Weszła na polski rynek literacki z impetem i szturmem podbiła listy bestsellerów serią „Kolory zła”. Teraz Małgorzata Oliwia Sobczak powraca z najnowszą powieścią – „Szelest”, której akcja rozgrywa się w Sopocie. Jest morderca, zbrodnia, trauma i tytułowy szelest. W rozmowie z Prestiżem zdradza w czym tkwi sekret jej kryminałów, odpowiada na pytanie kim jest dzisiejszy pisarz i tłumaczy jak wielkie znaczenie ma dla niej Trójmiasto - mentalnie i zawodowo.
Została pani okrzyknięta głośnym tytułem królowej kryminałów. Jednak w ostatnich latach to określenie wydaje się być mocno nadużywane wobec pisarzy. Jak to pani przyjmuje?
Wszystkie tytuły traktuję z przymrużeniem oka. To tylko łatki, pewien znak czasów lubiących kolorowe afisze, choć niewątpliwie łechcący. Tak naprawdę liczą się czytelnicy, którzy czerpią przyjemność z lektury i których z kolejnymi moimi książkami przybywa. Każde dobre słowo, każda pozytywna recenzja, każdy feedback, to budulce dla tego, co robię. Nic nie daje takiego dopaminowego strzału, takiej motywacji do pracy.
Współcześnie dużo osób para się pisaniem i próbuje się wybić na rynku literackim licząc na sukces, pieniądze i popularność. Zatem jak to jest – czy teraz możemy mówić jeszcze o „pisarzu” czy raczej „wytwórcy”, który umie grać w tę rynkową grę?
Pisanie książek to nie jest zwykła praca. To nie coś, czego można się wyuczyć w szkole, a potem odtwarzać, by przynosiło pieniądze. Pisanie idzie z trzewi, trzeba je czuć, trzeba się z nim urodzić. Niby to tylko zbiór słów, ale nie każdy potrafi je ożywić. Zawód pisarza to zawód artystyczny, z drugiej strony wymagający ciężkiej i wytrwałej rzemieślniczej pracy. W pisaniu nie ma drogi na skróty. To zawsze skomplikowany proces, mający swoje etapy, których pieczołowicie i z oddaniem trzeba przestrzegać. To czas tworzenia, ale też czas, który trzeba następnie poświęcić na promocję - i proszę mi wierzyć, to aktywność równie wymagająca jak samo pisanie, a może nawet i bardziej, bo pisarze, którzy często mają odwagę być przebojowymi tylko w świecie wyobrażeń, gdy nikt nie patrzy i nie ocenia, muszą konfrontować się z niełatwymi wyzwaniami medialnymi. Pod tym względem zawód pisarza mocno ewoluował. To już nie samo nazwisko, ale też twarz, sposób bycia i sposób komunikacji. Rynkowe prawa nie ominęły tego pola działania, jak zresztą każdego innego w dzisiejszym świecie. Wygrywa ten kto jest lepszy, mocniejszy, bardziej wydajny, bardziej kreatywny, mający w sobie to nieuchwytne „coś”. Sam PR nie wystarcza, bo czytelnicy szybko wyłapują niekompetencję i brak wiarygodności. Żeby stać się, brzydko mówiąc, „produktem” w tej branży, trzeba mieć cały wachlarz umiejętności, ale nadal talent pozostaje jego sednem.
To o czym pani mówi jest niezwykle istotne przy pisaniu kryminałów. Tym bardziej, że gatunek ten przeszedł w Polsce swoisty boom. Jak znaleźć coś nowego, niebanalnego w tak już przerobionym temacie?
Schematy nie zawsze są złe, bo paradoksalnie wyrastają z naszej rzeczywistości. Człowiek dąży do porządkowania świata, do kategoryzowania występujących w nim zjawisk, do racjonalizowania tego, czego nie rozumiemy, jak i poszukiwania pewnych powtarzalności krystalizujących zasady, na których opiera się nasza egzystencja. Schematy sprawiają, że czujemy się mniej zagubieni. Są niezbędne, bo w pozornym chaosie wyznaczają porządek. Dlatego też niemal wszystkie historie kryminalne dzielą wspólną metanarrację, w ramach której sprawy kryminalne są rozwiązywane, tajemnice znajdują swoje odpowiedzi, a sprawiedliwość zwycięża. To właśnie ta niezmienna metanarracja pozwala kryminałom spełniać jedną ze swoich funkcji, jakim jest dawanie czytelnikom pocieszenia.
