Projekty murali są dziś inspirowane przez urzędników czy „miejskich kuratorów” pracujących przy wsparciu miasta. Wszystko to nasz ruch przerosło, pojawiły się też formy niemożliwe do zaakceptowania. Skończyła się epoka muralu artystycznego czy zaangażowanego - mówi Mariusz Waras, profesor Akademii Sztuki i jeden z najbardziej uznanych polskich muralistów w rozmowie z Anetą Szyłak.
Aneta Szyłak: „Mobilki” mają bawić czy uczyć? Czy też to i to?
Mariusz Waras: Z pozoru bardziej bawić, bo mamy tu do czynienia z możliwością dotykania prac na wystawie, można coś puścić w ruch, wpłynąć na zmianę kształtu. To jednak pozorna przyjemność, bo niemiła niespodzianka dociera do nas gdy znajdujemy ukryte treści. Zabawa z księdzem jest tu raczej przerażająca niż wesoła. „Mobilki” odnoszą się do znanych nam rzeczywistych, dramatycznych lub irytujących wydarzeń, o których czytaliśmy w nagłówkach gazet. Może się także okazać, że uruchamiając je niechcący występujemy w roli sprawcy tych zdarzeń.
Pytam o „Mobilki”, bo to twoje najnowsza wystawa, która akurat jest prezentowana we wrocławskiej Galerii Studio BWA.
Na wystawę składają się obiekty ruchome, ale też dokumentacja różnych moich działań w przestrzeni publicznej, dzięki czemu można zrozumieć związek tych obiektów ze street artem. Niedługo wystawę będzie można zobaczyć w Trójmieście.
Czym w ogóle są „Mobilki” ?
To przeskalowane proste zabawki mechaniczne, sylwety wycięte z płyty na zasadzie podobnej jak szablony moich murali. Zapraszają widza do interakcji, bo ich rzeczywistą formę widzimy dopiero w działaniu. Inspirowane są wydarzeniami politycznymi i społecznymi oraz charakterystycznymi przedstawieniami. Zakładam, że wielu widzów uruchamiając poszczególne formy zorientuje się, jakich sytuacji dotyczą. Ostatnie lata przyniosły wiele publicznych sporów dotyczących symboli i ich znaczeń, „Mobilki” nawiązują do tych sytuacji, ale czynią też widza zaangażowanym, nie zawsze po dobrej stronie.
W „Moblikach” kluczowa jest interakcja z publicznością. Ale to nie pierwszy raz, kiedy motyw zabawy i zaangażowania widza jest w twoich działaniach ważny. Zaczęło się chyba od projektu „m-city”, budowania miasta na niby?
Tak, był bodaj rok 2003. Idea polegała na tym, żeby zespołowo budować mural jako hipotetyczne miasto z przygotowanych przeze mnie szablonów budynków, komponując z tych samych elementów różne miejskie krajobrazy. Uczestnicy niekiedy dokładali też samodzielnie wykonane szablony domów. Robiły to różne grupy osób, także dzieci, w różnych miejscowościach. Na niektórych wspólnie tworzonych muralach pojawiły się specyficzne oznaczenia. Był więc Instytut Sztuki Wyspa, Food Not Bombs i inne niezależne organizacje.
Czyli jakby miasto równoległe złożone z organizacji, które nie mają widoczności?
Tak, street art w tamtych czasach wywodził się z tych wolnościowo - squattersko - punkowo – anarchistycznych grup. Tacy byli też uczestnicy tych projektów. Przy tworzeniu murali interesowały mnie mocne, graficzne elementy, nawiązania do sztuki lat 80. i 90. Jakieś szablony wycinałem jeszcze przed studiami, ale tak na dobre zaczęło się to dopiero na studiach, gdy powstawał projekt „m-city”.
Pamiętam, jak przyniosłeś do Instytutu Sztuki Wyspa, w którym wówczas pracowałam ten „nasz” domek na folii magnesowej i przymocowałeś do jakiejś metalowej szafki. Sprawiłeś tym samym, że to, co tradycyjnie było nieodłączną częścią ściany stało się mobilne. Skąd w tobie potrzeba, żeby uruchomić malarstwo?
