Dorota Kolak
Między życiem a sztuką
Dorota Kolak
Między życiem a sztuką
Potrzebowałam świata, który wyzwoliłby mnie z pewnego rodzaju układności – mówi Dorota Kolak, wybitna aktorka filmowa i teatralna, wykładowczyni w gdańskiej Akademii Muzycznej. W osobistej rozmowie z Pauliną Błaszkiewicz opowiada o swoim zawodzie, pracy ze studentami i codzienności, która nie zawsze jest kolorowa.
Akademia, zdjęcia, przedstawienia teatralne, egzaminy studentów. Trudno się z panią umówić na wywiad. Dobrze się żyje w tak szybkim tempie?
Przyzwyczaiłam się, ale chyba jest mi z tym dobrze. Należę do tych, co wolą coś robić, niż nic nie robić. Nie umiem nic nie robić.
A dlaczego pani uczy innych?
Tak się ułożyło moje życie, że uczę tak długo jak uprawiam zawód aktorki. Właściwie, w swojej bezczelności zaczęłam uczyć zaraz po studiach (śmiech). Sama niewiele umiałam, gdy zaczynałam, bo dopiero wchodziłam w zawód. To był Kalisz, pierwszy rok mojej pracy zawodowej. Uczyłam tego, czego sama się nauczyłam. Jednak z czasem to moje nauczanie zaczęło nabierać wartości.
Czego pani uczy?
Piosenki aktorskiej, plastyki ruchu scenicznego. Mam też zajęcia ze scen aktorskich.
Szeroki zakres. W ostatnich latach zagrała pani wiele ważnych ról zarówno filmowych, jak i teatralnych. Nie ma pani poczucia, że zbyt długo na nie czekała?
Mam, ale i tak uważam, że sporo dostałam. Nie jestem jedyną aktorką, która przez bardzo długi czas była związana tylko z teatrem. Przez wiele lat film w ogóle nie sięgał po aktorów z Krakowa, Wrocławia, czy Gdańska. Grali głównie aktorzy warszawscy, więc większość mojego pokolenia aktorskiego było związana wyłącznie z teatrem. Potem to się zmieniło na miks filmowo-telewizyjno-teatralny. Młodsze pokolenie może wybierać, a większość młodych aktorów nie ma etatu w teatrze, albo bardzo się przed nim broni.
To dobrze? Doświadczeni aktorzy mówią, że aktor, który nie gra w teatrze to żaden aktor…
Każde pokolenie odchodzące albo schodzące ze sceny mówi, że wcześniej było lepiej, a to co jest nowe jest mniej udane. Według mnie to bzdura, bo taka jest kolej rzeczy. Wchodzą nowe techniki, nowe media. Czy kiedyś myśleliśmy o tym, że będą robione seriale na platformach? Nie zapomnę też sytuacji, gdy po raz pierwszy zobaczyliśmy Beatę Tyszkiewicz z odkurzaczem. Świat się zawalił (śmiech). A dziś z reklam przechodzi się do filmów. Zmieniło się wiele, ale nie obrażam się na to. Nie uważam też, żeby młodzież była konsumpcyjnie nastawiona do tego zawodu. Każdy z nich marzy o wielkich rolach, a konkurencja jest przecież ogromna. Dziś, jeśli ktoś żyje z tego zawodu, to już odnosi wielki sukces.
Pani początki w zawodzie nie były łatwe.
Jeżeli chodzi o stronę finansową to było bardzo skromnie. Zwłaszcza na prowincji, w Kaliszu.
Na prowincji...
Mówię tak o miastach poza Warszawą. Lubię też peerelowskie określenie - teatry terenowe.
Było bardzo skromnie, ale nigdy nie żałowała pani, że została aktorką?
Potrzebowałam świata, który wyzwoliłby mnie z pewnego rodzaju układności. Po drugie wychowałam się w tym świecie. Moja rodzina była związana z teatrem a zapach kulis towarzyszył mi od dzieciństwa. Chyba nigdy nie brałam pod uwagę tego, by zostać kimś innym aż do momentu, gdy okazało się, że mam poważną wadę wymowy i moje marzenia mogły się obrócić w absolutną nicość. Nie wymawiałam „r”. Wydawało mi się, że da się z tym grać. Rok katorżniczej pracy sprawił, że się dało. Tak byłam zdeterminowana.
Walka ze słabościami lub niedoskonałościami jest wpisana w zawód aktora?
