Wojciech Siudmak
Zostawiam ślad
Wojciech Siudmak
Zostawiam ślad
Do fascynacji jego twórczością przyznawali się m.in. Federico Fellini, George Lucas czy Denis Villeneuve, reżyser obsypanej nagrodami ekranizacji „Diuny” Franka Herberta. Jeden z najwybitniejszych polskich malarzy. Z małą grupą intelektualistów był jednym z założycieli zrodzonego we Francji w 1975 europejskiego nurtu science-fiction i realizmu fantastycznego w sztuce. Rysownik, rzeźbiarz, artysta wszechstronny. Tuż przed wernisażem retrospektywnej wystawy swojej twórczości, Wojciech Siudmak opowiada nam o miłości do renesansu, trudnej drodze do wirtuozerii i o tym, jak ucieczka przed abstrakcjonizmem okazała się jego drogą do domu.
Zygmunt Kałużyński powiedział kiedyś, że aby dobrze rozumieć kino – i umieć o nim pięknie opowiadać – trzeba studiować literaturę, historię, poezję, malarstwo... Jednym słowem - wszystko, tylko nie filmoznawstwo. Jakie kody kulturowe trzeba posiąść, aby w pełni zrozumieć malarstwo Wojciecha Siudmaka?
Z malarstwem pewnie jest jak z kinem – można nauczyć się robić filmy, ale nie dobre filmy. Do robienia dobrego kina, podobnie jak w przypadku muzyki, literatury czy malarstwa, potrzebne są dwie rzeczy – wyobraźnia i pewien dar, który ja nazywam wirtuozerią. Jestem głęboko przekonany, że to dwa aspekty, z którymi po prostu przychodzimy na świat, i bez których nie da się tworzyć dobrej, wartościowej sztuki.
Ale to „narzędzia” potrzebne artyście. Co z odbiorcą?
Odbiorca może nie być wirtuozem, ale musi mieć pewną dozę wrażliwości i wspomnianą już wyobraźnię – bez niej na obrazach Siudmaka nie zobaczy niczego. Powiedziałbym, że aby zrozumieć moje malarstwo, trzeba po prostu pokochać intelekt. Poza tym, moje obrazy to moja struktura filozoficzna, niektóre z nich powstają latami, nawet po długim czasie coś w nich zmieniam, poprawiam. Widzi pani, ja się cały czas czegoś uczę, rozwijam się.
Pomówmy przez chwilę o tej strukturze. Z czego składa się Wojciech Siudmak – malarz?
To jest bardzo skomplikowana budowla (śmiech)! Jest tam medycyna, historia, mnóstwo odniesień literackich, filozoficznych – moje obrazy to nieustanna gra skojarzeń, wszystko nasycone jest jakimś znaczeniem, jeden element koresponduje z drugim. Tak po prostu jestem zbudowany – w przeciwieństwie do malarzy zaliczanych do tzw. nurtu abstrakcyjnego, nie jestem stworzony do tego, żeby godzinami nanosić na płótno kropki lub barwne plamy tylko po to, żeby wypełnić nimi określone ramy czy przestrzeń. To jak praca od przysłowiowej ósmej do szesnastej, raz-dwa i koniec, następne zadanie. Ja nie mógłbym tak pracować. W moich szufladach pełno jest rysunków, szkiców, pomysłów, do których nieustannie wracam, nanoszę nowe koncepcje, elementy. Moje prace rozwijają się wraz ze mną. Ale wracając do pani pytania – ja całe życie byłem po prostu uważnym obserwatorem.
Obserwację przedkłada pan nad inspirację?
To obserwacja generuje, żywi i tworzy wyobraźnię. Dziś mogę powiedzieć, że nie odczuwam wielkiej potrzeby, żeby się kimś czy czymś inspirować. Mam własny świat, swoją własną estetykę, specyficzny warsztat, styl – od dawna nie próbuję już nikogo naśladować, ale nigdy nie przestałem wnikliwie obserwować otaczającej mnie rzeczywistości, ludzi, nieba nade mną... To ciekawość, którą miałem w sobie od dziecka. Niestety, wydaje mi się, że ludzie, zwłaszcza młodzi i bardzo młodzi, mają dziś w sobie coraz mniej tej ciekawości i chęci obserwowania. Proszę rozejrzeć się wokół siebie w kawiarni, w muzeach czy na przystanku autobusowym – prawie wszyscy mają w ręku telefon i pewnie nie zauważyliby nawet, gdyby obok nich nagle wylądował statek kosmiczny. Nie mówiąc już o pogłębionej refleksji nad tym, skąd i w jakim celu przyleciał.
