Dla jednych to śmiałkowie, dla innych pozytywnie zakręcona grupa, dla jeszcze innych szaleńcy. Dla trójmiejskich morsów rozpoczął się właśnie sezon kąpieli. Jak zacząć przygodę z tym nietypowym sportem - pytamy najlepszych z najlepszych w ich naturalnym środowisku, czyli nad brzegiem Morza Bałtyckiego.

Listopadowy poranek, godzina 6:30, wejście na plażę nr 28 w Sopocie. Kilkanaście osób wchodzi na plażę. Rozgrzewka - głównie bieg truchtem, przysiady, pompki. Temperatura powietrza wynosi 1 stopień. Wody - około 6 powyżej zera. Po przebraniu i krótkiej rozgrzewce, punktualnie o godzinie 6:45 kilkanaście osób zanurza się w wodzie. Każdy płynie swoim tempem i pokonuje taką liczbę metrów, na jaką wystarcza mu sił. Standardowy dystans sięga do wyciągarki na wysokości tzw. plaży rybackiej. To 450 w jedną i 450 metrów w drugą stronę. Tyle samo ile trzeba przepłynąć na zawodach podczas najdłuższej konkurencji. Podobno w dobrym tempie tę odległość płynie się około 13 minut. Około 7:00 wszyscy są już na brzegu. Szybkie przebranie, gorąca herbata i można zacząć dzień pełen energii.

Morsy z pływacką żyłką 

Sopocki Klub Morsów istnieje od 12 lat. Z początku członków było dwanaścioro, dzisiaj jest ponad 120 morsujących. 

Pływająca grupa spotyka się od poniedziałku do piątku o świcie. 

- W zależności od dnia, jest nas tutaj od 4 do 12 osób. Każdy przychodzi wyłącznie wtedy, kiedy udało mu się rano wstać, ma czas i ochotę na trening. Nie ma żadnego przymusu - opowiada Aleksander „Olo” Tokmina, prezes Sopockiego Klubu Morsów. - Od tych „klasycznych” morsujących różnimy się tym, że oni moczą się w wodzie tylko do linii ramion, stojąc w miejscu. My z kolei zanurzamy całe ciało, pływamy krótkie odcinki i w ten sposób przygotowujemy się do krajowych i międzynarodowych zawodów dla morsów pływających.

W mistrzostwach grupa startuje od czterech lat. Wcześniej pływały i jeździły na zawody wyłącznie pojedyncze osoby z sopockiego klubu i to one zaszczepiły w innych pływacką żyłkę. Gdy potencjał morsowania w połączeniu z pływaniem dostrzegł także prezes, zaprosił do wspólnych treningów kilkunastu członków. Od tej pory grupa regularnie trenuje i bierze udział w międzynarodowych zawodach mistrzowskich. 

- Byliśmy w Jełgawie na Łotwie, w Londynie, Sankt Petersburgu, Chinach, a nawet na kole podbiegunowym - wymienia Aleksander Tokmina i dodaje, że obecnie zespół przygotowuje się do wyjazdu na mistrzostwa świata w Słowenii, które odbędą się w lutym 2020 roku. Wszystkie wyjazdy opłacane są przez grupę z własnej kieszeni. Morsy mają też na koncie inne osiągnięcia, w tym przepłynięcie z Sopotu na Westerplatte, by uczcić rocznicę obrony półwyspu.

Klasycznych morsów, które podchodzą do pływania bardziej rekreacyjnie i towarzysko jest znacznie więcej niż tych pływających. Ta grupa kąpie się w morzu co niedzielę o godzinie 12:00 przy Teatrze Atelier, obok siedziby klubu. W niedzielę do wody wchodzi wtedy co najmniej kilku nowicjuszy.

Im zimniej, tym lepiej

Trudno jednoznacznie wskazać od kiedy do kiedy jest pora na morsowanie. „Oficjalny” sezon trwa od 15 października do 15 kwietnia, ale grupa pływająca trenuje również w lecie, w cieplejszej wodzie. Wtedy od czasu do czasu pływają dłuższe dystanse - z Sopotu do wysokości mola na Zaspie lub w drugą stronę - do mola w Orłowie. Podczas standardowego porannego treningu pokonują 2-kilometrowy dystans po okręgu - do świecącej pławki przy końcu mola w Sopocie.

- Oczywiście im jest zimniej, tym rzadziej to robimy. Ale do temperatury wody 10 stopni powyżej zera trenujemy właśnie w taki sposób - wyjaśnia Aleksander Tokmina.

Pytam, jaka była najzimniejsza woda, w której pływała mistrzowska grupa. Jak odpowiada prezes, w Polsce było to wtedy, kiedy morze aż do mola jest zamarznięte. 

- Wówczas wrzucony do wody termometr wskazywał między 0,5 a 1 stopnia powyżej zera. Była tzw. kra i śryż - mówi. Z kolei najniższa temperatura wody, w której kiedykolwiek trenowała grupa wynosiła minus 0,5 stopnia. - To było na kole podbiegunowym, temperatura na zewnątrz oscylowała wokół 27 stopni poniżej zera. Na akwenie, po którym pływaliśmy co 10 minut trzeba było kruszyć lód, żebyśmy w ogóle mogli z niego korzystać - opowiada prezes sopockiego klubu.

