Uwaga! Nie czytajcie tego wywiadu na puste żołądki, bo będzie Wam ciekła ślinka przez całą lekturę tekstu. Spotykam się Davidem Gaboriaud, szefem kuchni, autorem rozlicznych przepisów, książek i programów kulinarnych, na śniadaniu w warszawskiej piekarni. Nim zdążę zadać pierwsze pytanie David przekrawa jajo poche na swoim toście i wykrzykuje z zachwytem…
Sama zobacz! Jesteśmy na śniadaniu w fajnym miejscu, przed chwilą rozciąłem nożem jajko i jego żółtko rozlało się na awokado. Ten piękny, żółty kolor przypomina właśnie słońce. I mnie to wprowadza w dobry nastrój z samego rana! Przecież to jest comfort food w swojej istocie! I takie małe mini comfort foodowe momenty, możemy tworzyć sobie codziennie, bez dużego wysiłku!
Czy to jest miłość (śmiech)?
Mmm… Mmm! Miłość to jest … jest na przykład teraz gdy zjadam tego pysznego tosta z awokado i jajkiem poche. No i ja się rozkoszuję w tym daniem, bo każdy z jego elementów fajnie wygląda, jest dobrze kolorystycznie ułożony i cieszy oko. Jestem wdzięczny za to, że da mi wystarczająco dużo witamin i energii do działania. Mam też szacunek do tej osoby, która go przygotowała i to też jest dla mnie miłość. To też miłość do produktu. Np. jesteśmy teraz w piekarni i czuję, że to pieczywo jest zrobione z miłością. Miłością jest też dla mnie jak bliska mi osoba przygotuje śniadanie do łóżka. Albo dziecko, które zrobi coś dla swoich rodziców, czy na przykład ciasto. To są znaki miłości. Ale miłość to również bycie wspólnie w grupie i celebracja przy wspólnym stole. Także miłość ma dla mnie bardzo szerokie znaczenie i jest ważnym elementem jedzenia, począwszy od produktu, od jego powstania, przez jego obróbkę i kończąc na sposobie jego konsumpcji.
Powiedziałeś mi wcześniej, że jak myślisz o daniu, które symbolizuje miłość, to przed oczami staje Ci scena z „Zakochanego kundla”.
Tak! (śmiech) Jak widzę to spaghetti z klopsikami i wspólne wciąganie nitki makaronu to też jest miłość. Ale nie zapominajmy, że miłość do jedzenia powinna wiązać się z szacunkiem. Szacunkiem do produktu, do rolnika, dzięki któremu możemy zjeść na przykład super pyszną marchewkę, albo sałatkę zrobioną z tej marchewki, która rosła w ziemi, o którą ten człowiek dbał i ją pielęgnował. Czy do innych produktów wytwarzanych przez tych ludzi, jak na przykład sery. Jestem Francuzem i sery są moją drugą miłość.
A pierwszą?
Sery to moja miłość, wino to moja miłość, jedzenie to moja miłość (śmieje się), ale też szacunek do tego człowieka, szacunek do sezonowości i do lokalności.
Czyli generalnie masz bardzo pozytywną relację z jedzeniem.
Bardzo! Jesteśmy tym co jemy. Już wszyscy o tym wiedzą, czytają i słyszą wszędzie. Ale co to naprawdę znaczy? Jak mamy gorsze dni to jemy coś nienajzdrowszego, czy kiepskiego jakościowego, jakiś junk food. I od razu myślimy: Boże, co ja zrobiłem! Zjadłem źle i tak dalej. A przecież za tym mogą się kryć stresy, nerwy, lęki, które chcemy zajadać. Ale również, to może być po prostu ochota na coś takiego. Ja też czasem wracam do domu i mam ochotę zjeść chipsy, biały, pełen glutenu chleb, coś nie do końca zdrowego… Ale nie patrzę na to w kategoriach zdrowe – niezdrowe, tylko – mam na to ochotę/ nie mam ochoty. Nasz organizm tego chciał i trzeba to zaakceptować. I to czyni doświadczenie jedzenia pięknym, ale też pełnym szacunku wobec siebie. Jak mam ochotę na coś niezdrowego, to się na tym nie skupiam, tylko jem i delektuję się: Ale to cudowne! I tyle.
