej nie myśli się o nich jak o inwestycji.
Kim właściwie jest kolekcjoner sztuki?
To osoba, która kupuje systematycznie, przez dłuższy czas i z zamysłem, ma jakąś spójną koncepcję. Tylko tacy ludzie mają dziś realny wpływ na rynek sztuki. Kolekcjoner zazwyczaj zaczyna od przypadkowego zakupu, podyktowanego albo osobistymi preferencjami, albo namową kogoś innego. Pod wpływem takiego zakupu w głowie takiej osoby może zrodzić się bardziej ogólna koncepcja i zamysł. Na takim etapie chodzi już o coś więcej, niż tylko wypełnienie pustych przestrzeni na domowych ścianach. To osoba, która myśli szerzej, w szerszym kontekście, ktoś, kto chce zbudować większą, długofalową wartość. Może też chce zostawić coś po sobie? Dodałbym jeszcze fakt, że kolekcjoner nigdy nie jest w stanie się zatrzymać (śmiech)!
Jak buduje się taką spójną koncepcję?
Możemy np. skoncentrować się na określonym rodzaju malarstwa, tematyce, okresie powstawania. Dziś np. bardzo modna jest sztuka feministyczna, tworzona przez kobiety, jakiś czas temu nabywcy zaczęli się też interesować dziełami tworzonymi przez żydowskich twórców, np. Ernę Rosenstein, która w Polsce była zupełnie zapomniana, a kilka lat temu zauważono ją na zachodzie i teraz jest bardzo popularnym nazwiskiem na rynku sztuki. Możemy gromadzić sztukę tworzoną w latach 60-tych, choć z doświadczenia wiem, że kolekcjonerzy prędzej czy później wychodzą poza ustalone przez siebie ramy, jeśli w oko wpadnie im szczególnie ciekawe dzieło z innej dekady. Znam kolekcjonera, który postanowił odtworzyć kolekcję obrazów 15-tu polskich artystów, zaprezentowanych na wystawie w Nowym Jorku w 1961 roku. Te obrazy wyjechały z Polski na wystawę, ale niestety nie wróciły już ze Stanów – twórców nie było stać na sprowadzenie ich z powrotem do kraju – po wystawie znalazły się więc w rękach przypadkowych kolekcjonerów. Teraz nabywca z Polski za punkt honoru postawił sobie odzyskanie dzieł, które wystawiono wtedy w Nowym Jorku. Spisanie tej historii na nowo, odszukanie tych obiektów – to jest prawdziwy sens budowania tego zbioru. Z kolei tzw. kolekcje retrospektywne obejmują dzieła tworzone przez wielkie, uznane nazwiska wymieniane w publikacjach naukowych. Można też postawić sobie za cel zakup np. dwustu obrazów różnych malarzy i po osiągnięciu tego pułapu starać się o wymianę słabszych obrazów danego twórcy na lepsze. Tego rodzaju zbiory często są najbardziej interesujące, prezentują naprawdę wysoki poziom.
Jaką rolę pełnią na rynku sztuki instytucje, także państwowe?
Muzeum w swoim statucie nie ma możliwości sprzedawania obrazów, a trzeba podkreślić, że to właśnie instytucje takie jak muzea mają najbardziej wartościowe, prestiżowe zbiory. Artyści często przekazują muzeom dzieła aktem darowizny chcąc mieć pewność, że będzie nad nimi sprawowana odpowiednia piecza. Dlatego 90 % najlepszych zbiorów jest dziś własnością instytucji muzealnych, na rynek sztuki trafia właśnie tylko 5-10% tego, co w sztuce uważane jest za crème de la crème.
Jakie tendencje obserwuje pan na światowych rynkach sztuki?
Na zachodzie – to wspomniana już przeze mnie sztuka feministyczna. Niektórzy kolekcjonerzy sprzedają duże części swoich zbiorów po to, by uzupełnić je wreszcie o dzieła stworzone przez kobiety. Kilka lat temu bardzo dobrze sprzedawały się artefakty twórców pochodzących z Afryki.
A jak sytuacja wygląda w Polsce?
Jestem pewien, że za kilka lat największym zainteresowaniem będzie cieszyła się sztuka z okresu 1990-2010. Dziś popularność zyskuje właśnie sztuka kobiet, coraz śmielej na rynku sztuki zaczynają poczynać sobie artyści koncentrujący się wokół tematyki niebinarności i LGBT. Ale jest to zjawisko, do którego polskie społeczeństwo, w tym kolekcjonerzy, dojrzewa bardzo powoli.
Kto lub co decyduje dziś o sukcesie na rynku sztuki?
Po pierwsze i najważniejsze, na wartość dzieła na rynku sztuki wpływa to, czy artysta jest reprezentowany przez odpowiednią galerię.
To bardzo mało romantyczne...