Dzięki częstym treningom morsy są w stanie odczuć nawet najmniejsze wahania temperatury wody. W takich warunkach, nawet okulary do pływania na nosie i czepek sprawiają, że jest nieco cieplej. - Czujemy różnicę do pół stopnia na termometrze, bo przecież wchodzimy do wody tylko w kąpielówkach. A jeśli kogoś dawno nie było na treningu, zimno odczuwalne jest oczywiście znacznie bardziej - wyjaśnia Aleksander Tokmina. - Tak naprawdę ze zniecierpliwieniem wyczekujemy na kolejne spadki temperatur. Kiedy na brzegu jest mniej niż zero, jesteśmy czerwoni, zziębnięci, ale i jeszcze bardziej naładowani pozytywną energią - dodaje.

 

Woda nie boli

 

Zdaniem zawodników, zacząć morsować nie jest wcale tak prosto. Mówią, że najkorzystniej pierwszy raz wchodzić do wody w grupie - dużej, wesołej, często poprzebieranej.

- Najważniejsze, żeby chcieć i przełamać barierę umysłu. Woda przecież nie parzy, nie boli - wymienia prezes.

On sam przyznaje, że do swojej pierwszej kąpieli podchodził trzy razy, rok po roku w Sylwestra. Wówczas w gdańskim klubie odbywa się tzw. pasowanie na morsa.

- Miałem już przygotowany ręcznik i czepek, ale umysł powiedział mi „nie”. Nie sprzyjała pogoda, było deszczowo, wietrznie. I przede wszystkim przygotowanie trwało zbyt długo. Stojąc na brzegu, jedynie zmarzłem i się zniechęciłem. Później w zimie zacząłem przychodzić sam na plażę i tak po raz pierwszy zanurzyłem się w wodzie w towarzystwie kilku zupełnie przypadkowych osób - śmieje się. 

Potem Aleksandra Tokminę czekał jeszcze jeden debiut. 

- Długo kąpałem się „klasycznie”, ale nie pływałem. Nie potrafiłem oderwać nóg od ziemi, przemóc się, by przepłynąć choćby 5 metrów. Teraz, mimo że na treningach w Sopocie przepływam po 300-400 metrów, to mój rekord na zawodach to jedynie 100 metrów - mówi.

Energia na cały dzień

Część z morsów pływających przed wejściem do wody robi krótką przebieżkę brzegiem morza. Mówią, że ciepłym łatwiej zanurzyć się w lodowatej wodzie. Aleksander Tokmina podkreśla, że można morsować też bez żadnego przygotowania. Jak tłumaczy, on robi wszystko z marszu. Rozbiera się i od razu wchodzi do wody. 

Zdecydowanie ważniejsze są czynności, które wykonujemy po wyjściu z morza. 

- Kiedy jest minusowa temperatura i wiatr, to po kąpieli trzeba błyskawicznie się ubrać. Najlepiej sprawdzają się tu szerokie, wygodne ubrania, które można szybko na siebie narzucić. Najszybciej marzną ręce i stopy, o wiele szybciej na brzegu niż w wodzie. Dłonie są tak lodowate, że ubierając się, nie wiemy, czy trzymamy w nich guzik czy zamek. Kończyny sztywnieją i to utrzymuje się później przez kilka godzin - mówi prezes.

Po ubraniu się jest czas na ciepłą „morsową herbatę” - mocną, z imbirem, miodem i cytryną. Zawodnicy przynoszą kubki i dzbanki z gorącą wodą, piją, chwilę rozmawiają. Przed godziną 8 każdy rozchodzi się do swojej pracy i obowiązków. - Mimo że na zewnątrz jest temperatura pokojowa, to schłodzenie całego ciała czuje się mniej więcej do południa. A wewnętrzna energia, którą zaczerpnęliśmy tutaj trzyma przez cały dzień - kończy Aleksander Tokmina.

Tracą apteki

Morsy mówią też o prozdrowotnej stronie tego oryginalnego sportu. Tokmina śmieje się, że morsowanie działa lepiej niż niejedno sanatorium. 

- Po ciężkiej kontuzji kręgosłupa, polecono mi krioterapię i balneologię. Byłem na kilkudziesięciu zabiegach, a później postanowiłem przenieść krioterapię do morza. Jest tańsza, odbywa się w towarzystwie, sprawia więcej przyjemności, wytwarzają się endorfiny - wymienia.

Potwierdza to 72-letni mors z mistrzowskiej grupy Jacek Starościak. - Morsuję od 10 lat i jestem najlepszym dowodem na to, że to działa. Dobra wytrzymałość bierze się z regularnego treningu. Jeżeli pływamy często, to organizm przyzwyczaja się do zimna - mówi. 

- Kiedyś miewałam przeziębienia, stale pokasływałam. Teraz w ogóle nie choruję, dlatego regularne treningi są bardzo mobilizujące. Apteka na nas traci, a my oszczędzamy - śmieje się z kolei morsująca Iwona Lubińska.

I na koniec jeszcze jedna ważna zasada morsowania: każdy moczy się tyle czasu, ile zamierza. Chociaż do wody wchodzi się w grupie, to wyjść z morza można w każdym momencie, bo przecież sami najlepiej znamy możliwości swojego organizmu. - Nie ma żadnej reguły, która by mówiła, że jeśli ktoś nie przebywa w wodzie dziesięciu minut, to nie jest morsem. Pierwsze morsowanie to często zamoczenie samych kostek. I to dla kogoś może być pokonanie tej pierwszej bariery - podsumowują rozmówcy.