32 lata i 10 medali olimpijskich. Nikt w Polsce nie może poszczycić się takim wynikiem. Natalia Partyka na pierwszą paraolimpiadę zakwalifikowała się w wieku 11 lat. Dziś można powiedzieć, że osiągnęła na niej już wszystko. I to kilkukrotnie. Wbrew wszystkiemu z rozbrajającą szczerością przyznaje, że jest szczęściarą, a jej siła bierze się właśnie ze sportu. I ma jej tak dużo, że wystarcza też na pomaganie innym. Oto utalentowana i pełna życia paraolimpijka z gdańskiej Zaspy.
Należysz do tych osób przeambitnych czy tylko mi się wydaje?
Chyba trafiłaś. Jestem ambitna, czasami nawet zbyt, jednak gdybym taka nie była to na pewno nie osiągnęłabym tego, co dziś mam. Pewnie w sporcie niepełnosprawnym zajmowałabym czołowe lokaty, jednak na pewno nie udałoby mi się wskoczyć na taki poziom w sporcie osób pełnosprawnych. Za młodu moje szanse były zdecydowanie mniejsze niż zdrowych rówieśników, ale nie poddałam się. Chciałam więcej i więcej… i to chyba właśnie kwestia charakteru.
Wsród sportowców to bardzo pożądana cecha, jednak często pokazuje też swoje gorsze oblicze…
Dobrze wiem, o czym mówisz. Ambicja pomagała wziąć się w garść, zacisnąć zęby i codziennie harować. Jednak, gdy pojawiały się jakieś turniejowe porażki to ta cecha przeszkadzała mi bardzo w przerobieniu porażki. Teraz moje podejście nieco się zmieniło - dojrzałam, dorosłam, ale gdy byłam młodsza te przegrane bardzo długo we mnie siedziały i bardzo mocno mnie to dotykało.
Na szczęście nieczęsto tę porażkę musiałaś znosić! Ateny, Pekin, Londyn, Rio, a teraz Tokio - przyznasz, że trochę się tych medali nazbierało! Co więcej, przez ponad dekadę nie przegrałaś żadnego meczu na igrzyskach paraolimpijskich. To nieludzkie! (śmiech)
Z Tokio wróciłam tylko z brązem (śmiech). Ale masz rację. Wyglądam na niezwyciężoną, ale mimo wszystko ta cała sytuacja nakładała na mnie wielką presję, a w mojej głowie kotłują się myśli: „wygrywam olimpijskie złoto od 20 lat, więc teraz nie mogę nawalić”.
Wszyscy przywykli, że zawsze to złoto przywieziesz. Ten medal jest tak oczywisty jak kawa, którą właśnie pijemy.
Dokładnie tak, wszyscy dookoła zawsze brali to złoto za pewnik, i uwierz mi, że to nie pomaga. Nie jestem robotem. Teraz wracając z Japonii paradoksalnie, mimo, że na początku byłam zła i rozczarowana, to poczułam wielką ulgę, bo przegrałam i świat się nie skończył. To może zabrzmieć dziwnie, ale trochę mi to pomogło spojrzeć na wszystko z innej strony.
Nie jest trochę tak, że osiągnęłaś już wszystko, co możliwe i ta motywacja jednak nie jest już tak duża jak na początku?
Faktycznie, wygrałam wszystko, i to kilka razy, ale to nie znaczy, że chcę przestać to robić. Lubię wygrywać. Za każdym razem ten medal jest zdobywany w innych okolicznościach, trochę inaczej smakuje, ale zawsze tak samo cieszy.
Spójrzmy wstecz, bo same początki to kawał dobrej historii. Niemal wyśrubowałaś rekord na najmłodszą uczestniczkę igrzysk olimpijskich. Sprawdziłam, że najmłodszym odnotowanym jest Dimitrios Loundras z Grecji, który współzawodniczył w gimnastyce na pierwszych igrzyskach w 1896 r. mając 10 lat. Ty jako 11-latka wyleciałaś do Sydney.