A czy masz jakieś dania, które jesz, kiedy jesteś smutny? W końcu mówimy o comfort foodzie, czyli o jedzeniu, które ma nas otulać. Czy masz takie jedzenie, które jesz żeby poprawić sobie nastrój?
Jak jestem smutny, to o dziwo, nie chce mi się jeść. Często ludzie jak jest im niedobrze, smutno, czy są sfrustrowani to zajadają te emocje. Ale mogą też szukać ukojenia w potrawach przypominających im miłe czasy. I o tym jest comfort food. To nie tylko danie, to również jego zapach, to myśl o osobie, która je przyrządziła. To jedzenie, które porusza jakiś obszar w naszym mózgu, które przypomina nam konkretne czasy. I mam na to świetny przykład! Prawie każdy wspomina dania swojej babci jako najlepsze, pomimo, że babcia pewnie nie była jakąś wybitną kucharką. Często jej placki ziemniaczane były przypieczone, ale i tak smakowały najlepiej. Albo barszcz? Kto nie wspomina barszczu babci czy bigosu! Co zapamiętaliśmy z tego jedzenia? To, że było ono podane w domu babci, w jej kuchni było ciepło, i że tak pachniała, i że babcia w niej stała i gotowała z miłością dla swoich wnuków. Pamiętam jak chodziłem do mojej babci, i w głowie mam zapach klatki schodowej, dźwięk starej windy, która się nie domykała. Wchodziłem do domu i witałem babcię, zasiadałem przy stole i dostawałem kotleciki mielone. Raz były trochę przypalone, innym razem trochę suche, ale nie o tym rzecz. Jadłem te kotlety z ogromnym apetytem i to wszystko czego doświadczałem wprowadzało mnie w taki błogostan, że wow! I jak teraz jestem smutny, to wracam do tych chwil i już mi jest lepiej. Nawet nie muszę tego jeść. Widzę babcię, jej kuchnię gdzie na kuchence pyrka garnek, widzę dziadka oglądającego telewizję, czy palącego fajkę na balkonie. I cała ta scena, ta otoczka, wprowadza mnie w spokój. I to jest ten comfort food - to nie tylko jedzenie.
A masz jeszcze jakieś inne smakowe wehikuły czasu, które przenoszą ciebie do wspomnień?
Tak, dużo. Np. przykład sery francuskie. Mój tato potrafił robić takie weekendowe obiady, gdzie serwował z dwadzieścia różnych serów, z różnych regionów Francji albo nawet z jednego regionu, ale od różnych producentów. Był tam owczy, krowi, kozi świeży, czy dojrzewający. I on potrafił opowiadać o nich z pasją przez dwie godziny, a my je jedliśmy i go słuchaliśmy. Albo sposób przygotowania sałaty mojego taty. Wrzuca do jednej miski różne liście sałat, pokrojone warzywa takie i owakie. Robił do tego na oko jakiś dressing i wszystko mieszał. A my zjadaliśmy tę sałatkę do ostatniej po kropli winegretu. Nie raz pytałem: „Tato, jak ty robisz tę sałatę?” - „A ja nie wiem, wszystko tak po prostu wymieszałem”. I to jest to. Jak o tym myślę, to już mam uśmiech na twarzy. Jak jestem zły, czy smutny, to robię tę sałatkę i wracają do mnie wspomnienia. To trzeba pielęgnować.
Wymieniłeś mielone babci, sery i sałatę taty….
Nie mówiłem jeszcze o mamie! Moja mama jest Polką i w domu pielęgnowała polskie smaki. Bardzo pieczołowicie przygotowywała polskie Boże Narodzenie, bo świętowaliśmy we Francji polskie święta. Mama szykowała cały stół, prasowała biały obrus od prababci, wyciągany tylko od święta. Talerze były elegancko ułożone, sztućce z prawej i lewej strony ułożone jak należy, z takimi podkładkami metalowymi również od prababci. Sianko pod obrusem, opłatek, którym łamaliśmy się przed jedzeniem i śpiewanie polskich kolęd. To może w Polsce jest banalne, ale wtedy we Francji, jak byłem mały to dla mnie to było coś zupełnie wyjątkowego. Na co dzień, mówiąc po francusku, chodząc do szkoły francuskiej i obracając się we francuskim środowisku, to cały ten moment, gdy święta były polskie, był naprawdę “jakby przyjechał Święty Mikołaj” (śmieje się).
