Niemal do końca XV wieku zachodni brzeg Półwyspu Iberyjskiego, uważano za skraj ziemi. Później stał się bramą dla odkrywców Nowego Świata. Skaliste klify, ocean i wiatr od wieków toczą tam ze sobą nieustanną walkę. Podróżników, będących dziś na oblanych oceanem krańcach kontynentu, nadal zdumiewa potęgą i inspiruje naturą dzikich żywiołów.

Podczas wyprawy do Hiszpanii i Portugalii wybrałam trzy skaliste skrawki kontynentu, aby trafić na mityczne końce świata i poczuć wiejący znad oceanu zachodni wiatr. Pierwszym miejscem był przylądek Cabo da Roca, geograficznie najbardziej wysunięty na zachód kraniec Europy. Kolejnym był portugalski zakątek - rozrzucony kilkanaście kilometrów od naszego kontynentu na Atlantyku archipelag wysp Berlengas. Ostatnim zaś, przylądek Cabo Fisterra - najdalszy kraniec Hiszpanii nad oceanem. Wszystkie są oazami pięknej i dzikiej natury oraz symbolicznymi miejscami kontemplacji nad kresem i przemijaniem.

Tu, gdzie ląd się kończy

Niemal każdy, kto odwiedza Lizbonę, udaje się na przylądek Cabo da Roca na wybrzeżu Oceanu Atlantyckiego, oddalonego zaledwie ok. 40 km od stolicy Portugalii. To najdalej na zachód wysunięty punkt kontynentalnej Europy, który łączy licząca 5,5 tys. km, najkrótsza droga przez ocean od przylądka Henlopen w USA.

Katastrofalne trzęsienie ziemi i powstałe po nim tsunami w 1755 roku, niewyobrażalnie spustoszyły stolicę Portugalii, a także spowodowały widoczne do dziś zmiany ukształtowania wybrzeża. Poszarpane klify wznoszą się nad falami na wysokość ponad 140 m.

W okolicy przylądka Roca słabo rosną drzewa, a nad falami i skałami często unosi się mgła i opary oceanicznej wody, wzmacniając nastrój niesamowitości. Strome zbocza przylądka porośnięte są inwazyjnym gatunkiem sukulenta, który okrył skały niczym zieloną, maskującą siatką. W tym surowym krajobrazie, jedynym przejawem obecności człowieka jest malownicza latarnia morska, wskazująca światłem najbliższy z morza kraniec Europy. Wicher wieje tu stale, rozwiewa nie tylko włosy, wraz z wodą powoduje erozję brzegu i osuwanie się skał. Widok skalistych urwisk smaganych gigantycznymi falami jest niezapomniany. Ze względu na procesy erozyjne wybrzeża i licznych turystów, miejsce może być bardzo niebezpieczne. Zdarzały się tam tragiczne wypadki wśród osób przekraczających bariery ochronne.

Symbolicznym miejscem i obowiązkowym plenerem do pamiątkowych fotografii jest obelisk z tablicą ze słowami portugalskiego poety Luísa de Camões z eposu pt. „Os Lusĭadas”: „Tu, gdzie ląd się kończy, a morze zaczyna”. Cabo da Roca, to częsty przystanek wśród zwiedzających okolice Lizbony i Sintry, szczególnie w porze zachodu słońca, kiedy wszyscy na wietrznej skale czekają na kulminacyjny moment końca dnia, aż kula słońca zanurzy się w oceanie. Nie sposób w tym miejscu nie pomyśleć o podróżnikach i wizjonerach sprzed pięciu wieków jak Amerigo Vespucci, który w ten bezmiar wody wyruszył w poszukiwaniu nowej drogi do Indii, odkrywając Nowy Świat.

Książę Bragança na odludziu

Berlengas to niemal bezludny archipelag, który ożywa nieco podczas dwóch miesięcy letniego sezonu. Odwiedzają go nie tylko rybacy, ale także nieliczni turyści. Najbardziej odważni nocują w namiotach lub w XVII-wiecznej warowni, otoczonej zewsząd morzem. Tylko latarnicy spędzają tam tydzień, podczas jednej zmiany.

Drobne wysepki Estelas i Farilhões otaczają główną i największą wyspę Berlenga Grande, zbudowaną z granitowych skał. Ma zaledwie 1,5 km długości i niecały kilometr szerokości, z maksymalnym wzniesieniem 88 m n.p.m, na którym prawie 200 lat temu zbudowano latarnię morską Książę Bragança. Snop światła na morzu z blisko 30-metrowej wieży widać z odległości 50 km.

Na wyspę wybrałam się z miasteczka Peniche, położonego na skalistym półwyspie. Drogę morską pokonaliśmy rybackim kutrem, smaganym niemiłosiernie przez wiatr i ciskanym przez 3-metrowe martwe fale. Unosiły naszą łódź, która po chwili spadała w dół, żeby po chwili znów wznieść się do góry. Nasze żołądki słabo znosiły tę huśtawkę, a paznokcie wbijały się coraz mocniej w drewnianą ławeczkę. Kiedy na horyzoncie pojawiła się Berlenga, powiało nadzieją. Widoki skalistych fiordów z turkusową wodą, jak na egzotycznym morzu, szybko zatarły niedawne trudy podróży. Wspaniała zatoka z lodowatą wodą znajdowała się przy plaży obok maleńkiego portu. Tam też cumowały łodzie i motorówki, które zabierały w rejsy wokół wyspy i do morskich jaskiń.