Prawie zawsze mamy te same elementy: straumatyzowaną główną bohaterkę, romans, trudną przeszłość, tropy i zmyłki… Co sprawia, że akurat ta historia ma szanse przebić się na szczyt? Przecież w ciągu jednego miesiąca powstają setki nowych tego typu książek.
Można powiedzieć, że od zarania kultury pisarze wciąż opowiadają te same historie. Chyba nie ma literackich toposów, które nie pojawiłyby się w starożytnych mitach, czy w Biblii. Realia kulturowo-społeczne ciągle się przeobrażają, ale prawdy o ludzkiej naturze pozostają niezmienne. Nie sposób uciec od schematów, a już na pewno nie wtedy, gdy pisze się literaturę gatunkową, która rządzi się swoimi prawami oraz konkretnymi oczekiwaniami odbiorców. Z drugiej strony każdy z nas opowiada we właściwy dla siebie sposób. Bo każdy człowiek jest inny, o czym decyduje choćby chemia naszego mózgu. Każdy z nas inaczej postrzega i czuje rzeczywistość, zwraca uwagę na odmienne jej aspekty, w inny sposób operuje słowem i wyobraźnią. I właśnie to sprawia, że to, co wydawałoby się znane i banalne, można wciąż przetwarzać, modyfikować, zmieniać, nadawać temu nowe konteksty i nowe emocjonalne wydźwięki. Literatura nie może się znudzić i to jest w niej najpiękniejsze!
Po wydaniu bestsellerowej serii „Kolory zła”, powróciła pani z thrillerem kryminalnym. Po tak udanym debiucie czuła pani presję? Wiadomo, że takie „ciśnienie” nie wpływa dobrze na wenę, twórczość… to swego rodzaju kreatywne kajdany.
Gdy piszę, nigdy nie myślę o tym, co będzie. Nie kalkuluję, czy książka zostanie przyjęta lepiej czy gorzej niż ta wcześniejsza. Przychodzi historia i kategorycznie żąda, by ją opowiedzieć. I ja się jej poddaję. Cieszę się nią, z ogromną ciekawością czekam, by się rozwinęła, by mnie porwała i zaskoczyła. Proces tworzenia z reguły jest bardzo ekscytujący. Prawdziwe nerwy przychodzą dopiero tuż przed premierą. W oczekiwaniu na pierwsze recenzje przychodzą chwile zwątpienia. „Ta książka się nie spodoba” – zawsze panikuję. – „Tym razem wtopiłam”. „Przed każdą premierą mówisz to samo” – odpowiada spokojnie mąż. – „A potem zawsze jest sukces” – macha uspokajająco ręką. I to pomaga. Bardzo. Mąż nigdy nie przestaje we mnie wierzyć.
Czym jest tytułowy szelest?
Tytułowy szelest pełni w mojej książce kilka kluczowych funkcji. Jedną z nich jest znaczenie symboliczne. W tym kontekście uosabia on wszystkie złe myśli, emocje i wspomnienia, które prześladują moich bohaterów, wszystkie lęki, jakie w sobie noszą, odczuwaną pustkę, która wynika z braku poczucia miłości i bezpieczeństwa. W końcu obsesję, która każe im podejmować nieracjonalne, często okrutne działania. Jednak przede wszystkim szelest pojawia się w warstwie tekstowej jako szereg cichych, złowieszczych odgłosów, takich jak szelest liści, szepty, szum wiatru i morza, dźwięki pękających pod nogami patyków. To one budują klimat powieści, znamionując nadchodzące zło i sprawiając, że czytelnikowi po plecach przechodzą dreszcze.
Mocny nacisk kładzie Pani na atmosferę, głównie budowaną także za pomocą topografii miasta. Jest to tym bardziej znaczące, że to Trójmiasto…
Osadzone w konkretnej rzeczywistości powieści kryminalne są nie tylko zwierciadłem miasta, czy odbiciem jego topografii, ale są przede wszystkim swoistą konstrukcją, za pomocą której dokonuje się przejście od realności materialnej do realności fikcyjnej i duchowej. Władimir Toporow w książce „Miasto i mit” pisał, że tekst miasta jest wtórnym systemem modelującym, i myślę, że to określenie w doskonały sposób wskazuje na funkcje, jakie pełni miasto w moich powieściach. Bo książka nie tyle odtwarza realnie istniejącą przestrzeń, ale odtwarza to, w jaki sposób autor jej doświadcza – prezentuje autorską perspektywę, jak i relacje, jakie łączą autora i jego bohaterów z miastem. A ja od dziecka szukałam wszędzie magii. Stary Wrzeszcz, w którym spędziłam pierwsze lata życia, tajemnicze, uduchowione Żuławy, na których mieszkali dziadkowie, gdyńskie Chwarzno, w którym się wychowałam, kryjące powojenne czaszki i szkielety – to dawało mi ogromną pożywkę dla wyobraźni. To mnie ukształtowało i wpłynęło na mój sposób widzenia, a tym samym obrazowania świata.