Street art zaczynał wtedy właśnie wchodzić do instytucji, poszczególne osoby i grupy zaczynały brać udział w wystawach nawet w tak dużych instytucjach jak centra sztuki współczesnej. W Zamku Ujazdowskim brałem udział w wystawie „W Polsce czyli gdzie?”, którą przygotowała Bożena Czubak. Wiedziałem już wtedy, że ta praca zespołowa w graffiti nie zawsze dobrze wychodzi, więc w galerii pojawiła się wielka płachta magnetyczna. Zrobiłem wtedy zarys miasta, a uczestnicy wystawy przestawiali różne elementy – szablonowe klocki miasta wpływając na to, jak ono wygląda.
Pamiętam jak w toruńskim CSW Znaki Czasu robiłem naprawdę wielki, trójwymiarowy projekt „Fabryka” z kuratorem Danielem Muzyczukiem. Ideę budynków z szablonu udało się przenieść w formę gigantycznej instalacji wypełniającej salę muzeum. Interesuje mnie używanie różnych form, nie zawsze jest to ściana. Gdy pojawiła się afera Jankowskiego zrobiłem pierwszego „Mobilka” z upadającym pomnikiem księdza. Gdy pojawia się jakieś zadanie nie zawsze mural jest dobra odpowiedzią. Zresztą tamtego, oddolnego street artu już nie ma. Wszystko się skomercjalizowało i nie wiadomo już, co jest sztuką, a co nie jest. Równie dobrze, może to być reklama.
Ano tak, powstały fundacje, które tworzą rozmaite dekoracje domów. Reklama zawłaszcza ten język, który należał do ulicy.
Jest tam mnóstwo różnych logotypów, projekty są inspirowane przez urzędników czy „miejskich kuratorów” pracujących przy wsparciu miasta. Wszystko to nasz ruch przerosło, pojawiły się też formy niemożliwe do zaakceptowania. Skończyła się epoka muralu artystycznego czy zaangażowanego.
Myślisz, że powody tego są generacyjne?
Na pewno jest jakaś w tym sinusoida, coś się może zmieni. Ale wszystko co się wydarzyło było trochę na własne życzenie. Propozycje, które dostawaliśmy były fajne. Dobrze było sobie pomalować naprawdę dużą ścianę. Ale mało wtedy chyba myśleliśmy o konsekwencjach takich realizacji.
Obserwujemy teraz fenomen murali na Zaspie, które nawet mają swój program u lokalnych przewodników. Ty też miałeś tam wspaniała realizację z Zeppelinem.
Miała 10 pięter. Świetnie to działało, ale już nie działa, bo jest tego za dużo. Pojawiły się też murale związane z polityką państwa w dziedzinie polityki historycznej. Forma została przejęta na inne cele. Żołnierze wyklęci, kibolskie graffiti. Kiedyś było ważne, że mural wykonuje artysta, teraz już nie jest to ważne. Gdy w mediach pojawiają się informacje o muralach, to nie ma tam autora.
Pierwotnie też było anonimowe, bo nielegalne?
Pierwotnie teoretycznie tak, ale malujący mieli ksywki, więc to była anonimowość a la Banksy. Środowisko wiedziało, kto to zrobił, bo poznawało po stylu. Ale gdy zaczęły się duże realizacje artystyczne, to zawsze miały ona autora. Teraz już stają się one zupełnie anonimowe, bo mural można zaprojektować już bez żadnej wiedzy. Konkursy dziś są konkursami na projekt, a potem ktoś inny wykonuje to zlecenie. Nie autor, ale często firma wykonująca reklamy i murale.
Niesamowite, że polityki miejskie wchłonęły to co nielegalne, oddolne, często politycznie zaangażowane.
W Gdańsku w latach 90. było tego bardzo dużo. Chociażby Rafał Roskowiński. Gdy inni robili typowe graffiti czy też napisy - on wyszedł na zewnątrz z malarstwem w zasadzie z gruntu akademickim. My robiliśmy dekadę później już coś innego, w Polsce powstawała bogata kultura graffiti. Mieliśmy coraz więcej kontaktów, także za granicą. I wtedy zaczęła ruszać ta machina.
