Można się śmiać z tego, że turyści w Bieszczadach wędrując po zmroku przez las, wpadli w panikę słysząc rykowisko. Nie będzie śmiał się jednak ten, kto rykowisko słyszał z bliska. Nie wiedząc, co za zwierz (demon) wydaje takie dźwięki, można – po uruchomieniu odrobiny wyobraźni karmionej baśniami ludowymi i apowieściami fantasy, poczuć się jak Wiedźmin kroczący na spotkanie z bestią. Czerń nocnego lasu i odgłosy – niemilknące, z piekła rodem, a to wszystko na lokalnym podwórku, na Kaszubach.

Była pełnia, a kolega Krzysztof nocujący akurat w sąsiedztwie mojego wiejskiego domku dał znać, że się zaczęło. Już ryczą. Na polach w okolicy Przywidza, gdzie dzień wcześniej ryki były słyszane, byliśmy tuż przed zmrokiem. Zaparkowaliśmy auto i zaczęliśmy nasłuchiwać. Z jednej strony niebo czerwieniło się zachodem słońca, z drugiej na horyzoncie malowała się obietnica dobrej widoczności, w postaci pełnej, niewiarygodnie dużej nad horyzontem kuli, powoli wznoszącej się ku pierwszym gwiazdom. Zresztą… Magicznych momentów miało być tej nocy znacznie więcej. - Krzysztof. Stój, nie wykonuj żadnych ruchów… – szepnąłem.

Przypomniała się książka „Nie taki straszny wilk”, gdzie młody, początkujący biolog zamaskował się w krzakach z lunetą przed wilczą norą. Kiedy przez parę godzin zachodził w głowę, dlaczego przy norze nie ma obiektów jego zainteresowań, wilki spokojnie siedziały za nim, dziwiąc się zapewne, co to za zjawisko pojawiło się na ich terenie. Sprawa wyjaśniła się, gdy tropiciel wstał z ziemi po kilku godzinach, cały zdrętwiały, i obejrzał się za siebie. Podobnie było z nami. Kiedy podziwialiśmy pomarańczowo-czerwone niebo, z drugiej strony niczym duch znikąd pojawił się jeleń. Zobaczyłem go, jak stał i przyglądał się nam ciekawie. Staliśmy tak chwilę przypatrując się sobie z odległości kilkudziesięciu metrów. Byk zrezygnował po chwili z prezentacji en face, przystanął jeszcze żebyśmy mogli go obejrzeć z profilu, a następnie wolno udał się w stronę, gdzie w międzyczasie, z oddali odezwały się już pierwsze, nieśmiałe jeszcze porykiwania. Ruszyłem za nim. Po prostu szedłem z głową nabitą nadziejami na dobrze znany z landszaftów widok sylwetki ryczącego jelenia w zachodzącym słońcu. Szedłem tak sobie i… niczego nie zauważyłem. Jeleń jakby wsiąkł.

Wróciłem do samochodu, gdzie czekał mój przyjaciel. Teraz ruszyliśmy we dwoje. Ostrożniej, dalej zapuściliśmy się w uprawy porzeczek, łąki i zaorane pola. Porykiwania dobiegały do nas z daleka. Może jeden, może dwa kilometry. Wiedzieliśmy jednak, że „nasz” byk gdzieś tu musi być. Milczy. Ale jest. Tymczasem robiło się coraz ciemniej. Od miejsca, w którym go zauważyliśmy, oddaliliśmy się o jakieś 300 metrów. Szedłem z przodu, aż usłyszałem dźwięk biegnącego zwierzęcia. Jakby kłusował koń, przesuwając kopytami w wysokiej trawie. Przyłożyłem do oczu lornetkę, która ma tę właściwość, że rozjaśnia obraz, również w nocy. I dostrzegłem, przez ułamek sekundy, czarną sylwetkę byka niknąca między drzewami. Poczekaliśmy jeszcze kilka, może kilkanaście minut. I nic. Nie odezwał się. Tylko dalekie porykiwania. Wróciliśmy więc do samochodu, i do naszych domków. Rozczarowani, że skończyło się na oglądaniu byczego tyłka między drzewami. A miało być jak na obrazku. Co zrobiliśmy nie tak?