Wspomnianą magię widać niemal na każdej stronie – mamy bogate opisy drzew, lasów, zieleni miejskiej czy domów, charakterystycznych dla tej przestrzeni. Prowadzi pani czytelnika po mapie trochę jak aplikacja Place to Rest…
Trójmiasto ma w sobie ogromną moc. Zimny wiatr ciągnący od morza, niespokojna morska toń, piękne plaże o drobnym, jasnym piasku, orłowski klif, tajemnicze uliczki, stoczniowe dźwigi niczym uśpione potwory, liczne kluby, w których dudnią głośne basy, ludzie, którzy co weekend chcą w tych basach utonąć, artystyczna bohema, dresiarze, grupy przestępcze, żyjące legendy wpatrzone w swój najlepszy czas. Przestrzeń fabularna to nie tylko tło przedstawianych historii, ale również kolejny, bardzo ważny bohater. Zawsze staram się wiernie odwzorowywać topografię Trójmiasta, tak, by każdy czytelnik mógł dokładnie ją sobie wyobrazić i poczuć ją wszystkimi zmysłami. To nie tylko widoki. To również zapachy, dźwięki, faktury. Pokazuję odbiorom Trójmiasto w takim wydaniu, w jakim ja na co dzień go doświadczam. Prowadzę przez znane i nierzadko ważne dla mnie miejsca, z którymi wiążą się często jakieś wspomnienia. To nie jest zwykły układ ulic wyświetlanych przez lokalizator, to moja osobista mentalna mapa, mocno osadzona w pewnym czasie i w toczącej się opowieści.
W powieści używa pani także realnych postaci – mam tu na myśli znajomość ze znanym trójmiejskiem restauratorem Jackiem Koprowskim.
Jacek Koprowski, szef i współwłaściciel restauracji Fino, to mój kolega z dzieciństwa. Najczęściej spotykaliśmy się pod prowizorycznie wykonaną tablicą kosza do koszykówki, która jednoczyła wszystkie dzieciaki z osiedla. Ale jako że Jacek był ode mnie młodszy, to nigdy się nie przyjaźniliśmy. Po latach okazało się, że łączy nas dużo więcej niż dziecięce środowisko. Znaleźliśmy wspólny język. Zakumplowaliśmy się. Gdy pisałam „Szelest”, spytałam Jacka, co detektyw Oskar Korda mógłby podać dziennikarce Alicji Grabskiej na kolację. Chodziło mi o coś prostego i jednocześnie niepretensjonalnego. „Ceviche z kałamarnicy” – usłyszałam. I tak też Jacek przeprowadził mnie przez cały proces przyrządzenia tego dania, włączając w to wybór odpowiedniego noża do krojenia kolendry. Gdy więc w innej scenie przyszło się Kordzie spotkać z Alicją w restauracji, było naturalne, że to właśnie Jacek znajdzie się na sali.
Bohaterowie pani kryminału są bardzo pokiereszowani przez życie. Wydaje się, że walczą z codziennością. Są głównie źli na los, straumatyzowani…
Moi bohaterowie nie są jednoznaczni – nie są ani jednoznacznie dobrzy, ani jednoznacznie źli. Są skomplikowani, podobnie jak wybory, których zmuszeni byli dokonać w złożonych i trudnych realiach. Moje literackie światy są pod tym względem bliskie aksjologii japońskich filmów anime, w których zgodnie z japońskim systemem wartości pozostawia się bardzo szerokie pole dla szarości plasującej się pomiędzy radykalnymi antagonizmami. Przykładowo w filmach Hayao Miyazakiego, o którym pisałam pracę magisterską na kulturoznawstwie, negatywni bohaterowie często okazują się nosić w sobie pierwiastek dobra i na odwrót – postaci pozytywne nie są krystaliczne, popełniają błędy, zdolne są do cynizmu, wykazują się egoizmem. Dobro czasami wygrywa ze złem, a czasami nie jest w stanie mu się oprzeć. Taka rzeczywistość jest dużo bardziej wiarygodna i myślę, że też bardziej ciekawa dla czytelników.
Taka trochę pisarska anarchia?