Czym dla Ciebie jest karmienie innych? Czy lubisz w ogóle karmić ludzi?
Tak, tak tak! Ja od zawsze lubiłem gotować. Mam to po rodzicach, którzy gotowali całe życie. Oni zawsze znajdowali czas, by pójść na bazarek i wybrać dobre produkty. Wracali potem do kuchni, szykowali posiłek, a my siadaliśmy z nimi, jedliśmy i dyskutowaliśmy. Jak zacząłem studiować i mieszkałem sam, to też szukałem okazji, by gotować dla innych. W soboty czy niedziele, chodziłem na bazarek w różnych regionach Francji i kupowałem lokalne produkty, rozmawiałem z rolnikami, producentami, bo byłem ich ciekawy. Wracałem do domu i szykowałem posiłek. Oczywiście, to nie były jakieś wybitne, skomplikowane potrawy, tylko np. sałatka inspirowana tą taty, jakieś dania jednogarnkowe, bo dla studenta to było najłatwiejsze i można było jeść przez kilka dni (śmiech). Robiłem śniadania, jakieś rozgrzewające owsianki, jaglanki, itp. Miałem zakodowane, że należy sobie coś gotować i nie mogłem sobie wyobrazić, żeby wyjść bez śniadania z domu. Nawet teraz, jak nie mam czasu, to śniadanie szykuje moja partnerka. A gdy go mamy, to wspólnie je szykujemy. Raczej niedzielny brunch, bo późno wstajemy (śmieje się). Angażujemy wszystkich domowników, żeby powstało coś fajnego. Żeby było podane na fajnych talerzach, żeby stół był kolorowy. Siadamy, jemy i dyskutujemy. W moim rodzinnym domu w tygodniu każdy był zajęty. Rodzice wracali z pracy, a ja z braćmi ze szkoły, ale zawsze znajdowaliśmy 20-parę minut, by usiąść wspólnie do stołu. Jestem za to mega wdzięczny swoim rodzicom, za to że to pielęgnowali.
Szukasz okazji do wspólnego jedzenia?
Szukam. Bo bez tego wchodzi się w tryb życia o nazwie „praca, praca, praca”. Praca przez duże P. Pracuję częściowo jako freelancer, więc łatwo mi obowiązki zawodowe przenosić do domu, a to brak szacunku do życia prywatnego. Więc szukanie tych okazji jest dla mnie uporządkowaniem życia i wyznaczaniem priorytetów. Teraz jestem mądry, ale biję się czasem w pierś, bo niestety często gęsto praca pochłania mnie za bardzo. Ale próbuję i pracuję nad tym. Na szczęście moja partnerka też świetnie gotuje, więc się tym dzielimy. Ale samo to szukanie okazji jest ważne, nawet jeśli będzie to raz w tygodniu. Trzeba wspólnie i świadomie spędzić czas przy stole. Nie wystarczy od niechcenia zapytać: „Hej, jak było dzisiaj w szkole?”, to nie jest rozmowa. Rozmowa powinna być o wszystkim, o tym jak czujesz dzisiaj, jakie masz plany, marzenia. Rozmawiajmy o wszystkim i nie bójmy się tego.
A czy poza tym niedzielnym brunchem, masz jeszcze jakieś takie inne rytuały związane z jedzeniem?