Rzeczywiście, nawet dzieci rzadko patrzą dziś w niebo. Ale tym, którzy zapatrzeni są w ekrany smartfonów, trzeba też oddać pewną sprawiedliwość - internet i mikroskop dostarczają często większej dawki wiedzy o świecie niż samo spoglądanie w gwiazdy.
Z drugiej strony jednak, internet, jeśli w ogóle służy nam do pogłębiania wiedzy o świecie, to w dużym stopniu jedynie szum informacyjny, wiedza wtórna, przetworzona. Zawsze będę stał na stanowisku, że ciekawość świata powinniśmy pobudzać własnym doświadczeniem i obserwacją, zwłaszcza na początku drogi, w dzieciństwie.
Pan był ciekawskim dzieckiem?
Oczywiście! I bardzo ambitnym (śmiech)! Widzi pani, kiedy mój wnuk, jeszcze jako mały, sześcioletni chłopiec narysował w przedszkolu rysunek, był z niego bardzo dumny i wszystkim go pokazywał. Ja w tym samym wieku – i pamiętam to doskonale – płakałem nad kartką papieru z bezsilnej złości na własną nieudolność.
Nieudolność? Pan?!
Z tym, że ja próbowałem wtedy kopiować rysunki Ingresa (w domu mieliśmy reprodukcję jednego z nich), Matejki, Leonarda da Vinci, Michała Anioła. Jako sześciolatek postanowiłem, że dokładnie skopiuję prace mistrzów renesansu, których od dziecka podziwiałem i w tym stanie w zasadzie tkwię całe życie. Nie wychodziło tak jak na zdjęciu i ja dosłownie zalewałem się z tego powodu łzami. Do dziś nie rozumiem, kto mi wtedy tę poprzeczkę tak wysoko ustawił.
Na szczęście z czasem to się zmieniło. Jest pan znany z wirtuozerskiego wręcz podejścia do kwestii odwzorowywania ludzkiego ciała, widać to na obrazach i w rzeźbach pana autorstwa. Dziś mało kto maluje w ten sposób.
Znalazłem niedawno w swojej szufladzie rysunek, który zrobiłem mając 12 lat. Może zabrzmi to nieskromnie, ale byłem pełen podziwu dla pracy, którą mały chłopiec wykonał w ciągu kilku lat od pierwszych prób. Rysunek był bardzo dobrze wykonany, zarówno technika jak i kompozycja nie pozostawiały wiele do życzenia i myślę, że wielu dorosłych, doświadczonych artystów nie powstydziłoby się takiego dzieła w swoim portfolio. Przez cały czas dużo rysowałem, studiowałem podręczniki anatomii, które, nawiasem mówiąc, polecam każdemu aspirującemu artyście. Dziś niewielką wagę przykłada się do warsztatu i techniki. Na ASP nie ćwiczy się rysunku, nie obserwuje się modela, nie zwraca się uwagi na szczegóły takie jak proporcja, anatomia, umiejetność operowania światłocieniem – jak powszechnie wiadomo, dziś właściwie wystarczy nauczyć się obierać ziemniaki, żeby trafić do galerii sztuki współczesnej jako żywy eksponat (chodzi o performance „Obieranie ziemniaków”, który odbył się w Małym Salonie Zachęty 12.02.2001 roku – przyp. red.).
Ale praca nad warsztatem to nie tylko ćwiczenie rysunku i studiowanie anatomii z podręczników.
Zgadza się, to także wspomniane już przeze mnie wnikliwe, codzienne obserwacje. Jako młody człowiek ćwiczyłem gimnastykę, podnoszenie ciężarów – trudno sobie nawet wyobrazić, ile te regularne wizyty na siłowni dały mi jako artyście. To potężna lekcja rygoru i cierpliwości, ale także świadomość dotycząca pracy mięśni, układu ścięgien, tego, w jaki sposób ten układ pracuje w trakcie ruchu. Tego wszystkiego oczywiście można – i należy nauczyć się dzięki uważności i regularnemu ćwiczeniu techniki, podkreślam jednak raz jeszcze, że najważniejsze są wyobraźnia i wrażliwość, te wrodzone, nieuchwytne cechy, z którymi przychodzimy na świat...
