Krystyna Durys
Mistrzyni swingu z genem legendy
Krystyna Durys
Mistrzyni swingu z genem legendy
- Często mówię, że urodziłam się o 100 lat za późno. Tęsknię do czasów elegancji, delikatności, dobrych manier, a jako kobieta do pięknych eleganckich sukien - mówi Krystyna Durys, trójmiejska mistrzyni swingu. Co więcej, to nie tylko kolejny złoty głos minionej epoki, ale także rodzina niegdyś często bywającej w Gdyni słynnej aktorki, piosenkarki i tancerki Drugiej Rzeczpospolitej - Lody Halamy. W rozmowie z Bartoszem Gondkiem opowiada o swojej najnowszej płycie, disneyowskich inspiracjach i legendarnej cioteczce.
Krystyna Durys, zamieszkała w Trójmieście mistrzyni swingu, jazzmanka. Osoba, która wskrzesza utwory napisane dziesiątki lat temu tak, że mimo że zaśpiewane są w nowoczesnej aranżacji, myślimy, że właśnie tak powinno być.
Zabrzmiało to bardzo poważnie… Ale – bardziej należy odpowiedzieć, dlaczego przede wszystkim Swing, a także trochę Jazz… Odpowiedź jest zaś prosta. Bo ta muzyka to emocje. Trudno o ciekawszy czas w nowszej historii świata, niż lata 20. – do 60. XX wieku. Czas już dla nas bajkowy, a jednocześnie ciągle jeszcze zrozumiały. To właśnie złota era swingu. Czas rewii i musicali oraz wspaniałych, śpiewanych filmów dźwiękowych. To wszystko najbardziej, tak w Polsce jak i na świecie, oczywiście przed wojną i do końca lat 40. Potem świat poszedł dalej, w nowe – ciekawe inspiracje, a my zostaliśmy za żelazną kurtyną.
Skąd pomysł, aby śpiewać właśnie swing?
Tak naprawdę on był ze mną od zawsze. Pamiętam jak opowiadałeś mi, że kiedy byłeś mały, twoja mama przywoziła ci miniaturki starych samochodów i miłość została. Ze mną było w zasadzie tak samo. Od kiedy pamiętam, z magnetofonu snuł się swing i jazz. Z tatą zaś oglądaliśmy, zarejestrowane na kasetach video, stare filmy i bajki Disney’a. Tata w ogóle bardzo lubił muzykę, a mama za czasów studenckich sama grała, śpiewała i występowała w kabaretach. Taki rozśpiewany dom. W dodatku z unoszącym się w powietrzu duchem cioci…
A nie była to zwykła ciocia…
W rozśpiewanym domu ktoś taki jak Loda Halama, czyli właśnie ciocia, była prawdziwą legendą. Ciocia Loda była spokrewniona z nami przez rodzinę taty. A jej częste wizyty w Gdyni, których geneza sięga jeszcze czasów przedwojennych, były często niemałym wydarzeniem. Moja rodzina opiekowała się także jej jachtami, kiedy stały w Gdyni. Opowieści o cioci - słynnej tancerce i piosenkarce z okresu II RP, zawsze robiły na mnie ogromne wrażenie. Potem były jej filmy i piosenki, a następnie poznawanie warsztatu. Loda Halama była przecież jedną z tych artystek, które jako pierwsze przenosiły na polskie sceny to, co było wówczas najmodniejsze i najnowsze na świecie. Loda Halama trafiła w swój czas, a ja zatopiłam się w jej świecie.
To był niezwykły świat. Podobny najlepszy w naszej porozbiorowej historii. Dotyczyło to także kina i estrady. I tu i tu, Loda wiodła prym.
Nie mogło być inaczej. Cioteczka była wszak najpopularniejszą tancerką i aktorką rewiową tamtego czasu. W zasadzie wszyscy kojarzą ją jedynie z występami w filmach i na scenie. Warto jednak przypomnieć, że była także primabaleriną Teatru Wielkiego w Warszawie. To pewnego rodzaju fenomen, o czym mogą jedynie pomarzyć współczesne gwiazdy estrady. Partnerowały jej na scenie i w życiu najgorętsze nazwiska tamtych czasów. Eugeniusz Bodo, Zula Pogorzelska, Aleksander Żabczyński. To właśnie Loda przeniosła do Polski słynny, modernistyczny taniec w kieliszku. Jej filmowy przebój „Lim Pam Pom” został użyty w serialu o Eugeniuszu Bodo pt. „Bodo” z 2016 roku. Powstały o niej dwie książki - biograficzna „Loda Halama. Pierwsze nogi Drugiej Rzeczpospolitej” i autobiografia „Loda Halama. Moje nogi i ja”. Loda przyjeżdżała do babuni na wypoczynek i w odwiedziny. Razem bawiły na rautach w słynnym wówczas Grand Hotelu, żeglowały. Obie uwielbiały samochody i były zapalonymi kierowcami. Brały udział między innymi w imprezach gdyńskiego Automobilklubu Morskiego. A najśmieszniejsze, że druga połowa mojej rodziny, która pochodzi z Warszawy, bywała na rewiach, w których grała Loda.
Twoja najnowsza płyta „At the Movies” nawiązuje właśnie do tamtych czasów.
