Próbuję sobie przypomnieć dzień, w którym uświadomiłem sobie, że chcę się zanurzyć w świat związany z żywieniem człowieka. Nikt w mojej rodzinie nawet nie ocierał się zawodowo o gary, ale tak się stało, że jestem w tej branży po uszy. Cieszę się, że miałem okazję posmakować różnych kawałków tego tortu. Przyznać muszę, że nie tylko pupa rośnie w miarę jedzenia, ale również apetyt mam większy. To zamiłowanie do poznawania nowych smaków prowadzi mnie i moich bliskich w zakątki, gdzie bez problemu wychodzimy poza strefę komfortu.

Gastrobanda domowa to niekrępowane podróże z rodziną, które dla mnie są piękne w swej prostocie obcowania ze światem. Czasami zbyt mocno naciskam na zwiedzanie poprzez zaglądanie w gary innych. Moi najbliżsi dzielnie znoszą taki kształt podróży na modłę kulinarną. Ten błogi stan jest wyjątkowy i niepowtarzalny.W naszym sosie czujemy się cudownie i rozumiemy się bez słów.

Z kolei gastrobanda zawodowa to kolektyw ludzi z branży i nasze wypady mają już inny charakter. Ruszamy tam, gdzie tylko można cudownie zjeść i uzupełnić płyny, które często są wyskokowe. Bywa ostro, bo to banda męska, ale dbamy o fason. Cenimy pałaszowanie i stan, w którym dorośli faceci mimo wieku mają chłopięcą ciekawość poznawania wszelakich pokarmów, które później stają się tematem wielu rozmów i subiektywnych ocen.

Gastrobanda to nie zamknięty krąg, to miejsce dla każdego kto pamięta, że dobry smak jest najważniejszy. Nie chodzi tylko o potrawy, ale o szacunek dla upodobań innych - przecież tak pięknie się różnimy. Jest jednak mały haczyk, na który często można się nabrać. Ten piękny biały uniform zwany bluzą kucharską. Z jednej strony kojarzy się z mistrzami sztuki kulinarnej, ale nie zawsze świadczy on o kompetencjach. Dla mnie ten anielski kolor często ma oblicze zła w postaci pogardy dla podwładnych i braku kultury osobistej w oparach procentów, smrodu fajek i kilogramów białego proszku. Szanowni kucharze, wrzućcie na luz, nie napinajcie mięśni z wytatuowanym nożem czy rybą na przedramieniu. Chodzą po ulicach amatorzy, którzy zasobem swojej wiedzy i umiejętnościami wciągają was nosem, ale tylko w przenośni…

Często jest tak, że hipster i zapaleniec w czapce, który ma w dupie białe wdzianko rozbija system i karmi tak, że czapki z głów lecą. To nie dyplom z gastronomika daje kunszt kulinarny. Czasami tym dokumentem jak wieloma innymi można wytrzeć cztery litery po dobrym posiłku. Kształcenie zawodowe de facto przygotowuje może w kilku procentach i daje podstawy, ale potem to już ostro trzeba tyrać, i nie ma tu drogi na skróty. Jednak nie pluję na mundur! Jest mi to obce, chociażby dlatego, że moi rodzicie całe życie zawodowe spędzili w podobnym wdzianku, tylko w innym kolorze.

Ubóstwiam szczerość, szczególnie na talerzu. Mimo kilku możliwości pałaszowania w miejscach, gdzie jest kult jedzenia i szarpania się o gwiazdki, mogę stwierdzić, że to nie dla mnie. Ja wybieram ozorki w sosie chrzanowym, gdzie kucharki same sobie wzajemnie farbują odrosty, albo typa, który postawił wszytko na jedną kartę odwalił budę z najlepszymi burgerami w mieście. Ta druga grupa posiada szczerość, którą dzieli się na talerzu. W karmieniu ludzi nie chodzi o onanizm nad piankami z cholera wie czego, często to podbijanie marnego ego kucharzy czy sponsorów tych fanaberii.

Dobre jedzenie wraca z przytupem. Gdziekolwiek jest serwowane i przygotowywane. Gastro zmienia swoje oblicze na lepsze i wiem, że świat kulinarny, który dążył do gwiazdek powoli odchodzi do lamusa. Bycie mistrzem to marzenie ściętej głowy, trzeba działać, gotować, smakować, ale to droga jest celem. Moja dusza jest japońska, dlatego mam małe przesłanie: rozkoszujcie się dobrych produktach i nie kombinujcie za bardzo, bo piękno tkwi w prostocie!