Tak, mam sporo takich porannych rytuałów. Zaraz po wstaniu rozciągam się, wypijam pyłek kwiatowy, który namaczam nocą (to superfood dostarczający bardzo dużo różnych minerałów, witamin ważnych dla odporności). Przygotowuję sobie owsiankę, jaglankę, albo jajko w różnej postaci. Czasem zjadam ją w domu, czasem po wyjściu, ale jest dla mnie ważne żeby nie wyjść głodnym, bo to wpłynie na cały mój dzień. Ważne jest dla mnie, by dobrze zaczynać dzień, bo to wpływa na cały jego przebieg. Jeśli wychodzę bez śniadania, bombardowany pytaniami, telefonami, obowiązkami, to wtedy czuję się jakbym stał w blokach startowych jak koń, który musi przebiec 1500 metrów i jest cały w nerwach i napięciu. I jak tylko bramy się otwierają, to bum! on leci i nawet nie patrzy gdzie, po prostu prosto, bo jego celem jest meta. I ja nie chcę, być takim koniem w wyścigu, dlatego rano w ogóle nie odpalam telefonu, trzymam go w trybie samolotowym. Najpierw rozciąganie, picie wody z pyłkiem, śniadanie i dopiero później telefon. A dużo ludzi od rana … bum! Telefon! Ktoś coś zapostował: Fajnie, daję lajka. Otwieram maile! O nie, zapomniałem prezentację zrobić! Od razu pojawia się stres. A takie nawet mikro stresy, które sobie fundujemy od rana wyprowadzają nas z dobrej rutyny, którą warto w zbudować, żeby pozytywnie zacząć dzień. Nie jestem autorem tych mądrych słów (śmieje się). Wysłuchałem tego w podcaście Dr Rangana Chatterjee. Autor mówił, by unikać takich bodźców, bo one powodują mikro-urazy w postaci mikro-stresu. Wprowadzają nas w nerwową atmosferę, przez co przychodzimy do pracy od razu zdenerwowani, wkurzeni, czując presję. Ale jeśli damy sobie trochę czasu rano, to znajdziemy miejsce na spokój: 5 minut medytacji, 2-3 minuty rozciągania, parę minut picia wody z pyłkiem, patrzenie się przez okno, nie myśląc o pracy. Spróbujcie tego!
Nie karmisz tylko prywatnie, również zawodowo zajmujesz się karmieniem. Jesteś szefem kreatywnym w cateringu Belvedere gdzie jesteś odpowiedzialny za karmienie naprawdę ogrom ludzi. Czy to duża odpowiedzialność?
Tak (śmiech)! To jest przerażające, bo to ogromna odpowiedzialnością. Od samego początku, czyli od stworzenia menu pod klienta, z uwzględnieniem sezonu. Musi być smacznie, wizualnie atrakcyjnie i po angielsku – nourishing. Nie znalazłem dobrego słowa po polsku, czyli coś co “cię karmi, co jest karmiące”...
Sycące.
Sycące. Mam wrażenie, że w języku polskim sycąca to ma być taka piramidka usypana z jedzenia na talerzu. A mnie chodzi o to, że posiłek musi być sycący, ale też wartościowy. Nie składający się z pustych kalorii, nie wciskam klusek. Tylko to musi być kluseczka z takim sosem, by razem smakowo i kolorystycznie zagrało. To są prawdziwe wyzwania – jak wymyślić menu dla setek osób, by efekt końcowy był zadowalający. Bo to jedzenie musi dobrze wyglądać i być pyszne. Zarówno o 21:00 na początku imprezy, ale też o 24:00 gdy przyjdzie ostatni gość. Mierzę się z wieloma czynnikami, które powodują, że jest to stresująca praca. Mogę wymyślać najlepsze potrawy, ale jeśli one wylądują w bemarze, na kolacji serwowanej dla ośmiuset osób, to ten pierwszy serwowany talerz, jak i ten osiemsetny – musi być taki sam. A po drodze może pojawić się wiele czynników, które mogą się zawalić całość. Jakość produktu, jego przygotowanie, przechowywanie, podgrzanie i serwowanie. Ale ja lubię takie wyzwania, bo one wymagają ode mnie kreatywności i otwierają mi oczy na nowe połączenia smakowe.
Prowadzisz bardzo świadomy i zdrowy tryb życia, ale Twój Instagram nie jest wypełniony suchą jajecznicą i koktajlami z jarmużu. Za to jedzenie jakie tam widzimy wygląda na sycące, zdrowe i piękne.