Zesłanie na „Wyspę Marzeń”

Wyspa znana była już w starożytności i nosiła miano „Wyspy Marzeń”. Później trafiali na nią nie tylko piraci, ale także wikingowie czy Maurowie. Na początku XVI wieku osiedlili się z kolei mnisi z zakonu Hieronimitów, którzy wznieśli klasztor Miłosierdzia z Belerengi, aby wspomagać nawigacyjnie ten rejon morza i nieść pomoc rozbitkom. Z powodu izolacji, braku żywności, chorób i ataków pirackich, musieli go jednak opuścić.

W drugiej połowie XVII wieku powstała twierdza św. Jana Chrzciciela z załogą, broniącą wybrzeża i która przetrwała do dziś. Wzniesiono ją na skale, połączonej z wyspą kamiennym mostem. Jeszcze podczas budowy odpierała ataki tureckich okrętów, a później broniona przez nieliczną załogę oparła się hiszpańskiej flocie. Uszkodzona, straciła na znaczeniu militarnym, została porzucona w połowie XIX wieku i przez ponad 100 lat pozostawała opuszczona. Później została częściowo odrestaurowana i udostępniona turystom. Prowadzący do niej kamienny most (bez barier ochronnych), zawieszony jest nad turkusową wodą i jest wyzwaniem dla cierpiących na lęk wysokości. Przejście nim nad wodą i skałami jest ekscytujące. Kamienny fort na jego końcu robi z daleka imponujące wrażenie. Wewnętrzny dziedziniec okalają mury z wąskimi otworami strzelniczymi, a nieliczne doklejone do murów domki kryją ascetyczne cele. Dzisiejsze warunki podobne są chyba do tych sprzed 200 lat. Po powrocie, żałowałam, że nie zdecydowałam się na nocleg w jednej z kamiennych cel bez wygód, aby poczuć się jak załoga dalekiej, portugalskiej morskiej placówki.

„Ptaki” Hitchcock’a w realu

Wyspa jest skalista, bez drzew, flora to jedynie trawy i płożące krzewy, pokrywające skały. Jest rezerwatem i rajem dla obserwatorów ptaków. To dominujący mieszkańcy wyspy, oprócz nich są jedynie jaszczurki. W okalających wodach można spotkać walenie, delfiny a nawet egzotyczne ogromne samogłowy. Wyznaczone ścieżki prowadzą po łagodnych, zielonych wzgórzach wnętrza wyspy. Szum fal przerywał krzyk ptaków, głównie mew żółtonogich, siodłatych i burzyków. Były wszędzie na lądzie, na morzu i w powietrzu. Miały gniazda w każdej części wyspy. W nadmorskich skałach, na rozległych łąkach, a nawet tuż przy ścieżce. Wędrując tuż obok gniazd i drepczących ptaków, czuliśmy się jak w kadrze z „Ptaków” Hitchcock’a.

Finis Camino

Przylądek Cabo Fisterra uważano kiedyś, za najdalej wysunięty kraniec Europy. To także rejon Costa da Morte (Wybrzeże Śmierci), nazwane tak z powodu licznych wraków, które przy tym niebezpiecznym, skalistym wybrzeżu zakończyły tragicznie swoje rejsy. To miejsce, to nie tylko kres świata – Finis Terrae, ale także koniec drogi pielgrzymów Camino. Tu, na skalistym i zielonym brzegu jest ostatni znak z symbolem szlaku - muszlą św. Jakuba z oznaczeniem 0 km. Kiedyś pielgrzymi obmywali w zimnych wodach oceanu zmęczone wędrówką ciała, symbolicznie zmywając też swoje grzechy. W geście przemiany, spalali także swoją odzież i obuwie, o czym przypomina dziś, umieszczony na skale duży, metalowy but. Niektórzy pielgrzymi czynią to do dziś, czego dowodzą m.in. zwęglone szczątki, które można znaleźć na skraju urwiska.

Centralne miejsce na krańcu przylądka zajmuje latarnia morska i dom latarnika. Wspominam niezwykłą noc w pokoju gościnnym na strychu. Połacie dachu, nawet od wewnętrznej strony spinały stalowe liny i klamry. Mimo sierpnia, wiatr wył i szarpał budowlą przez całą noc. O świcie, zastanawialiśmy się, jak to może wyglądać w lutym…

Na poszarpanym, wysokim skalistym brzegu przeważają porosty i skulone przy ziemi krzewy. Nieliczne drzewa mają ukształtowane przez wiatr, krzywe i pochylone gałęzie. A całość chłoszcze wyjątkowo silny wiatr, a ocean oblizuje gigantycznymi falami. Docierający tu na skraj świata przybysze, czekają w milczeniu na koniec dnia, kiedy słońce schowa się w ciemniejących wodach za horyzontem. Cienie przybrzeżnych skał i wysepek na miedzianych falach robią się coraz dłuższe, a fotografowie rozstawiają swoje statywy i czekają aby sfotografować „koniec”. Kiedy zapada zmrok, niektórzy pielgrzymi świętują głośnymi okrzykami ukończenie swojego Camino. Z pewnością miejsce symbolizuje kres i koniec drogi, ale także nadzieję na nowy początek…