Gdy patrzę na swój rok, to każdy stoczył jakąś swoją walkę. U jednych chodziło o koordynację ruchową, u innych o dykcję, głos, postawę. Inni musieli pokonać nieśmiałość. Każdy miał coś z czym musiał się zmierzyć. Może Krzysiek Globisz był od razu wybitny. Był w mojej grupie i został wyposażony we wszystko. Został aktorem w bardzo młodym wieku, bardzo wybitnym. W moim przypadku ćwiczenie dykcji przez rok dało mi jakąś trampolinę, by pójść dalej. Bardzo musiałam pracować nad głosem, bo już na egzaminie wstępnym oceniono, że to jest malutki, słaby głos. Byłam bardzo dobra z rzeczy ruchowych, ale to zasługa rodziny. Mama była choreografem, a taniec w moim domu był rodzajem rozrywki. Myślę, że wyszłam ze szkoły przyzwoicie wykształcona.
„Dorota Kolak w jednej z ról życia” - tak pisali recenzenci po premierze spektaklu „Niepokój” na podstawie sztuki Iwana Wyrapajewa.
To niesamowite, ponieważ nie od razu pokochałam to skromne, bardzo ascetyczne przedstawienie. Czuję jednak, że zrobiłam jakiś krok na mojej drodze aktorskiej. Bardzo lubię to grać. Przedstawienie uważam za piękne.
I poruszające.
Myślę, że to przedstawienie na wielu poziomach. To opowieść również o manipulacji, której każdy z nas dokonuje ukrywając swoją prawdziwą twarz, czy emocje. W moim odczuciu to bardzo współczesne. To przedstawienie także o bólu niespełnienia, bo mimo nagrody Nobla moja bohaterka czuje się niespełnionym i bardzo samotnym człowiekiem. To też opowieść o samotności artysty. O braku zrozumienia tego, czym jest akt twórczy. Bardzo trudno to komuś wytłumaczyć. To też spektakl o tym, jak nasze dzieciństwo się za nami wlecze i rzuca cień na dorosłe życie. Dawno nie grałam tak złożonej roli.
Z takim ładunkiem emocjonalnym?
Tak, ukrytym pod spodem, bo on nie wybucha tak jak u Virginii Woolf, czy „Matce” Witkacego. To rodzaj uśpionego wulkanu. Buzuje pod spodem, ale ta skorupa jest dosyć gruba.
„Niepokój" to spektakl z repertuaru Teatru Wybrzeże. Jest pani jedną z najbardziej rozpoznawalnych twarzy tej sceny. To wszystko dzięki mężowi?
Ukończyłam szkołę w roku 80. i przyjechałam tu za mężem, którego ojciec Stanisław Michalski, przez lata był aktorem, a potem został dyrektorem. Marzeniem mojego męża było, by stanąć obok taty na scenie i zagrać z nim. Mój mąż jest urodzony w Sopocie i bardzo za nim tęsknił. Był bardzo związany z Wybrzeżem. Ciągnęło go nad morze i wrócił do dzieciństwa i wspomnień z tamtego okresu, a ja zostałam wyrwana z samego rynku w Krakowie.
Tęskni pani?
Gdy dziś tam wracam, to potrafię wstać bardzo wcześnie rano, by pojechać na kawę do Rynku, zajrzeć w moją ulicę Sławkowską, by zobaczyć jak zmienili tam bruk. Lubię przejść koło podstawówki na Basztowej, gdzie się uczyłam i zobaczyć co tam na plantach wyrosło.
Gdańsk to pani miejsce do życia?
Czuję więź z Gdańskiem, ale moje serce jest na Kaszubach.
Dlaczego tam?
Bo przez całe życie byłam mieszczuchem. Ciągle żyłam w jakimś mieście. Najpierw mieszkałam na rynku w Krakowie, w centrum, tylko planty... Potem tu w Gdańsku na osiedlu, na Chełmie. I nagle zobaczyłam miejsce na świecie, gdzie czuję ciszę i inne zapachy. To coś zupełnie nowego. Jedyną rzeczą, która jest w stanie mnie uspokoić, ukoić, oczyścić głowę albo przewietrzyć duszę jest las. Potrafię chodzić długo, daleko, a jak mogę wykąpać się w zimnej wodzie w jeziorze to już jest pełnia szczęścia.
Morsuje pani?
To za dużo powiedziane, ale wolę zimną wodę kaszubską niż najcieplejszą nad morzem w Toskanii.
Wiedzie pani proste życie?