Zaczęłam grać w wieku 7 lat, a już 4 lata później wysłano mnie na igrzyska na drugi koniec świata. To były 3 tygodnie poza domem. Myślę, że w dzisiejszych czasach rodzice pewnie długo rozważaliby czy mnie puścić. Jednak wtedy było inaczej. Rodzice wiedzieli, że zostawiają mnie w dobrych rękach. Całą naszą ekipę ping-pongową znali bardzo dobrze, bo na wszystkie turnieje i obozy zawsze ze mną jeździli. A ja byłam taką maskotką tamtych igrzysk.
Długi lot samolotem, bez rodziców, zupełnie nowy świat, i bez telefonów komórkowych… Był płacz czy raczej ekscytacja?
Ja nie płakałam - ani jak przegrywałam, ani jak musiałam się rozstać z rodzicami. Byłam zafascynowana. Ta cała otoczka związana z igrzyskami bardzo mi się spodobała. W dodatku dużo ludzi się mną interesowało, a Japończycy nagrywali ze mną nawet jakiś program, zasypali maskotkami. To naprawdę mi się podobało. Miałam to szczęście, że trafiłam na odpowiednich ludzi, którzy mocno we mnie uwierzyli. A oprócz nich byli też rodzice, którzy na każdym kroku motywowali mnie do pracy.
Zdaje się, że nie chowali cię pod kloszem?
Zdecydowanie nie, wręcz przeciwnie rzucali mnie na głęboką wodę - stawiali na samodzielność. Gdy byłam mała i od razu nie radziłam sobie chociażby z otwarciem cukierka to nie rzucali się mi na pomoc, i teraz bardzo jestem im za to wdzięczna. Od początku dawali mi dużo przestrzeni, żebym wypracowała sobie swój własny sposób na wykonywanie tych normalnych czynności.
Już wtedy wymyśliłaś technikę serwisu i samej gry?
Intuicyjnie położyłam piłeczkę na łokciu, i odkryłam, że jak poćwiczę to będę w stanie serwować prawym przedramieniem. Jednak sama technika gry w tenisa stołowego jest niezwykle trudna. To są tysiące uderzeń, które trzeba opanować, aby grać na dobrym poziomie. Na początku przyglądałam się jak trenuje moja starsza siostra. A już chwilę później sama znalazłam się na sali Morskiego Robotniczego Klubu Sportowego na Zaspie. Zaczęło się klasycznie, od zwyczajnego obijania, ale dosyć szybko dopuszczono mnie do stołu. Ktoś tam dostrzegł we mnie jakiś potencjał, a do tego ludzie, którzy zajmowali się sportem osób niepełnosprawnych też szybko mnie zauważyli. Więc praktycznie od samego początku należałam do dwóch klubów: dla osób pełnosprawnych i niepełnosprawnych, i tak w zasadzie jest do dzisiaj. To dało mi niezwykle dużo możliwości rozwoju. Później szybko pojawiły się pierwsze sukcesy, i to one zmotywowały mnie do dalszej pracy. Wiedziałam, że to sprawia mi frajdę.
A co z tymi, którzy myślą, że tenis stołowy to tylko stanie przy stole i odbijanie piłeczki.
Ping-pong jest szalenie popularny i powszechnie dostępny, jednak zawodowców wcale nie jest tak dużo. Chyba każdy chociaż raz w życiu spróbował tej gry, najczęściej na szkolnym korytarzu lub na wakacjach. Odbijał, serwował, a jak już potrafił podkręcać czy ścinać to już w ogóle był „kozakiem”. Niestety sfera zawodowa nie ma z tym nic wspólnego. To sport techniczny, ale również siła, szybkość, dynamika i zwinność ma tu ogromne znaczenie. Na perfekcyjne odbicie ma się zaledwie ułamek sekundy, do tego trzeba odczytać rotację. Taka godzinna gra naprawdę jest wyczerpująca.
Aktualnie reprezentujesz barwy czeskiego klubu. Dlaczego Czechy?
