- Organizm dostaje w kość, ale nikt nie zwraca na to specjalnej uwagi. Nie gramy w piłkę nożną, tylko w rugby. Jeśli ktoś nie jest w stanie znieść bólu, to po prostu nie będzie uprawiał tego sportu – mówi Stanisław Powała – Niedźwiecki, młynarz Ogniwa Sopot. Zawodnicy tego klubu pod wodzą trenera Karola Czyża zdobyli właśnie tytuł Mistrza Polski.
– Uczucie jest świetne. Każdy z nas na to długo pracował i głęboko w to wierzył. Zasłużyliśmy na to ciężką pracą. Zawsze dla sportowca najcięższy jest okres przygotowawczy, tam się wykonuje ciężką pracę, która potem przynosi sukcesy – mówi o zwycięstwie Łukasz Szablewski, grający na pozycji łącznika.
Wielki finał odbył się w Sopocie 16 czerwca. Naprzeciw Ogniwa Sopot stanęli Budowlani Łódź. Na trybunach zasiadła rekordowa liczba 2500 osób – zazwyczaj mecze rugby odwiedza około 500-700 kibiców. Równo o godzinie 16 sędzia rozpoczął mecz. Zaczęła się mordercza walka, bo przecież rugby to nie tylko taktyka, ale i siła.
– To był niesamowity mecz – wspomina Stanisław Powała-Niedźwiecki, młynarz Ogniwa. – Szala zwycięstwa wahała się do samego końca. Łódź potrafiła odrobić stratę 14 punktów, doprowadzając do remisu. Były sytuacje, w których przeciwnik był naprawdę bliski zwycięstwa. Udało nam się jednak wybronić, a mecz wygraliśmy dzięki jedynemu w tym sezonie dropgolowi autorstwa Wojtka Piotrowicza. Jestem pewien, że będziemy wspominać ten mecz
do końca życia.
Radosław Bysewski, filat, uważa, że zwycięstwo to naturalna konsekwencja spokojnego dążenia do celu. – Nie byliśmy inną drużyną niż rok wcześniej, nie przybyło nam również wzmocnień. Wygraliśmy, bo dorośliśmy do tego, potrafiliśmy stanąć naprzeciw oczekiwaniom i nie ugiąć się nim. Każdy z nas od początku sezonu miał tylko jeden cel, na którym się koncentrował, czego dowodem może być komplet zwycięstw. Bywały cięższe chwile, gdy np. podczas meczu z Lechią prawie straciliśmy 20-punktową przewagę. Ten moment zadziałał jak bodziec, zrozumieliśmy, że najgroźniejszymi przeciwnikami jesteśmy sami dla siebie, jeśli wygramy sami ze sobą, wygramy z każdym.
Jak w rodzinie
Na zwycięstwo składa się praca zespołowa. Choć chłopaki z Ogniwa są jak rodzina, to każdy z 30 zawodników ma zgoła inny życiorys. Najmłodszy z nich ma 19, najstarszy w tym roku skończył 40 lat. Wykonują różne zajęcia – od ucznia, przez biznesmena, po akademika.
– W zespole panuje iście braterska atmosfera. Pomimo tego, że jestem tu jednym z najnowszych nabytków, nigdy nie czułem się gorszy. Każdy z nas może zgłosić się do drugiej osoby z dowolnym problemem zarówno dotyczącym sfer sportowych, jak i pozaboiskowych. Chociaż należy tutaj oddać, że jest to cecha wspólna, którą można znaleźć w szatniach każdego zespołu rugby w Polsce czy na świecie – przekonuje Radosław Bysewski.
– W przypadku Ogniwa Sopot relacje wewnątrz drużyny są rodzinne. Mówię to bez krzty przesady. Wśród zawodników panują silne więzi koleżeńskie. Poza boiskiem wszyscy mogą na siebie liczyć w każdej sytuacji. Myślę, że w tym tkwi obecna siła Ogniwa Sopot – potwierdza Stanisław Powała-Niedźwiecki.
Spoiwem drużyny jest kapitan Piotr Zeszutek, który w ciężkich chwilach wspiera kolegów. Innym mocnym ogniwem jest Marcin Wilczuk, najstarszy zawodnik na pokładzie. Ma na koncie 47 meczów w reprezentacji Polski, był też w drużynie, gdy w 2003 roku zdobyła tytuł Mistrza Polski. Jak większość członków zespołu, Marcin jest wychowankiem klubu.
Ojcem tegorocznego sukcesu jest bez wątpienia trener Karol Czyż, który konsekwentnie prowadził Ogniwo do zwycięstwa od momentu przejęcia go po tym, jak spadło do pierwszej ligi. Całość spina szef klubu Jan Kozłowski, były polityk. Pełnił funkcję prezydenta Sopotu, europosła i Marszałka Województwa Pomorskiego. Ogniwo istnieje już od 1963 roku. Stadion drużyny nosi imię Edwarda Hodury, który w latach 80. i 90. stworzył potęgę drużyny, będąc jej zawodnikiem, a następnie trenerem. To wtedy zaczęły się ogólnopolskie sukcesy sopocian.
Za swoje wysiłki, poza satysfakcją, zawodnicy mogą liczyć tylko na małe stypendia. Klub ma kilku dużych sponsorów, takich jak Port Lotniczy Gdańsk czy Miasto Sopot.