... i które z zapałem tępimy potem w dorosłym życiu.
Niestety. Rozmawiałem kiedyś z pewną panią doktor psychiatrii. Powiedziała mi, że wrażliwość, zwłaszcza ponadprzeciętna i idąca w parze z kreatywnością, dana jest człowiekowi tylko na jakiś czas w jego życiu. Jako dzieci mamy w sobie jej ogromne pokłady, ale świat dorosłych, zwłaszcza współczesny, systematycznie spłaszcza i stępia w młodych ludziach tę cechę, uznając ją za oznakę słabości, niepotrzebną przeszkodę na drodze do osiągania jakiegoś mglistego, niedookreślonego sukcesu. Pani wydaje mi się np. wrażliwą osobą – jak pani, dorosła kobieta, postrzega siebie przez pryzmat tej właśnie cechy?
Czasami zastanawiam się czy to rzeczywiście atut, czy może jednak łatwiej byłoby iść przez świat w twardym pancerzu, takim zbudowanym z zer i jedynek (śmiech)...
Proszę tak nie myśleć! Wrażliwość to atut, wyjątkowy dar – pytanie tylko, czy mamy wystarczająco dużo siły i uporu, by podążać za jego nawoływaniem. I czy otaczają nas ludzie, którzy dostrzegają drzemiący w tym darze potencjał. Od wczesnej młodości myślałem o sobie, że mam tak zwaną „starą duszę”- to określenie, które powinno być traktowane jako komplement, bo oznacza, że widzimy i czujemy więcej, postrzegamy świat w szerszej perspektywie, wykraczającej poza prosty, jak pani wspomniała, zerojedynkowy przekaz.
Czy pan miał szczęście spotkać na swojej drodze takich ludzi? Takich, którzy w sposób wyjątkowy inspirowali pana do tworzenia, pobudzali pańską kreatywność?
I tak, i nie. W szkole podstawowej miałem naprawdę cudowną polonistkę, której jako niespełna dziesięciolatek powiedziałem ze śmiertelną powagą, że chcę być malarzem – ale co najmniej takim, jak Matejko! I ona wiedziała, że ja mówię poważnie. Wszyscy patrzyli na mnie ze zdziwieniem, ale w niej miałem wsparcie i zrozumienie. W liceum również miałem fantastycznego nauczyciela, profesora Włodzimierza Tiunina, którego wspominam do dziś. To był niezwykły człowiek o szerokich horyzontach, prawdziwy erudyta, przy tym pedagog, który potrafił dostrzec w swoich uczniach najlepsze cechy i nieustannie zachęcał nas do samodzielnego myślenia, szukania własnych ścieżek. Co innego ASP (Akademia Sztuk Pięknych w Warszawie – przyp. red.) – myślę, że to właśnie na studiach moja kreatywność została uśpiona, właściwie stłumiona, zlekceważona, przynajmniej na jakiś czas.
W wielu wypowiedziach powtarza pan, że próbowano zrobić z pana abstrakcjonistę. Z marnym, na szczęście, skutkiem.
Tak, chociaż przygoda z abstrakcją nie była ani moim powołaniem, ani wyborem. Przez cały okres studiów próbowano zmusić mnie do stawiania na płótnie jakichś plam, czarnych kropek. O tzw. akadmikach jak np. Matejko mówiono na uczelni z pogardą – pamiętam kuriozalną wycieczkę do muzeum, w trakcie której jeden z profesorów dosłownie zniechęcał nas do patrzenia na jego obrazy, nazywając je przestarzałymi! I on, artystycznie i technicznie raczej mierny, poniżał dorobek takiego artysty! Nie znosiłem tego głupiego klimatu, wydawało mi się to wszystko idiotyczne. Nie wiem, co by się stało, gdybym nie wyjechał wtedy do Francji – tam miałem wreszcie okazję i przestrzeń, żeby wrócić do swoich zainteresowań, do literatury, medycyny, astronomii, historii, filozofii i całej reszty„nikomu niepotrzebnych”, fascynujących mnie rzeczy.
Wyjazd do Francji był więc ucieczką od sztuki abstrakcyjnej?
Nie nazwałbym tego ucieczką, raczej nową drogą. Abstrakcja w tym czasie już we Francji upadła. Chciałem odwiedzić wielkie muzea, przesiadywałem w nich godzinami. Artysta musi zmierzyć się z innym światem, innymi wymaganiami i wreszcie – z konkurencją.