Jak długo jeździsz na międzynarodowe imprezy?
Na początku lat 2000 powstały pierwsze fora graffiti. Poznałem kolegę z Berlina, który też działał z szablonami i pojechałem z kolegami do Stuttgartu na wystawę street artu. Część prac powstała na miejscu, wtedy też poznaliśmy dużo ludzi. Podobało się, więc zaczęli nas zapraszać. Oddolne festiwale w Polsce nie miały pieniędzy, więc nie bardzo mogliśmy odwzajemniać się tym samym.
Jak dochodziłeś do swojej estetyki, która jest bardzo charakterystyczna, rozpoznawalna? W Polsce nie ma wielu muralistów, którzy jak ty pracują z szablonem?
No nie, może jest to zbyt pracochłonne. Mnie zawsze interesowała estetyka lat 80., jakieś ksera, rzeczy malowane wałkiem, od szablonu. Wcześniej w liceum zajmowałam się czarno-białą fotografią. I ta estetyka pozostała, bo jest silna. Już wtedy czułem, że to jest to, bo wszystko, razem z pociągami było zalane kolorowym graffiti. Ta rezygnacja z koloru mnie wyróżniała. Ważne jest też to, że wszystko co rysuję jest moje. Nie posługuję się zdjęciami, bo będąc po fotografii wiedziałem, że nie ma to sensu. Nie rozwarstwiać, nie dzielić na odcienie szarości. Nie chodziło mi o popisywanie się sprawnością w odtwarzaniu. Poza tym, odróżnia mnie to, że moje szablony można wielokrotnie wykorzystywać, a więc wielkość ściany przestała mieć znaczenie. Mam walizkę elementów, dzięki którym mogę rozbudowywać bardzo duże kompozycje.
Mam też wrażenie, że wiele z twoich murali ma istotny wpływ na architekturę. Wprowadzasz tam jakiś rodzaj falowania.
Tak, można ją na różne sposoby zakłócać. Ale jest w tym duży element improwizacji, gdy z gotowych elementów robi się coś na ścianie. Z czasem oczywiście stało się to bardziej przemyślane. Pojawiły się duże elementy, a drobne zaczęły stawać się tłem. Z tym wiąże się też problem współpracy, gdy próbowałem robić „combo” z kolegami to nigdy to naprawdę nie wychodziło. Te moje rzeczy fajnie działają, kiedy są same.
Widzę u ciebie powracające motywy: maszyny, koła zamachowe, sporo futurystycznej estetyki.
W dzieciństwie, które spędziłem w Gdyni na Obłużu cały czas oglądałem stocznię, bo mój ojciec tam pracował. Później miałem pracownię w Kolonii Artystów na terenie gdańskiej stoczni. Takich właśnie rzeczy doświadczałem na co dzień. Kiedy wyszedłem na zewnątrz okazało się, że także dla innych jest to interesujące.
W tym co robisz jest też dużo odniesień do historii sztuki, zwłaszcza rosyjskiej awangardy, a także do tej zachodniej, chociażby Kurta Schwittersa, twórcy dadaistycznych asamblaży. A jednak tworzy to wszystko bardzo spójny, rozpoznawalny język.
Przejście z 2D do 3D w instalacji „Fabryka” było ryzykowne, ale udało się. Miałem dużo szczęścia, ze udawało mi się parokrotnie przeskoczyć powtarzalność, jaką cechuje street art. Z szablonu na obiekty, z obiektów twardych na dmuchane utrzymując swój klimat i rozpoznawalność.
Lubisz też tworzyć wyraziście polityczne treści.
Od takich rzeczy zaczynałem, jeszcze przed „m-city”. To były inne działania, całkowicie anonimowe i grupowe. Potem moje drogi z grupami się rozeszły, bo interesowały mnie działania bardziej artystyczne i indywidualne. Ale to był ważny czas w polskim street arcie i chyba został zapamiętany.