Siedząc przed jednym z domków, nagle usłyszałem potężne odgłosy rykowiska. Dokładnie stamtąd, gdzie przed pół godziną próbowaliśmy podejrzeć „naszego” byka. O co chodzi? Jak tam byliśmy, zalegała kompletna cisza, a teraz… Postanowiłem wrócić, ale na innych zasadach. Bez samochodu, ostrożnie, „na zimno”, bez zbędnej ekscytacji i nerwowości. Poszedłem sam. Słyszałem je zbliżając się ostrożnie na piechotę. Były już tak blisko, gdy nagle wszystko cichło, odzywały się kilkadziesiąt metrów dalej. Noc, co prawda była jasna – księżyc świecił jak lampa, ale wciąż nie mogłem ich dostrzec. Usiadłem na jakimś kamieniu, zastanawiając się, co robić. Siedziałem tak nieruchomo przez kilka minut, bezbronny jak dziecko we mgle, aż się zorientowałem, że porykiwania „się zbliżają”.

Ruszyłem w ich stronę. Teraz, mając w pamięci wszystkie przygodowe książki Londona i Curwooda, starałem się iść pod wiatr, na kolanach, w pozycji kucznej lub pełzającej. Niezmiernie ostrożnie i powolutku. Co parę minut przystawałem. Na chwilę przycichały, żeby odezwać się znowu. I trwało to chyba z godzinę. W końcu udało się zająć dobre miejsce. W ten sposób spełniło się jedno z moich marzeń: zobaczyłem to.

Na wzniesieniu pasły się łanie, naliczyłem sześć sztuk. Wyglądały zupełnie „normalnie”, cały hałas i rwetes, jaki miał miejsce wokół nich, nie robił na nich żadnego wrażenia. A rzeczywiście, działo się sporo. W międzyczasie z gruntu zaczęła podnosić się mgła. Czarne sylwetki zwierząt widoczne były od metra w górę. Zdawały się pływać w mlecznej brei. Nie wiem, jak teraz uniknąć kiczowatego opisu przyrody, dodam więc wprost, że wszystko to działo się w świetle księżyca…

Jeden z byków, najwyraźniej ten, który sobie stadko dziewczyn już zajął, biegał nerwowo w kółko, to tu, to tam. Z kilku stron dochodziły do niego ryknięcia pretendentów do przejęcia haremu.

Leżałem tak w trawie, urzeczony i wzruszony wręcz, patrzyłem na ten swoisty talent show. Wtem zza moich pleców – nagle, dobiegł mnie głos zupełnie inny niż pozostałe. To już nie było przeciągłe basowe porykiwanie. To było coś między szczekaniem psa, a charczeniem. Krótkie, głośne, zdecydowane. Usłyszałem go, odwróciłem się. Nie widziałem, ale słyszałem, jak biegł. Omijając mnie ruszył w stronę stadka. Dostrzegłem, jak wybiega mu na spotkanie opiekun łań. I nagle wszyscy zginęli w mroku… Gdzieś tam, za czarną ścianą, rozegrały się mniej lub bardziej dramatyczne sceny. Czekałem jeszcze kilkanaście minut, podczas których opiekun stada nie odzywał się, a też jakby przycichli inni pretendenci. Czy czekali na wynik walki? Tego nie wiem. Wycofałem się ostrożnie. Gdy wracałem do domku, już na drodze, usłyszałem go znowu. To znaczy – kogo? Niestety, nie byłem w stanie rozpoznać, czy ryczy ten sam byk, którego obserwowałem, czy też został właśnie zdetronizowany, a swoje zwycięstwo oznajmia ten „charczący”. 

Jeśli cokolwiek można nazwać mianem „cudu natury”, to są nim na pewno jesienne zmagania jeleni. Doświadczenie, którego się nie zapomina. Słysząc te odgłosy człowiek uświadamia sobie, jak niewiele znaczy, jaki jest słaby i bezbronny. Nabiera szacunku. I rozdziawia gębę w zachwycie.