Czułam potrzebę zmian. Do tej pory grałam tylko w Polsce, a nad tą decyzją długo się zastanawiałam. Teraz wiem, że życiowo i ping-pongowo bardzo mi to pomogło. Przede wszystkim zmieniła się perspektywa spojrzenia na całą moją karierę. Trochę wyluzowałam, a tego często mi brakowało. Teraz moje życie wygląda tak, że kursuję między Gdańskiem, a Czechami, i na ten moment bardzo mi to pasuje.
Jak mało kto jesteś pewnego rodzaju łącznikiem między tymi dwoma światami sportu. Na igrzyskach olimpijskich też próbowałaś swoich sił, w czym tkwi ta największa różnica?
Od początku łączę jedno i drugie. Szłam tym takim programem co moje pełnosprawne koleżanki, a dodatkowo równolegle był też ten sport paraolimpijski. Przez długi czas nikt nie był w stanie nawiązać wyrównanej walki, teraz się to trochę zmieniło. Jednak priorytety są takie, że chcę realizować się w sporcie pełnosprawnych, bo to daje mi największą satysfakcję. Jeżeli chodzi o samą grę to w moim przypadku nie tu znacznej różnicy. Różni się przede wszystkim konkurencja. Mimo że sport paraolimpijski na przestrzeni ostatnich lat bardzo się rozwinął to w tenisie stołowym wystartowało zaledwie 10 dziewczyn. Natomiast na igrzyskach olimpijskich tych zawodniczek było 7 razy więcej.
Z automatu zadanie masz utrudnione, a podejrzewam, że przeciwnicy cię nie oszczędzają, bo nie w tym rzecz. Na pewno grają na stronę, która jest dla ciebie mniej wygodna. Da się to przeskoczyć?
Nikt nikogo nie oszczędza, to jest sport, gra się po to, żeby wygrać, nikogo nie obchodzi to, że nie mam ręki. To była moja decyzja, wiedziałam dokładnie z czym będę musiała się zmierzyć. Ja przygotowuję się podobnie, każdy stara się trafiać w czułe punkty, a to że mój jest widoczny wcale dużo nie zmienia. Oczywiście pewne rzeczy mam utrudnione, ale gdzieś przez te lata pracowałam nad tym, żeby te ograniczenia zniwelować. Grając zawsze dążę do tego, żeby przeciwnicy nie mogli zagrać w te niewygodne dla mnie miejsca, i zazwyczaj się to udaje.
Jest też inna kwestia - medialność. Igrzyska olimpijskie są napompowane, w mediach huczy, a o paraolimpiadzie pojedyncze głosy przebijają się dopiero od kilku lat.
Był też czas, że Polska stała na niechlubnym podium i jako jeden z trzech krajów na świecie obok Zimbabwe i Pakistanu w ogóle nie pokazywała transmisji z igrzysk paraolimpijskich. Powiedz, co czuje wtedy osoba, która zdobywa na tej imprezie najważniejszą nagrodę?
Było mi zwyczajnie przykro, bo to jednak lata ciężkiej pracy. W Atenach nie było nikogo, myślę, że mało osób wiedziało, że taka impreza w ogóle istnieje. W Pekinie było podobnie. W Londynie pojawiła się chyba jedna ekipa reporterska i jakieś pojedyncze informacje zaczęły pojawiać się w polskich mediach. To był też czas sporych sukcesów paraolimpijczyków i wtedy nastąpił pewien przełom. Ludzie zaczęli się domagać tych transmisji, i tak też się stało, bo na igrzyskach w Rio mój mecz finałowy można było już zobaczyć w telewizji. Dopiero w Tokio transmitowano całość tak jak tego oczekiwaliśmy, w skali satysfakcjonującej zarówno sportowców, jak i kibiców. Szkoda, że tak późno, ale cieszę się, że w końcu dostrzeżono ten potencjał sportu paraolimpijskiego, bo to duże emocje, dobre wyniki i niesamowicie barwne historie.