Świat „Szelestu” to rzeczywistość pęknięta, z pewnością obalająca tradycyjne podziały. Alicja Grabska po okresie skrajnej uległości przeistacza się w łowcę – zaczyna postępować tak, jak stereotypowo postępują mężczyźni: popada w przypadkowe związki intymne, staje się niejako wyzuta z emocji, stara się budować choćby krótkotrwałą iluzję, że to ona ma kontrolę. Ale czy to jest to, czego tak naprawdę pragnie? Zdecydowanie nie. To tylko niezbyt udolny sposób rozprawienia się z traumami, które głęboko w sobie chowa. Ale też może sposób, by poprzez całkowitą dekonstrukcję własnej osoby, zbudować siebie na nowo.
No właśnie – w powieści jest dużo scen erotycznych między główną bohaterką i innymi postaciami, a jednocześnie jest zagubiona i w ten sposób sobie radzi. Z drugiej strony czytelnik nie może się z nią utożsamić i zrozumieć jej poczynań.
Myślę, że nie zawsze wymogiem jest, by utożsamiać się z główną bohaterką. Oczywiście, fajnie jest też odnaleźć w literaturze siebie, ale jeszcze ciekawiej jest odnaleźć postać, która wywołuje w nas sprzeczne emocje. Choćby taka Lisbeth Salander z doskonale zekranizowanych książek z serii „Millenium” Stiega Larssona – bohaterka wysoce introwertyczna, aspołeczna, wrogo nastawiona do mężczyzn, podejmująca przelotne biseksualne związki o naturze seksualnej, agresywna, nieprzystosowana społecznie. Więcej! Socjopatka, jak uważają niektórzy badacze. Cóż, podejrzewam, że raczej większości czytelnikom trudno będzie się z nią utożsamić. A jednak ta postać cholernie przyciąga naszą uwagę. Podobnie jest z Alicją Grabską. To bohaterka ultrakobieca, bardzo atrakcyjna pod względem wyglądu, pozornie przebojowa, w środku złamana, autodestrukcyjna, niekiedy irracjonalna. Inna, czyli wpisująca się w kategorię, której często się nie akceptuje, ale która też nie pozwala o sobie zapomnieć.
Dotyka pani również tematu przemocy domowej, wciąż spychanego na margines głównego nurtu literatury. Dlaczego tak się dzieje, że pozwalamy ofiarom próbować zmierzyć się z traumą na własną rękę, jak bohaterka „Szelestu”?
Przemoc domowa jest nadal tematem tabu, choć jej ofiarami pada w Polsce jakieś osiemset tysięcy kobiet rocznie i to oczywiście mocno zaniżona statystyka, gdyż tego procederu przeważnie w ogóle się nie zgłasza. Ciężko jest się przyznać, że ktoś bliski nasz upokarza. Ciężko jest się przyznać, że na to upokarzanie z wielu różnych względów się godzimy, znosząc je często latami. Co więcej, w związku z zachodzącymi niezależnie od człowieka mechanizmami psychologicznymi, ofiary przemocy domowej zazwyczaj obwiniają się za to, że dotyka je przemoc. Starają się nie prowokować i tłumaczyć zachowania swoich oprawców, co sprawia, że zaczynają oddychać przemocą – to ona staje się dla nich najbardziej naturalnym i paradoksalnie bezpiecznym, bo znanym, środowiskiem. Ciężko jest pozbawić się tlenu. Ciężko jest uczyć się oddychać na nowo. Na przykładzie Alicji Grabskiej chciałam pokazać, że wykształcenie i wiedza nie chronią przed przemocą. Co więcej, nawet ostateczne zerwanie więzi z katem nie powoduje, że przemoc przemija. Ona zagnieżdża się w umyśle ofiar. Prześladuje latami. Wraca w myślach w najmniej oczekiwanych momentach, wpływając na dalsze decyzje, działania, poczucie własnej wartości i destrukcyjny pęd do zapomnienia.
W planach kolejna powieść? Czy ma pani już gotowy scenariusz w szufladzie?
Gdzie tam w szufladzie! Nie ma przestojów i wolnych przebiegów (śmiech). Nowa książka się pisze i pojawi się na rynku jesienią. Będzie to drugi tom serii „Granice ryzyka”, którą zapoczątkował „Szelest”. Tym razem dziennikarka Alicja Grabska i detektyw Oskar Korda zmierzą się z zaginięciem dziewczyny, której porzucone auto zostanie odnalezione w sopockim lesie. Znów będzie mrocznie i sensualnie, a echo poniesie tajemnicze dźwięki i wspomnienia z przeszłości.