Myślę, że słowo „zdrowie” zostało wrzucone do pralki, wyprane i wyciągnięto z niej coś pozbawione koloru, smaku i treści. Jak słyszę, że ktoś mówi mi, że zjadł “zdrową sałatkę” zrobioną z opakowania ciętej sałaty, z pomidorków koktajlowych kupionych w grudniu i polanych jakimś olejem, to łapię się za głowę. Sałata już po paru godzinach po pocięciu traci wszystkie swoje wartości odżywcze, więc zjadłeś po prostu.. celulozę. A pomidorki? W grudniu to mogły przyjechać z Holandii czy Maroko i ta podróż pozbawiła ich wartości odżywczych. A jeśli olej jaki użyłeś? Jeśli to jeszcze była oliwa z oliwek extra virgin, tłoczona na zimno, przechowywana w ciemnej butelce to mogła zachować odżywcze wartości. Lub gdy był to tłoczony na zimno polski olej lniany albo rycynowy/rydzowy. W innym wypadku pijesz po prostu tłuszcz. Więc wydaje ci się, że zjadłeś coś zdrowego, ale gdy zweryfikujesz poszczególne składniki okaże się, że to danie nie miało właściwości odżywczych.
Dlatego zarówno na moim Instagramie, czy podczas warsztatów kulinarnych jakie prowadzę, edukuję jak ważny jest dobry produkt. Możemy go znaleźć na lokalnych bazarach, ale też w supermarketach! Jest tam naprawdę taki szeroki asortyment produktów. Np. niedawno odkryłem mini kiwi, które rosną w Polsce! To jest polski produkt, warto go spróbować.
To jakie masz pomysły na odczarowanie “zdrowego jedzenia”?
Taka owsianka. Zamiast jeść ją codziennie zrobioną z tych samych płatków, otwórzmy się na inne kasze i produkty! Zróbmy ją na kaszy jaglanej, albo na kaszy gryczanej niepalonej, albo pęczaku, czy z amarantusu. I ugotujmy ją na napoju owsianym, albo na mleku krowim. I nie kupujmy tylko mleka krowiego UHT. Spróbujmy mleka od pani z ryneczku, która ma swoją krowę. Kosztujmy różnych serów. Mamy takie wspaniałe polskie sery zagrodowe: owczy, kozi, krowi, świeży, dojrzewający, z pleśnią… Zmieńmy też podejście do tej “zdrowej sałatki”. Użyjmy do niej szpinaku, roszponki czy rukwi wodnej bogatej w chlorofil, który uzdrawia i oczyszcza. Albo musztardowiec – świetna odmiana sałaty. Na początek obiadu podajmy rukolę, która jest delikatnie pikantna, trochę gorzka, bo dzięki niej szybciej zaczniemy wydzielać soki trawienne. Albo jarmuż! Wymasujmy go w oliwie dzięki czemu stanie się miękki. Możemy go podać na surowo, upiec na chipsy, albo zrobić z niego pesto lub zupę-krem.
Próbujmy sięgać po różne produkty i nie bójmy się eksperymentować.
A jak widzimy coś nowego na bazarze, to pytajmy co to jest i próbujmy. Ich producenci wiedzą co zrobić z tymi produktami. Jest tyle prostych sposobów, by “usmacznić sobie” zdrowe jedzenie. Weź lepszy olej, dodaj do niego musztardę i zrób winegret! Połącz to z jakimś kwasem: sokiem z cytryny, sokiem z limonki, albo z octem takim czy owakim. I nagle masz zupełnie inny sos, zamiast banalnego oleju. Dosyp soli, trochę pieprzu czy chilli i nagle to danie będzie pikantne. Dolej tam miodu i wydobędziesz słodkie smaki. Dosyp pestki – i będzie chrupiące! I nagle okazuje się, że z jednej prostej sałatki można zrobić coś bardzo bogatego, bardzo odżywczego, bardzo zdrowego.
Nic tylko gotować! Jednak nie wszyscy zaczynają od takiego samego poziomu wiedzy i świadomości. Co możesz poradzić „zjadaczom kanapek”, którzy lunch jedzą przed komputerem? I w ogóle pochylmy się nad tematem kanapki i samego pieczywa. Czy musimy traktować je tak po macoszemu, jako “posiłek zastępczy”?