Jak najbardziej, ale trzeba pamiętać, że współczesny swing, nawet, jeżeli oparty jest na oryginalnych utworach wymaga nowej aranżacji. I to jest zasadnicza sprawa. Ten aranż trzeba zrobić tak, aby jak najbardziej nawiązywał do klimatu oryginału, a jednocześnie był na tyle współczesny, aby trafiał do obecnego odbiorcy. Ten zaś, słuchając, ma mieć wrażenie, że tak brzmiał oryginał. Coś takiego to bardzo trudna sprawa, która wymaga wielu miesięcy pracy.
Sięgasz po najpiękniejsze utwory klasyki amerykańskiego kina… Z takim aranżem muszą wiązać się ogromne emocje!
Emocje, które przekazujemy w poszczególnych utworach, bezpośrednio, muzyką, ale – nie tylko. Staram się, aby moje płyty, jako całość, wywoływały tęsknotę. Do innych czasów, prawdziwych relacji, przypominały o szacunku i takich prostych zasadach, jak mówienie prawdy. Albo o tym, że wywołać u kobiety głębokie rozczarowanie, było męskim dyshonorem. Kto dziś o tym pamięta…
Ważny jest też głos. Mówią, że Twój jest bardzo „amerykański”.
To miłe, bo poświęciłam na to lata ćwiczeń i wsłuchiwania się w najlepsze oryginalne wykonania. A taka recenzja oznacza, że powoli odnoszę zamierzony efekt.
Dlaczego właściwie poszłaś w kierunku utworów filmowych?
Ta płyta to spełnienie mojego marzenia o zaśpiewaniu ukochanych piosenek filmowych. Jak mówiłam wcześniej, w dzieciństwie z zapartym tchem oglądałam stare amerykańskie filmy, nie tylko Disney'a, także Charliego Chaplina, Shirley Temple, Bustera Ketona, chłonęłam muzykę w nich zawartą. Po latach okazało się, że te piosenki się nie zestarzały i są mi nadal bliskie.
Krążek otwiera utwór „When you Wish Upon a Star” z kultowego Pinokia. To twoja ulubiona bajka?
To był pierwszy film Disney'a, który obejrzałam. Moją ulubioną postacią był Jiminy Cricket, czyli Świerszczyk - przyjaciel Pinokia. To on w filmie śpiewał tę piosenkę. Utwór stał się później sygnałem wytwórni Walta Disney'a.
Na płycie królują głównie ballady… jednak można znaleźć tu ciekawą mieszankę bossa novy, latina, a nawet rytmów kubańskich. Przyznasz, że to nietypowe połączenie?
Nagrywając te utwory chciałam zaprosić wszystkich do mojego muzycznego świata. Oprócz swingu uwielbiam muzykę kubańską i brazylijską. Domieszka takiej muzyki w aranżacjach pozwoliła pełniej pokazać mój temperament. Dodatkową inspiracją było poznanie podczas festiwalu Java Jazz w Jakarcie znakomitych muzyków z zespołu Arturo Sandovala, którzy zgodzili się zagrać na mojej płycie. Grzechem byłoby nie skorzystać z takiej możliwości.
Całość nagrana jest ze sporym rozmachem. Są instrumenty, ale jest też całkiem liczna orkiestra.
Chciałam nadać utworom nadać należną im oprawę. Decydując się na nagranie tego materiału przyjęłam założenie, że się nie będę spieszyć. Nagrania zajęły cztery lata, pochłonęły sporo pieniędzy, do pokonania było całe mnóstwo problemów logistycznych, technicznych, osobistych, a nawet zdrowotnych - o pandemii nie mówiąc. Nie udałoby się to, gdyby nie praca i zaangażowanie grupy przyjaciół: mojego męża Adama Zagrodzkiego, który koordynował całość, aranżerów Artura Jurka i Marka Jurskiego, Marka Romanowskiego, w którego studiu odbyła się polska część nagrań i który wszystko zmiksował, oraz Ricardo „Tiki” Pasillasa, który użyczył swojego studia w Los Angeles, zorganizował nagrania i przede wszystkim nagrał partie perkusyjne i zaśpiewał chórki w „When You Wish Upon The Star”.
Śpiewasz i wyglądasz jak kobieta z epoki. Dusza i charakter też ocieka niespotykaną dziś wrażliwością… Jakbyś mogła przenieść się w czasie, to z kim i gdzie chciałabyś zaśpiewać?
Często mówię, że urodziłam się o 100 lat za późno. Tęsknię do czasów elegancji, delikatności, dobrych manier, a jako kobieta do pięknych eleganckich sukien. Gdybym mogła przenieść się w dowolne miejsce to chciałabym poznać Louisa Armstronga. Znamy go głównie z piosenki „What a Wonderful World” i szerokiego uśmiechu. A był to człowiek, którego życie nie oszczędzało, zarówno w dzieciństwie, jak i w dorosłym życiu. Można znaleźć filmy z koncertów z ostatnich lat jego życia, gdy uśmiech walczy z grymasem bólu spowodowanym chorobą. Louis był wyjątkową osobowością i wielce utalentowanym muzykiem. To właśnie z nim chciałabym zaśpiewać, a gdzie, to już mniej ważne!