Ty sama masz na to bardzo duży wpływ. Jesteś rozpoznawalna i co więcej masz tę moc, by swoimi działaniami wpływać na to, jak społeczeństwo odbiera osoby niepełnosprawne.
Staram się to robić, kiedy tylko mogę. Mam ten komfort, że jestem jednym z najbardziej rozpoznawalnych paraolimpijczyków, a do tego pokazałam, że ta moja niepełnosprawność to nie koniec świata. Istnieje jednak grupa jeszcze ponad stu osób, którzy osiągają bardzo dobre wyniki i też zasługują na to, żeby ktoś ich usłyszał, więc bardzo bym chciała, żeby ten sport nie kojarzył się tylko z moim nazwiskiem, a każdy normalny kibic potrafił wymienić chociaż dziesięciu medalistów, którzy osiągają sukcesy w tej dziedzinie. To wymaga czasu, ale myślę, że wszystko zmierza w dobrym kierunku.
Musi, skoro prowadzisz też własny fundusz stypendialny wspomagający sportowców.
To prawda, jednak od wybuchu pandemii fundusz został wstrzymany - mamy pustą kasę i brakuje nam wsparcia. Sama geneza powstania jest taka, że kiedyś nie otrzymałam z miasta stypendium i rozpętała się z tego wielka, ogólnopolska afera, co zresztą wcale nie było moim zamiarem. Przekaz był taki, że bez niego nie będę miała za co żyć, co nie było prawdą. Wówczas zgłosiło się do mnie dużo firm z ofertą wsparcia. Nazbierała się wtedy całkiem spora suma i do końca nie wiadomo było co z nią zrobić. Wtedy zrodził się pomysł, by powołać fundusz stypendialny mojego imienia. Przez cztery lata, co roku wybieraliśmy dziesięciu stypendystów, i co ważnie nie ograniczaliśmy się tylko do tenisa stołowego. W grę wchodziły dyscypliny olimpijskie i paraolimpijskie, letnie i zimowe. Wśród nich znajduje się m.in. srebrna medalistka z Tokio w rzucie oszczepem Maria Andrejczyk. Wszystko siadło jak główny sponsor się wycofał, dlatego teraz wystawiam swój złoty medal z Tokio na licytację i te pieniądze chcę przeznaczyć właśnie na fundusz stypendialny.
Zawodnicy decydują się na tego typu ruchy zazwyczaj dopiero po zakończeniu kariery, a tu proszę. Wiążesz z tym pomysłem swoją przyszłość?
Sprawia mi to wielką satysfakcję. Życie w zasadzie wyprzedziło mnie w tym pomyśle i samo napisało scenariusz. W przyszłości marzy mi się, żeby robić to po prostu na większą skalę.
Jak wygląda twój dzień treningowy?
Codziennie mam trening przy stole pingpongowym, a do tego dochodzi siłownia, bieganie. Kiedyś potrafiłam trenować po 8 godzin dziennie, teraz już trochę mniej ze względu na wiek (śmiech).
Na Twoim Instagramie ostatnio pojawiło się nagranie jak lecisz z pompkami. Chyba nie ma dla ciebie rzeczy niemożliwych… i tak się zastanawiam czy w ogóle ten brak przedramienia w czymś ci przeszkadza.
To prawda, i na to znalazłam sposób! Jedyne co przychodzi mi teraz do głowy to, zdanie, które kiedyś powiedziałam innemu dziennikarzowi - że jakoś muszę przeżyć fakt, że nigdy nie będę mogła zagrać na Playstation (śmiech).
To sport sprawił, że jesteś inną Natalią? Ulepił z ciebie fighterkę?
Na pewno bardzo mocno mnie ukształtował. Sam fakt, że jest to sport indywidualny sprawił, że musiałam się nauczyć radzić sama z różnych sytuacjach stresowych, podejmowania decyzji. Dużym plusem było to, że szybko trafiłam do tego środowiska sportowego osób niepełnosprawnych, to oni dali mi taki pozytywny życiowy zastrzyk energii. Poza tym szybko zdałam sobie sprawę, że moja niepełnosprawność to nic w porównaniu z innymi historiami, więc absolutnie nie mam prawa narzekać. Tak naprawdę jestem szczęściarą, i czasami dochodzę do wniosku, że z tym swoim drobiazgiem nie pasuję do grona tych bohaterów.