Złoty medal dla żon
Choć sopocianie grają w stu procentach profesjonalnie, formalnie Ogniwo jest drużyną pół - amatorską. Podobnie jak cała polska liga. Poza boiskiem każdy z graczy wykonuje swoje obowiązki zawodowe, a do tego łączy je z życiem rodzinnym.
– Zazwyczaj pracujemy do popołudnia, potem spotykamy się na treningu, więc każdą wolną chwilę staramy się poświęcić dla rodziny – mówi Łukasz Szablewski.
- Całą drużyną trenujemy 4 razy w tygodniu po półtorej godziny, do tego dochodzą treningi na siłowni 2 razy w tygodniu. Każdy z nas daje radę pogodzić wszystkie te 3 rzeczy, wydaje mi się, że to wszystko zależy od planowania czasu – mówi Jakub Burek.
Daleko do Sopotu ma Stanisław Powała - Niedźwiecki, który dojeżdża aż z Lublina.
- Jestem samozatrudniony i mogę pracować wszędzie tam, gdzie zabiorę laptopa - opowiada Stanisław Powała - Niedźwiecki. - Gorzej jednak z życiem rodzinnym, które cierpi na moich wyjazdach. Przez cztery dni w tygodniu moja żona musi sobie radzić sama z dwójką dzieciaków. Myślę, że złoty medal należy się jej bardziej niż mi! Na szczęście jest to bardzo wyrozumiała osoba, zresztą od początku wiedziała, że wiąże się ze sportowcem, którego przez większość weekendów nie ma w domu. Staramy się jednak nadrabiać stracony czas poza sezonem – mówi dalej.
Organizm dostaje w kość
Rugby, podobnie jak hokej czy boks określa się jako zajęcie dla prawdziwych twardzieli. Czym jest męskość dla naszych bohaterów?
– Na pewno te dyscypliny są dla nieprzeciętnych mężczyzn, ale najważniejsze jest to, by spojrzeć po przegranej w lustro czy też koledze z drużyny w oczy. To przegrane w sporcie czy też w życiu budują nasz charakter i męstwo – mówi Łukasz Szablewski.
Radosław Bysewski: – Niezłomny charakter, siła woli czy odporność na ból fizyczny i psychiczny to cechy wspólne wszystkich rugbistów. Uważam jednak, że sama postawa na boisku to za mało, aby oceniać daną osobę oraz określać ją mianem twardziela. Prawdziwy mężczyzna powinien wykorzystywać wszystkie te cechy w życiu codziennym, nie tylko jako członek drużyny sportowej, ale również w pracy, domu czy po prostu podczas codziennego obcowania w społeczeństwie. Pomimo tego, że rugby pomaga wykształcić w sobie iście męskie cechy, sam w sobie nie jest wyznacznikiem męskości w życiu.
– Rugby to sport bardzo kontaktowy i wymagający pod względem motorycznym. Nie ma co się czarować – rugby boli, czasami bardzo. Można się jednak do tego przyzwyczaić. Gorzej jest po meczu, gdy zejdzie już adrenalina – mówi Stanisław Podraza-Niedźwiecki. – Bywa, że wracamy do siebie dwa dni, a siniaki, rany, lima pod oczami kumulują się z meczu na mecz. Organizm dostaje w kość, ale nikt nie zwraca na to specjalnej uwagi. Nie gramy w piłkę nożną, tylko w rugby. Jeśli ktoś nie jest w stanie znieść bólu, to po prostu nie będzie uprawiał tego sportu. Już od najmłodszych lat jesteśmy uczeni, by się nie poddawać, nie udawać na boisku, nie rozczulać się nad sobą, zagryźć zęby i grać dalej, by nie zawieść kolegów z drużyny. To kształtuje odporność na ból i buduje charakter „twardziela”. Dla jednych będą to głupie przechwałki, dla innych cechy twardego faceta, a dla nas po prostu norma. Myślę, że hokeiści czy piłkarze ręczni doskonale nas rozumieją. Męskość to nie tylko twardy charakter na boisku, ale przede wszystkim bycie dżentelmenem poza nim. Rugbiści to ludzie o gołębich sercach, choć na pierwszy rzut oka pewnie po niewielu to widać. Prawdziwy, „męski” twardziel to ktoś, kto potrafi zadbać o swoją rodzinę i być dla niej podporą w każdej sytuacji, to ktoś, kto pomaga innym i nie patrzy obojętnie na czyjąś krzywdę. Bycie twardym fizycznie to nie wszystko – dodaje.
Filip Rau: – Mówi się że to huligańska gra dla gentlemenów. Rugby w Polsce bardzo ewoluowało i predysponuje zawodników kompletnych, takich gladiatorów naszych czasów. Męskość objawia się tym, że na boisku walczymy na całego, ale z poszanowaniem przeciwnika. Dzięki temu podczas trzeciej połowy jesteśmy kolegami i możemy normalnie porozmawiać bez animozji, a do tego staramy się być wzorem dla swoich dzieci i wpajać i zasady, które są nieodzowne w rugby. To chyba jest męskość: balans między twardzielem na boisku i „misiem” dla swoich pociech.