We francuskiej kulturze pieczywo zajmuje ważne miejsce, i w niej kanapki tzw. sandwicze są jedzone na lunch. Robione są na bagietce, zrobionej z różnych mąk. W Polsce też możemy zaszaleć i nie robić kanapek tylko, że tak powiem, z pospolitego, białego, przemysłowego chleba. W polskich piekarniach mamy ogromny wybór, nawet przy samym białym pieczywie. Jest pieczywo na zakwasie, chleb graham, czy ten tzw. fit z różnymi ziarnami, czy pestkami. Potem pomyślmy o wnętrzu takiego sandwicza. Jeśli lubimy mięso, to możemy sobie zrobić kanapkę z różnymi pieczonymi mięsami (np. rozbefem), wędlinami dojrzewającymi, czy pastrami. Albo z chudych mięs. Można samemu upiec pierś z indyka, pokroić ją na plasterki i dodać do środka kanapek razem z liśćmi sałaty. Zamiast masła, smarujemy wnętrze oliwą, musztardą, chrzanem, żurawiną, serkiem twarogowym, kozim czy domowym pesto bazyliowym. Chodzi mi o to, że ta kanapka nie musi być nudna. To nie musi być zawsze masło, sałata, żółty ser, taka pierwsza lepsza szynka. Sięgnijmy na przykład po serrano albo prosciutto. Czy jakiś fajny saucisson. Zamiast wkładać do kanapki plasterek sera wyglądający jak plastik, wybierzmy jakiś brie, comte, owczy ser, kozi - dojrzewający lub świeży. Zróbmy sobie hummus - i to nie musi być nudny hummus z cieciorki. Hummus można zrobić z bobu, z buraka pieczonego, z dyni. A jeśli mamy w domu takie trochę “zmęczone warzywa” to grilujemy je! Wrzućmy je na patelnię czy do pieca dodając oliwę, sól, pieprz i ulubione przyprawy. Po upieczeniu włóżmy do pojemnika, dorzućmy liście bazyli, inne świeże zioła, ząbek czosnku i zostawmy na noc. Po prostu petarda, nie!
A jaka jest twoja ulubiona kanapka?
Mmmm… Kurczę, nie mam takiej chyba jednej ulubionej kanapki. Ale lubię jak składa się z porządnego, chrupkiego pieczywa. Gdy jest odpowiednio posmarowana domowym majonezem czy ailloli, albo świetnym masłem solonym. W wersji wege, bardzo lubię grillowane warzywa, do tego plastry świetnej mozzarelli. To już mi wystarczy. W wersji mięsnej wybrałbym rostbef na zimno, albo długo dojrzewającą szynkę. Mamy tak dużo dobrych składników, że trudno zdecydować mi się na jedną! Np. taki podlaski kumpiak, który jest troszeczkę takim ekwiwalentem szynki długo dojrzewającej. Możemy upiec pierś z indyka z musztardą, tymiankiem i dodać do chleba. Jak pomyślimy „Boże, to ja sam zrobiłem!” to ta duma jeszcze bardziej podbije smak. Możemy też zrobić pesto do tych warzyw grillowanych z mozzarellą. Z bazylią, z rukolą lub szpinakiem. Nie musimy wcale używać drogich orzeszków piniowych, wystarczy nam jakiś dobra oliwa, bazylia czy inne zielone liści (np. rukola) i sól. To raptem 3 składniki. Blendujesz je i masz gotowe pesto. Możesz je zrobić dzień wcześniej i trzymać w lodówce przez kilka dni. Tylko pamiętaj, by zalać je oliwą tak by przykrywało pesto - to przedłuży jego świeżość. Rano otwierasz słoik i smarujesz jego zawartością kanapkę. Bum! I już jesteś o krok do przodu z Twoją kanapką. Wystarczy 10 minut, na przygotowanie tak prostego, i pysznego posiłku. Zamiast czasu spędzonego rano na Instagramie, dajmy sobie te 10 minut na zrobienie kanapki, której pierwszy gryz w czasie lunchu zmieni nasz dzień na lepszy!