Borykałaś się w ogóle z kompleksami? Bo Twoja osobowość wyraźnie temu zaprzecza, bije od ciebie absolutnie pozytywna energia.
Było! Kiedyś chciałam mieć szczuplejsze uda (śmiech). A tak na poważnie, to był taki moment jak byłam nastolatką, że trochę wstydziłam się tego, że nie mam ręki, ale to bardziej dlatego, że spadały na mnie dziwne spojrzenia. Bo wiesz jak to jest, niektórzy się patrzą, a niektórzy gapią. To było niekomfortowe, ale już dawno mam to za sobą. Zresztą zawsze tak jest, że jak ktoś się wyróżnia to siłą rzeczy przykuwa uwagę, szczególnie dzieci są ciekawe i często bezpośrednie.
Ja będąc dzieckiem pewnie zapytałabym wprost - dlaczego nie masz ręki?
A ja odpowiedziałabym Tobie, że taka się urodziłam, temat byłby zamknięty i życie płynęłoby dalej. U dzieci to zachowanie jest jak najbardziej normalne, gorzej jest z dorosłymi, którzy często czują się niezręcznie, boją się po prostu podejść i zapytać.
Sport zawodowy to masa wyrzeczeń. Masz czas na normalnie babskie sprawy?
Życie towarzyskie jest zupełnie inne, okrojone. Już w liceum byłam tak jakby poza środowiskiem. Indywidualny tok nauczania, sporo wyjazdów, więc nie doświadczyłam jako takich bliższych relacji. Jak był czas, żeby wyjść na imprezę to czasami się szło, ale raz na pół roku. Teraz wśród moich znajomych górują przede wszystkim tenisiści, ale nie ma się co dziwić skoro w tym środowisku spędzam większość swojego czasu. To był świadomy wybór.
W jednym z wywiadów wspomniałaś, że jesteś mistrzynią w zawieraniu dziwnych znajomości, które muszą kończyć się porażką - czy to nadal aktualne? (śmiech)
Ten etap na szczęście mam już za sobą. Wcześniej nie angażowałam się w żadne poważniejsze związki, teraz jestem szczęśliwa.
Podobno należysz do grona wiecznych studentów AWF-u?
Och tak! (śmiech) Jednak po wielu latach w końcu mnie z tych studiów usunęli. Z jednej strony nie ma się chyba co dziwić skoro podeszłam tylko do jednego kolokwium z anatomii (śmiech), ale z drugiej naprawdę trudno było studiować i trenować dwa razy dziennie. Miałam kilka podejść, ale finalnie nic z tego nie wyszło. Teraz jestem w trakcie studiów na Wyższej Szkole Edukacji w Sporcie w Warszawie, i wszystko wskazuje na to, że tym razem te studia skończę!
Czy na dzień dzisiejszy czujesz się spełniona jako sportowiec?
Medal olimpijski byłby spełnieniem moich marzeń. Od jakiegoś czasu mocno przygotowuję się do tego, by móc walczyć na równi z pełnosprawnymi, i mam nadzieję, że jeszcze przyjdzie ten czas. Jednak, gdybym dzisiaj miała zakończyć karierę to właściwie powiedziałabym, że tak. Kilka lat temu na pewno stanowczo bym zaprzeczyła. Wiesz jak to jest, ciągle jest sporo rzeczy, które mogłabym osiągnąć, szczególnie w sporcie pełnosprawnym. Zawsze można chcieć więcej, ale ja już teraz chyba potrafiłabym docenić to, co już osiągnęłam.
Czego Ci życzyć?
Zdrowia w sporcie, bo o wszystko inne można się zatroszczyć.