Zgadza się, ale taka jest ponura prawda o rynku sztuki (śmiech). Przyjrzyjmy się czysto praktycznym aspektom – jeśli artysta działa pod skrzydłami galerii, którą prowadzi rzutka osoba o odpowiedniej sieci kontaktów, ta osoba może pomóc artyście, eksponując dzieło w różnych przestrzeniach. Krytyk sztuki może napisać o tym tekst – i nie mówię o prasie branżowej, bo tej prawie nikt nie czyta. Chodzi o ogólnie dostępne media. I to są, moim zdaniem, 3 decydujące czynniki – galeria, kurator wystawy i krytyk piszący teksty. W następnej kolejności wymieniłbym rynek aukcyjny – jeśli właściciel galerii działa odpowiednio prężnie i uda się zorganizować artyście kilka wystaw w prestiżowych miejscach, do tego krytyk napisze kilka tekstów, galeria zwykle wystawia w końcu dzieło na aukcję. Kolekcjoner, widząc liczne wystawy w dobrych galeriach, teksty, pomyśli sobie, że oto mamy dobry obraz. W ten sam sposób może pomyśleć 5-ciu innych kolekcjonerów. I tak obraz, którego wartość szacuje się przed aukcją na 10-15 tys. sprzedaje się w końcu za 50 tys zł. Galeria, mając w pamięci dobry wynik w czasie aukcji, może sprzedawać kolejne obrazy tego twórcy za 70 tys. Z czasem wartość dzieła sztuki rośnie.
Kilkukrotnie podkreślił pan rolę czasu w procesie kształtowania wartości na rynku dzieł sztuki. Czy na lukratywne kontrakty mogą liczyć tylko artyści z 20-30 – letnim dorobkiem, albo, co gorsza, ci, którzy już dawno nie żyją? Przykład Ewy Juszkiewicz, młodej, pochodzącej z Gdańska malarki, której obrazy osiągają astronomiczne ceny na aukcjach w kraju i za granicą pokazuje, że nie musi to być reguła. Może więc chodzi o coś więcej niż odpowiednia protekcja i względy czysto praktyczne...?
Ewa Juszkiewicz to rzeczywiście ciekawy przykład, choć to, że jej obrazy kosztują dziś tyle, ile kosztują, nie jest dziełem ostatnich dwóch, trzech lat – to proces, który trwa od ponad dekady. Znam Ewę od wielu lat i wiem, że był czas, kiedy poważnie zastanawiała się nad sensem swojej drogi, bo po prostu nikt nie interesował się jej malarstwem. To, co na aukcjach dzieje się dziś z jej obrazami to efekt tego, że nigdy się nie złamała, zawsze po prostu robiła swoje ze stalową determinacją.
Poza tym w odpowiednim momencie trafiła pod skrzydła galerii Gagosian.
Dokładnie tak. I to tylko potwierdza moje wcześniejsze słowa - Ewa najpierw wygrała kilka konkursów artystycznych w Polsce, potem zainteresowała się nią warszawska galeria Lokal_30, która zabrała jej prace na targi sztuki do Nowego Jorku. Tam zauważyli ją krytycy, marchandzi, m.in. właściciel galerii Gagosian. W ten sposób twórczością młodziutkiej polskiej malarki zainteresowała się jedna z najważniejszych galerii na świecie. A w środowisku krytyków nie bez przyczyny mówi się, że czego nie dotknie się Gagosian, zamienia się w złoto. Jak pani widzi, mimo relatywnie niedługiego okresu, dla Ewy Juszkiewicz to też był pewien proces i mam nadzieję, że to dopiero początek jej wielkiej kariery na światowych rynkach sztuki.
Czy w Trójmieście są jeszcze inni artyści i instytucje, które, pana zdaniem, mają – lub mogłyby mieć – realny wpływ na polski rynek sztuki?
Trójmiasto ma na pewno niesamowity potencjał, mieszka w nim przecież ponad milion ludzi. Jest kilku ciekawych kolekcjonerów, ale to osoby, które nie ujawniają ani swoich personaliów, ani nie upubliczniają swoich zbiorów. Poza tym, mamy w Trójmieście NOMUS – Nowe Muzeum Sztuki...
...które jakiś czas temu zamknięto na kilka miesięcy.
Niestety, sytuacja w NOMUS-ie odbiła się szerokim echem w środowisku artystycznym w Polsce. To instytucja, która mogłaby być jedną z najciekawszych przestrzeni wystawienniczych dla sztuki współczesnej w Polsce. Ale kiedy polityka i konflikty personalne wygrywają z rozsądkiem, bywa, że cierpi także sztuka jako taka. Mam nadzieję, że niedługo sytuacja w NOMUS-ie się ustabilizuje i to miejsce będzie miało szansę na wykorzystanie swojego potencjału.
A co z trójmiejskimi artystami? Czy są nazwiska, które z punktu widzenia specjalisty ds. rynku i historyka sztuki wydają się panu szczególnie interesujące?
Z Gdańska, Gdyni i Sopotu pochodzi wielu ważnych dla rynku sztuki twórców. Osobiście interesują mnie prace Henryka Cześnika – to malarz o ciekawym i pokaźnym dorobku, bardzo chciałbym go kiedyś poznać. Podoba mi się też twórczość nieżyjącego już Józefa Czerniawskiego – to wprawdzie związany z Trójmiastem artysta, ale chyba nie do końca jeszcze doceniony i zrozumiany. Jestem pewien, że czas dla jego twórczości nadejdzie, i to już niebawem.
Zapytam jeszcze o NFT, bo to temat, który jeszcze do niedawna rozgrzewał rynek sztuki do czerwoności.
Powiem szczerze, że staram się nie wchodzić w to zagadnienie zbyt głęboko, bo nie do końca wierzę w długofalowy potencjał NFT dla rynku sztuki. Przy całym zrozumieniu dla tego zjawiska, najbardziej wartościowa sztuka to jednak ta, za którą stoi żywy człowiek – jego przeżycia, emocje, sposób, w jaki odczuwa i postrzega świat, z całym bagażem swoich życiowych doświadczeń. Nie ma dobrej sztuki bez bólu istnienia przelanego na płótno.