Trójmiejsca to stały cykl magazynu Prestiż. Przepytujemy znanych i lubianych mieszkańców siostrzanych miast, gdzie spędzają leniwe niedziele. W którym lokalu piją poranną kawę i gdzie najczęściej można ich spotkać. Razem z naszymi rozmówcami odbywamy inspirującą podróż śladami ich ulubionych miejsc, tych z przeszłości i teraźniejszości. Tym razem rozmawiamy z Tomaszem Weberem, prezesem Fundacji Teatru BOTO, który nie boi się mówić głośno o tym, że jego ukochane miasto zeszło na zły tor.
Od kilku lat prowadzę założoną wraz z żoną i przyjaciółmi fundację teatralną. W pewnym momencie pojawiło się pragnienie otwarcia własnej sceny. Jednocześnie zdałem też sobie sprawę, że lubię spędzać wieczory w knajpach, pociąga mnie świat gastronomi. Przesiadywanie w klimatycznych miejscówkach, bywanie na koncertach i poznawanie interesujących ludzi sprawia mi ogromną przyjemność. Po rachunku sumienia, co mnie kręci, a czego nie znoszę, stwierdziłem, że stworzymy miejsce, do którego sam bym chciał przychodzić. Przesiadywać długimi godzinami przy barze, opleciony dźwiękami jazzu. Tak powstał Teatr BOTO, który łączy sferę sacrum i profanum. Na dole jest moje profanum, z nieodłącznym elementem - barem, a na górze sacrum żony i przyjaciół, czyli scena, gdzie odbywają się wydarzenia artystyczno-kulturalne. Chciałem, żeby BOTO było dla „lokalsów” i ludzi, którzy stronią od tandety i blichtru.
Poranną kawę piję o czternastej, bo późno wstaję - lubię pospać, jestem „nocnym markiem”. Pijam ją w pracy na tarasie Teatru BOTO - tam jest spokojnie i przychodzą sami swoi. Zdarza się, że spotkam się na kawę ze znajomymi na Monte Cassino, w Costa Coffee lub Błękitnym Pudlu. Wybieramy te miejsca, bo mają smaczną kawę i widać więcej niż z naszego tarasu. Ostatnio odwiedziłem No.5 w Sopocie. Kiedyś lokal kultowy, dzisiaj w nowej odsłonie. Widzę duży potencjał tego miejsca. Cieszę się, że właściciel ma podobny pomysł do mojego, podobną wizję Sopotu. W tym mieście jest za dużo „rurek” i dyskotek, a za mało kreatywnych przestrzeni, gdzie można przyjść ze znajomymi i posiedzieć, porozmawiać, posłuchać muzyki i poznać innych ciekawych ludzi. Brakuje dużej „koncertowni”, choć znani jesteśmy w Polsce z najlepszego festiwalu.
Oczywiście mamy kilka ciekawych miejsc dla „lokalsów”, w których można mnie czasem zobaczyć - Spatif, Trzy Siostry, Atelier, Dwie Zmiany. Jak wieczorową porą włączy mi się „szwędacz”, to zwyczajowo robię obchód po mieście i tu zaczyna się problem. Nie można przejść przez Sopot nie będąc kilkukrotnie zaczepionym przez młodych ludzi zapraszających na rurkę - „a ja nie umiem tańczyć na rurce”. Chciałbym, żeby Sopot wrócił do czasów, w których przyciągał bohemę całego Trójmiasta, a nawet całej Polski; był miastem tętniącym życiem nie tylko w weekendy i wakacje, ale - tak jak kiedyś - przez cały rok. Gdańsk przejął tę funkcję dając młodym ludziom bogatszą ofertę kulturalną: Stocznia, Garnizon przejęły rolę tygla kultury. Władze miasta Sopotu próbują walczyć z negatywnym wizerunkiem, wspierają wydarzenia kulturalne i festiwale, również organizowane przez BOTO, ale mam wrażenie, że na razie niestety wygrywa komercja, fryta, kebson, discorura.
Zakochałem się w Sopocie, w dawnym jego blasku, którym miasto świeciło dwadzieścia lat temu. To było miejsce, do którego przyjeżdżałem mieszkać podczas delegacji i w którym postanowiłem zamieszkać na stałe. Pierwsze skojarzenia z tymi czasami to Sfinks, Spatif, Atelier, które działały na mnie jak magnes. Na Monciaku było więcej miejsc, gdzie było można usiąść w lokalu z klubową, kulturalną atmosferą. Później pojawił się Dziczek, który stworzył fantastyczną artystyczną przestrzeń połączoną z gastronomią. Młody Byron był miejscem, który skradł moje serce. Gdybym miał stworzyć listę moich Trójmiejsc, na liście, obok Teatru BOTO, znalazłyby się Teatr Wybrzeże, B52, Stary Maneż, Blues Club w Gdyni, Młody Byron, Trzy Siostry, Spatif, Dwie Zmiany, Atelier.