Podróże to dla niej hobby, sposób na życie i odskocznia od codzienności. Gdynianka, Marzena Kitowska de Ciantis podróżować zaczęła kilkanaście lat temu. I mimo, że każda jej wyprawa jest zaplanowana dużo wcześniej, to jednak przebieg każdej z nich jest zawsze bardzo spontaniczny. Nie inaczej było w Indiach i Bangladeszu.

W wyprawie towarzyszyło jej dwoje przyjaciół. Chcieli odwiedzić jak najmniej skomercjalizowane turystycznie miejsca, dotrzeć tam, gdzie widok białego człowieka nie jest dla tubylców codziennością. Zobaczyć zwyczajne życie w Indiach i Bangladeszu.

Uciekając z Delhi


Do stolicy Indii, Delhi pojechali tylko po to, by w ambasadzie załatwić wizy wjazdowe do Bangladeszu. Gdy podjeżdżali rikszami ambasada była właśnie zamykana, a na bramie zawisła kartka z odręcznym napisem „today is independent day”. Był piątek i nie uśmiechało im się czekać przez cały weekend na otwarcie ambasady. Następnego dnia wynajęli kierowcę i pojechali do portu w Agrze. Tam spędzili dwa dni zwiedzając m.in. Taj Mahal. Potem pociągiem dojechali do Varanasi, ważnego ośrodka kultu wyznawców buddyzmu i hinduizmu. Raz na klika lat jest tam organizowane święto wszystkich mnichów Kumbha Mela. Do Świętego Miasta zjeżdżają mnisi z całego świata. Jest to niezwykłe miejsce i możliwość uczestniczenia w tak ważnych duchowych uroczystościach był dla całej trójki jednym z najważniejszych punktów całego wyjazdu.

W drodze do Varanasi


– Trochę musieliśmy się natrudzić, aby zdobyć bilety na pociąg o przyzwoitej klasie. Dużą klasę należy włożyć w cudzysłów, szczególnie jeśli dokonamy porównania z europejskimi realiami – mówi Marzena. – Aby zdobyć bilety używaliśmy różnych chwytów: na blondynkę, na lekarza, oferowaliśmy dopłatę. Super klasa to wagony bez przedziałów z ustawionymi łóżkami bez ogrodzeń. Cały pociąg śpiących, chrapiących ludzi. Podróżni wyciągają grube łańcuchy i przypinają wszystko co mają – torby, walizki, siatki – do metalowych części siedzeń. Ciekawie wyglądała poranna toaleta Hindusek polegająca na umyciu się w jednym plastikowym kubeczku wody – śmieje się Marzena.
Podczas wszystkich podróży Marzena korzysta zawsze z pomocy miejscowych przewodników. W Varanasi oprowadzała ich mała dziewczynka. Poleciła im rejs Gangesem o świcie. Zachwycali się widokiem ludzi zażywających rytualnych kąpieli i orszakami weselnymi. Mieli okazję oglądać ceremonię pogrzebową, podczas której tradycyjnie palone są zwłoki zmarłych. Zobaczyli też celebrowane przez mnichów obrządki, kosztowali lokalnych potraw i korzystali z masaży.

Kalkuta – miasto kontrastów


– Nie chcieliśmy wracać do Delhi, a dowiedzieliśmy się, że następną bengalską placówkę znajdziemy w Kalkucie. Chcieliśmy zobaczyć ostatnie, jedyne miejsce na świecie, gdzie do tej pory można spotkać rikszarzy biegających boso. Koszty wynajmu tego pojazdu to maksymalnie 2 dolary przy bardzo długim zwiedzaniu. Pojechaliśmy do klasztoru Matki Teresy z Kalkuty, odwiedziliśmy miejsce hołdu, czyli sarkofag. Ku mojemu zdziwieniu, klasztor jest oddalony od dzielnicy nędzy i narkomanów – wspomina Marzena.
Zobaczyli również swoisty misz masz nędzy i bogactwa, mnóstwo kontrastów. Z jednej strony bogacze, z drugiej przedstawiciele kasty biedaków, którzy często okaleczają dzieci, by te żebrząc wzbudzały jeszcze większą litość. Takiemu dziecku nikt przecież nie odmówi. Pieniądze dają prawie wszyscy, ze współczucia i ze strachu przed silnie osadzoną w tradycji klątwą. Wrażenia z Kalkuty to brud, nędza i smród. Zazwyczaj jednak gdy Marzena stawia stopę w innym kraju, nic jej nie przeszkadza. Tym razem również, nawet mokry, zawiesisty, ciężki zapach butwiejącej roślinności mieszający się z wszechobecnymi kadzidełkami.