Zdecydowanie. Myślę, że to co się teraz dzieje wokół nas powoduje, że zaczynamy doceniać te najprostsze rzeczy. Ostatnio, będąc na zakupach, pomyślałam jak wspaniale, że są młode ziemniaki, kalafior i kefir.
I wystarczy...
I nie muszę jeść ośmiornicy (śmiech). A w każdym razie nieczęsto…
Ale to?
To wcale nie jest takie złe? (śmiech). Truskawki na deser? Pyszne. Dodałabym do tego ukiszony barszcz, który uwielbiam.
Gotuje pani?
Gotuję od zawsze, ale teraz robię to z bardzo dużą świadomością. Jestem staranna. Czytam etykiety i chodzę z lupą w torebce, by przeczytać składy. Lubię proste rzeczy. Ciasto na pizzę, i do tego pomidory, zapiekanka z warzyw. A jak nie mam czasu, to odpuszczam. A teraz właśnie nie mam czasu. Zaczęłam zdjęcia do nowego serialu na podstawie książki Remigiusza Mroza. To polityczne fantasy w polskich realiach.
Gra pani w serialach i filmach. A lubi je pani oglądać?
Odpuszczam ciężkie, psychologiczne filmy i obrazy, gdzie jest zbyt dużo przemocy. Muszę odpoczywać. Głównie oglądam programy przyrodnicze. Mój wnuk uwielbia dokumenty o zwierzętach i bardzo go to interesuje. Często oglądamy je razem. Natomiast lubię filmy biograficzne, historyczne i o architekturze.
Ucieczka od codzienności?
Trochę tak. Mam założony jakiś kaganiec na to, by się cieszyć i świętować. Mam poczucie, że nie za bardzo wypada się pindrzyć na te premiery, i że to wszystko wobec tego co się dzieje tak niedaleko nas jest nietaktowne. Owszem, trzeba się cieszyć, spotykać, śmiać. Nikogo nie oceniam. Każdy musi posłuchać własnych emocji i sobie radzić. Ja ani sobie z tym nie radzę, ani nie jestem od tego wolna, czy zdystansowana. To nas dotyka na każdym kroku. A jeśli człowiekowi się wydaje, że zapomniał o wojnie, to za chwilę ma ukraińską flagę na balkonie i myśli sobie, że może tam mieszka ktoś, kto przed nią uciekł.
Zastanawiała się pani nad tym, czy mogłaby żyć w innym kraju?
Nie wiem, czy umiałabym żyć, gdzie indziej. Gdyby mnie pani o to zapytała 15 lat temu to pewnie odpowiedź byłaby inna. Mam tyle lat, ile mam. Do wielu rzeczy mam sentyment i czuję się bardzo głęboko z nimi związana, ale 20 lat temu spakowałabym swoją torebkę i najchętniej pojechałabym na Islandię.
Ale mogłoby panią coś ważnego ominąć w tym zawodzie, który nie ma ograniczeń wiekowych.
Są różne podejścia. Są aktorzy, którzy nie chcą czekać w nieskończoność na role i mówią: „Nie chcę żebrać o kawałek zainteresowania”. To jest duma. Może wtedy się odchodzi i odejście z podniesioną głową jest ważniejsze od uprawiania tego zawodu? Trema, czy lęk przed wejściem na scenę z biegiem lat nie maleje, a rośnie. Tak samo zwiększa się poczucie odpowiedzialności za to, z czym się wychodzi do widza i stąd lęk, który trudno pokonać.
Na brak ról pani nie narzeka. Ostatnio są one bardzo różnorodne. Zobaczymy kilka filmów na festiwalu w Gdyni z Pani udziałem.
Dbam o to, żeby samą siebie zaskoczyć i nie trzymać ciągle jednego wizerunku. Staram się dobierać role na zasadzie kontrastu. Pojawię się w filmie Tomka Wasilewskiego: „Głupcy” i u Kasi Rosłaniec w filmie „Jezioro słone”. Zagrałam też w dwóch filmach na święta i dwóch dla dzieci. Chciałam wyjść z dramatu, alkoholu i traumy, oczywiście filmowej.
A widza woli pani rozśmieszyć, czy poruszyć?
Naprawdę rozśmieszyć jest dużo trudniej niż wywołać wzruszenie. Komedia, czy farsa - gatunki pogardzane przez recenzentów są niewspółmiernie trudniejsze. Oglądając aktora w farsie, czy komedii dużo więcej o nim wiem. Tu nie da się ukryć za łezką i dymami.
W dramacie jest łatwiej?
No jasne! Można sobie poświrować i popauzować.