Może w historii polskiego malarstwa to już tradycja – trzeba przed swoim mistrzem w końcu uciec do Francji, tak, jak Malczewski „uciekał” przed Matejką i jego próbami uczynienia z niego wielkiego malarza historycznego.
To jasne, że trzeba szukać własnej drogi. Matejko był wybitnym malarzem, ale nie był dobrym pedagogiem – dostrzegał w Malczewskim talent, ale nie potrafił docenić jego odrębności. Chciał zrobić z niego swojego naśladowcę, może potrzebował raczej asystenta niż ucznia...? Malczewski wrócił wprawdzie do Polski, ale porzucił studia w pracowni Matejki na dobre. Ja do Polski wracam regularnie, ale to Francja stała się moją pracownią i domem i gdyby nie decyzja o wyjeździe, która zapadła już ponad 50 lat temu, z pewnością nie byłbym dziś tym, kim jestem.
Oprócz obrazów na płótnie tworzy pan także rzeźby, ilustracje do książek i czasopism o tematyce fantastycznej, motywy z pana prac wykorzystywane są na plakatach promujących spektakle operowe i filmy. Czy podobała się Panu „Diuna” Denisa Villenueve’a?
Oczywiście! Byłem nawet obecny na jej premierze, spotkała mnie tam miła niespodzianka.
Reżyser „Diuny”, Denis Villeneuve przyznał, że pańskie prace miały niebagatelny wpływ na to, jaką ścieżkę kariery wybrał.
To prawda. W ciagu kilkudziesięciu lat swojego życia spotkałem na swojej drodze mnóstwo ciekawych osób, w tym artystów ze świata literatury i filmu. Do fascynacji moją twórczością przyznawał się głośno m.in. Fellini, ale Denis Villeneuve powiedział na premierze „Diuny”, że to moja twórczość wyznaczyła w jego zawodowym życiu pewien kierunek. W wieku 13 lat zobaczył w księgarni w Quebecu książkę z moimi obrazami użytymi m.in. do zilustrowania okładki. Te obrazy niesamowicie go zafascynowały. Kilkadziesiąt lat później stworzył „Diunę” - poruszającą, epicką ekranizację jednej z najwybitniejszych powieści XX-tego wieku. Słuchając tych słów, czułem dumę, wzruszenie i wdzięczność. Nie każdego artystę, zwłaszcza u szczytu międzynarodowej kariery, stać na tak szczere słowa uznania wobec innego twórcy.
Czy to prawda, że jako nastolatek pomieszkiwał pan w bursie z Krzysztofem Kieślowskim?
Tak, mieszkaliśmy razem przez prawie półtora roku. I to było współistnienie dwóch smutnych chłopaków, którzy w ciszy przeżywali dramat utraty ojca. I ja, i Krzysztof mierzyliśmy się w tamtym czasie ze śmiercią bliskich nam osób, więcej chyba jednak milczeliśmy na ten temat niż rozmawialiśmy. Mimo wszystko, internat to było generalnie wesołe miejsce, zawarłem w tamtym czasie mnóstwo inspirujących znajomości – Krzysztof Penderecki, Roman Polański, Beata Tyszkiewicz, Jerzy Maksymiuk, Bohdan Łazuka i wielu innych później znanych aktorów, muzyków. Ale byliśmy wtedy dzieciakami, żadne z nas nie wiedziało i nie martwiło się jeszcze tym, gdzie poniesie nas wiatr. Wspominam to z przyjemnością i uśmiechem na ustach.
Czy Wojciech Siudmak uważa się dziś za dobrego malarza?
Myślę, że słowo interesującego jest bardziej adekwatne. Na pewno udało mi się – częściowo - wykorzystać dar, który dostałem od losu – pewną szczególną wrażliwość, kunszt, ciekawość świata, wyobraźnię. Poza tym, swobodnie posługuję się skomplikowanym warsztatem, zarówno w malarstwie jak i w rzeźbie, ale czy to czyni ze mnie wyjątkowego artystę? Czas pokaże. Arcydzieła i tego, jak ono intelektualnie wpłynie na odbiorców, nie da się zaplanować, to się po prostu dzieje i jest sumą wszystkich naszych życiowych doświadczeń, wiedzy, wspomnianej już wyobraźni i tego, co ona nam podpowiada. Myślę, że jako malarz niewątpliwie coś w sztukę i w życie ludzi wnoszę. Zostawiam po sobie
jakiś ślad.