To zaangażowanie gdzieś się cały czas w twoich pracach przewija. W estetyce tego, co robiłeś wcześniej pojawia się sporo cytatów z czasów, w których awangarda deklarowała się politycznie. A motywy wojenne, wozy gąsiennicowe, czołgi, samoloty, atmosfera zagrożenia pojawiają się w nich regularnie.
Staram się malować złe rzeczy. Bardziej interesuje mnie destrukcja niż „ładny” mural.
Dlatego właśnie ta seria murali na WL4?
Mówiłem już o moim znudzeniu naszym obecnym street artem, muralami i festiwalami. Mniej teraz jeżdżę, bardziej selekcjonuję. Nie angażuję się już także w konkursy. Te ściany na WL4 miały być kontrą do tej naszej „muralozy”. No i chyba trochę się udało… Pierwszy był międzynarodowy, z Kim Dzong Unem. Ten zadziałał głównie w Internecie, w moim kręgu street artowym, ale poszedł też dalej. Swoją drogą to ciekawe, jak bardzo street art funkcjonuje w Internecie, bo to tam jest główny odbiorca. Ścian malowanych jest tysiące, ale nie oglądamy ich na żywo. Wszystko jest on-line i tak naprawdę nie ma to znaczenia, czy jest to w Polsce , Niemczech, USA czy gdzie indziej.
Czyli zmieniła się też funkcja. Kiedyś murale były adresowane do konkretnych społeczności, tych w których powstały.
Minusem funkcjonowania w Internecie jest też to, że widzimy mural bez otoczenia. Bez względu czy są to favele czy centrum miasta. Zdjęcia nie pokazują też skali. Wracając jednak do serii murali na WL4, zrobiłem tam jeszcze kilka, które były reakcją na jakieś konkretne wydarzenia, a potem pojawił się ten z ministrem Piotrem Glińskim, od którego zaczął się prawdziwy hałas medialny. Nasz budynek znajdował się tuż obok Muzeum II Wojny Światowej, które było obiektem sporu pomiędzy miastem i ministerstwem. Wszystkie okna biur tego muzeum wychodzą na te ścianę, niedaleko też parkowały wycieczkowe autokary. Tej ściany nie można było przeoczyć. Publiczność więc była w komplecie. Ten mural z ministrem Glińskim miał największy odzew, potem był minister Szyszko i wreszcie prezes Kaczyński, który co ciekawe, podobał się także zwolennikom polityka. Żywo reagowali, gdy film z burzenia tej ściany pokazałem na wystawie we Wrocławiu. Były takie komentarze we Wrocławiu, że muralu trzeba bronić, że powinien zostać…
Czyli wszystkich pogodziłeś?
Podoba mi się takie trollowanie wszystkich [śmiech]
Ale to jest chyba fajne, że nie ma tu takiej absolutnej jednoznaczności. Widzę wartość właśnie w tym, że potrafiłeś postawić wyzwania tak różnym publicznościom. Nie tylko wyrażasz swoje poglądy, ale też wprowadzasz rodzaj zaburzenia, zakłócenia odbioru. Nie wszyscy przecież odkodowują na ten sam sposób.
To, że ściana żyła co rusz nowymi muralami napędzało też prasę i publiczność do WL4. Każda zmiana na ścianie była dokumentowana przez media. Potem przyjechała telewizja nawet gdy namalowałem mojego kota na dachu. Ta ściana jak wiesz została potem zburzona i nie znalazłem innej.
Dalej będziesz zajmował się polityką?
Nie wiem, zależy to od wielu czynników, ale bardzo mnie to kusi, bo odzew jest bardzo interesujący i żywszy, bardziej kontrowersyjny niż po prostu dekoracyjnych murali. Zależy mi na powrocie do street artu zaangażowanego.
Czy możesz coś powiedzieć o muralu, który przygotowujesz na inaugurację Nowego Muzeum Sztuki NOMUS?
Jeszcze nie wiem dokładnie, ale będzie to temat nawiązujący do kontekstu stoczni o bardziej artystycznym i abstrakcyjnym charakterze.