Pomocny biznesman


Dostali zaproszenie na rozmowę z konsulem. Z otrzymaniem wizy nie było problemów, zupełnie jednak inaczej było z biletami lotniczymi do Bangladeszu. Na szczęście z pomocą przyszedł poznany w ambasadzie biznesmen ze Sri Lanki. Wykonał kilka telefonów i dzięki swoim wpływom i układom załatwił całej trójce bilety do miejscowości Chittagong.
– Stworzyliśmy wstępny plan zwiedzania Bangladeszu. Na początek park nad Zatoką Bengalską, gdzie atrakcją jest tygrys bengalski. Na koniec zostawiliśmy sobie miasto Cox’s Bazare. Lecieliśmy malutkim samolocikiem. Na lotnisku dopadli nas rikszarze i był to jedyny moment, w którym odczuliśmy nutę cwaniactwa, gdyż proponowali nam bardzo wysoką cenę za transport – dodaje Marzena Kitowska de Ciantis.
 To co ich zaskoczyło to problem ze znalezieniem miejsca w hotelu, mimo że wolnych pokoi było mnóstwo. Bangladesz to kraj muzułmański, bardzo ortodoksyjny. Podobnie, jak w Indiach single nie są tu mile widziani i odbierani. Z tego też powodu odmawiano im meldunku w hotelach.

Sposób „na męża”

– W końcu zaczęliśmy udawać, że Zenon jest moim mężem, a koleżanka siostrą. Dopiero wtedy kolejny już z rzędu właściciel zgodził się na wynajęcie pokojów. Co chwilę jednak przychodził sprawdzać pod byle pretekstem czy leżę w łóżku z „mężem”. Raz przyniósł świeczki, a to sprawdzał czy jest prąd. To było niesamowite. Są bardzo purytańscy – ostrzega Marzena.
Kolejne różnice zauważyli też wieczorem. Po wyjściu z hoteliku dziewczyny poczuły się jak aktorki po kasowej premierze. Zostały otoczone przez przemiłych, uśmiechniętych, troszkę natrętnie przyglądających im się mężczyzn. Tłumek chodził za nimi krok w krok, robiono im zdjęcia. Tubylcy dzwonili do bliskich, chwaląc się, że zobaczyli białe dziwadła. Co ciekawe, nie widzieli żadnej kobiety na ulicach. W rozmowach okazało się, że miejscowi mają mgliste pojęcie o Polsce. Kolejny szok przeżyli w restauracji. Rachunek za kolację dla dwóch osób z napojami wyniósł pół dolara razem z napiwkiem.
– W Indiach byliśmy naciągani wiele razy, przez dopisywanie kwot do rachunku, a w Bangladeszu takie miłe zaskoczenie – wspomina z uśmiechem Marzena.

Na pięknej plaży

W Chittagong nie zabawili zbyt długo. W końcu dotarli do Cox’s Bazar, czyli głównego ośrodka turystyczno – wypoczynkowego w Bangladeszu. Miasto to znane jest z najdłuższej na świecie, liczącej sobie 125 km, naturalnej, piaszczystej plaży. Zakwaterowali się w pobliskim hoteliku.
– Zamarzyliśmy o kąpieli i słodkim lenistwie na piasku. Widząc muzułmanki w długich sari zdaliśmy sobie sprawę, że wynajęcie strojów mija się z celem – opowiada Marzena.
Plaża ogromna, z ciemnym piachem. Ciemno się zrobiło również od ludzi, którzy otoczyli przybyszów z Polski ścisłym murem. Zaczęła się kolejka do robienia zdjęć. Plaża to miejsce, na którym życie toczy się pełna parą. Częsty widok to dwójka chłopaków lub mężczyzn trzymających się za ręce. To w Bangladeszu sposób na okazanie przyjaźni. Marzena i jej przyjaciele spędzili tam beztroski czas, biesiadując i odpoczywając.
– Zaskoczyło nas to, że mnóstwo ludzi śpi na dachach budynków. Podczas trasy do Dakki, z której chcieliśmy lecieć do Nepalu, mijaliśmy przecudowne widoki – wspomina Marzena.

Katmandu welcome to

Dakka, stolica Bangladeszu, w której mieszka około 6 milionów ludzi, w przewodnikach nie jest przedstawiana najlepiej. Smog, miliony riksz, potężny tłum ludzi, mnóstwo bezdomnych, wszechobecne usługi wykonywane pod drzewem. Taki też obraz zastała Marzena i jej przyjaciele. Nic więc dziwnego, że nie zatrzymali się tam na długo. Skorzystali z pierwszej nadarzającej się okazji, wykupili bilety lotnicze do Katmandu i odlecieli do Nepalu. Katmandu jest nieprawdopodobną mekką kulturową. Mnóstwo świątyń nie tylko hinduistycznych i buddyjskich, ale też chrześcijańskich. W Dolinie Katmandu znajduje się siedem obiektów zamieszczonych na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Spotkali „dzieci kwiaty” pochłonięte mantrą i muzyką „The Doors” wśród unoszących się w powietrzu oparów marihuany. Obejrzeli dolinę Pokhary, Pheva Tal Lake i wyruszyli na południe Nepalu, aby wrócić do granicy hinduskiej, a stamtąd pociągiem do Delhi.
– Zawsze tak planuję podróże, aby się nie cofać. Tym razem zatoczyliśmy kółko i niczego nie powtórzyliśmy. Wróciliśmy do Delhi, a stamtąd do Polski. Pozytywnie zaskoczył mnie Bangladesz jako kraj dziewiczy, niezepsuty komercją turystyczną, którą zauważyłam
w Indiach. Nawet sceptycznie nastawiony w pierwszej fazie podróży kolega, był Bangladeszem zachwycony. Naprawdę warto. Wrócę tam, tym razem na wyprawę trekkingową – kończy swoją opowieść Marzena.

Paulina Czajkowska