 

Odgłosy z piekła rodem

Ryk godowy jelenia można usłyszeć najczęściej wczesnym rankiem lub późnym wieczorem. Często jego głos brany jest mylnie przez turystów za ryk niedźwiedzia. Co ciekawe, różnice w wydawanych odgłosach wynikają głównie z wieku byka. Najmłodsze osobniki nie biorą udziału w rykowisku, ponieważ nie potrafią jeszcze wydobyć z gardła odpowiedniego tonu. Porykiwanie za łaniami rozpoczyna się mniej więcej w 5 roku życia samca, by rok lub dwa lata później mógł on korzystać z pełni możliwości głosu zawierającego 3 wyraźne tony. Najmocniejszy okres dla jelenia przypada pomiędzy 8-10 rokiem jego życia. Nie musi on w tym czasie zbyt często dawać o sobie znać, gdyż nawet krótkie dźwięki o niskim i mrożącym krew w żyłach tonie odstraszają niedojrzałych i słabszych rywali.

 

Na wzniesieniu pasły się łanie, naliczyłem sześć sztuk. Wyglądały zupełnie „normalnie”, cały hałas i rwetes, jaki miał miejsce wokół nich, nie robił na nich żadnego wrażenia. A rzeczywiście, działo się sporo. W międzyczasie z gruntu zaczęła podnosić się mgła. Czarne sylwetki zwierząt widoczne były od metra w górę. Zdawały się pływać w mlecznej brei. Nie wiem, jak teraz uniknąć kiczowatego opisu przyrody, dodam więc wprost, że wszystko to działo się w świetle księżyca…

Jeden z byków, najwyraźniej ten, który sobie stadko dziewczyn już zajął, biegał nerwowo w kółko, to tu, to tam. Z kilku stron dochodziły do niego ryknięcia pretendentów do przejęcia haremu.

Leżałem tak w trawie, urzeczony i wzruszony wręcz, patrzyłem na ten swoisty talent show. Wtem zza moich pleców – nagle, dobiegł mnie głos zupełnie inny niż pozostałe. To już nie było przeciągłe basowe porykiwanie. To było coś między szczekaniem psa, a charczeniem. Krótkie, głośne, zdecydowane. Usłyszałem go, odwróciłem się. Nie widziałem, ale słyszałem, jak biegł. Omijając mnie ruszył w stronę stadka. Dostrzegłem, jak wybiega mu na spotkanie opiekun łań. I nagle wszyscy zginęli w mroku… Gdzieś tam, za czarną ścianą, rozegrały się mniej lub bardziej dramatyczne sceny. Czekałem jeszcze kilkanaście minut, podczas których opiekun stada nie odzywał się, a też jakby przycichli inni pretendenci. Czy czekali na wynik walki? Tego nie wiem. Wycofałem się ostrożnie. Gdy wracałem do domku, już na drodze, usłyszałem go znowu. To znaczy – kogo? Niestety, nie byłem w stanie rozpoznać, czy ryczy ten sam byk, którego obserwowałem, czy też został właśnie zdetronizowany, a swoje zwycięstwo oznajmia ten „charczący”. 

Jeśli cokolwiek można nazwać mianem „cudu natury”, to są nim na pewno jesienne zmagania jeleni. Doświadczenie, którego się nie zapomina. Słysząc te odgłosy człowiek uświadamia sobie, jak niewiele znaczy, jaki jest słaby i bezbronny. Nabiera szacunku. I rozdziawia gębę w zachwycie.

 

NIECH WYGRA LEPSZY!

Początek jesieni to czas spektakularnych godów jeleni szlachetnych. Podczas rykowiska byk gromadzi wokół siebie stadko łań, o które musi toczyć walkę z potencjalnymi rywalami. Niezwykle potężnym głosem uzmysławia konkurentom, że tak szybko nie odpuści. Przybycie innego samca to niezwykle napięta sytuacja, której rozstrzygnięcie trwa czasami nawet ponad godzinę. Na początku rywale demonstrują swoje największe atuty. Kiedy jednak intensywność zapachu i dumna prezencja sylwetki i poroża, czyli tzw. marsz równoległy to za mało, pozostaje ostatni etap walki, czyli bezpośrednia konfrontacja. Wtedy w grę wchodzą poroża. Byki z niebywałą siłą splatają wieńce i próbują wykręcić głowę przeciwnika. W końcu, po długich i męczących staraniach któryś z nich zwycięża i otrzymuje gromadę łani. W takiej sytuacji jedyne co pozostaje przegranemu, to uciekać jak najdalej z pola bitwy.